Mistrz Gry
—
Ach tak, dwudziestu pięciu. Przepraszam — mruknął Ortenberg. Liczby były potrzebne rachmistrzowi, więc za bardzo swoją pomyłką się nie przejął. Erhart zaś wyglądał, jakby zanotował w pamięci poprawioną liczbę. Następnie po podsumowaniu całego spotkania razem z Constantinem ukłonił się, odpowiedział formułką i zaraz zniknął po przeciwnej stronie korytarza, zajmując się już całą logistyką przedsięwzięcia.
Komtur Kruczego Fortu znalazł się niedługo pod drzwiami własnej celi, niepomny stawianych kroków. W środku postanowił się pomodlić o powodzenie misji i o siłę potrzebną mu do poprowadzenia ludzi ku świetlanej przyszłości. Sakir nie odpowiadał, a jedynym znakiem świadczącym o upływie czasu były zastałe kolana i blednące światło wpadające do pokoiku. Powstawszy, Holscher zauważył, że to pora na rozmowę z żołnierzami. Na dziedzińcu kręciło się kilka osób, paru adeptów, trochę żołnierzy i służby, niektórzy zerkający z ciekawością na tuzin ludzi oczekujących na kogoś. Zanim Constantin zaczął przemawiać żarliwie, złapał go też posłaniec, który do rąk własnych wręczył mu listy. Pierwszy z nich pochodził od kapłanów Kariili, którzy prosili, aby jutro o świcie stawić się pod pałacem królewskim, gdzie wszyscy zostaną odprawieni. W drugim zaś Ortenberg informował, że on i jego kusznicy także będą w tamtym miejscu, gotowi do wymarszu i pobłogosławienia. Pozostało mu więc poinformować Czarodziejkę i jej Inkwizytora, a także Gerwalda o planowanym wymarszu.
Nie tylko stojący w zwartym dwuszeregu żołnierze słuchali przemowy Constantina. Pojedynczy przechodnie zbierali się niedaleko, nasłuchując, co do powiedzenia ma zakonnik, a z kilku zrobiło się zaraz kilkunastu. Wszyscy szeptali między sobą co jakiś czas, z przejętymi minami obserwując sytuację na dziedzińcu. Zaś jego ludzie... widział już ten wyraz twarzy kilka razy dzisiaj. Nadzieja na lepsze jutro, na to, że w Kruczym Forcie przestanie brakować pożywienia, że ich rodziny faktycznie będą bezpieczne. W ich oczach urosła duma z powierzonego im zadania i powaga przy zdaniu sobie sprawy z wagi tej misji. Gdy zaś Constantin zapytał, czy są z nim, każdy z nich bez najmniejszego wahania potwierdził to. W tłumie pojawiły się pojedyncze oklaski i śmiechy pełne ulgi. Zabił dzwon oznajmiające wieczorne modły.
Mszę prowadził specjalnie wydzielony do tego kapłan, który rozpoczął liturgię wzniesieniem modłów do samego Sakira, następnie czytaniem, w którym mówił o odwadze i bezwzględnej lojalności wobec ich Pana. Na końcu poprosił wszystkich, aby od dzisiaj każdy modlił się o powodzenie misji, która ma znieść ciążącą nad prowincją plagę.
Gerwald, Kayleigh i Tertius zostali poinformowani o wyjeździe z samego rana. Żolnierze rozeszli się do swoich cel, podobnie do Constantina, któremu ta noc przyniosła ukojenie, o jakim marzył w ostatnich dniach. Nie pamiętał żadnego snu, a spał jak małe dziecko. Gdy wybudził się całkiem wypoczęty, w komnacie było całkiem ciemno. Ba, dopiero pierwsze szare przesmyki pojawiały się na nocnym niebie, co oznaczało, że idealnie się obudził. Komturia była opustoszała, ale gdy ubrany i przygotowany do wyjazdu wyszedł na zewnątrz, czekał na niego Erhart.
—
Powozy oczekują pod bramami miasta. Pojadą z wami dwa, po dwóch woźniców na każdym, w razie gdyby innemu coś się stało. Było... ciężko zdobyć zapasy, ale jakoś mi się udało — powiedział ściszonym tonem, adekwatnym do godziny, o której obaj byli na nogach. Po chwili wahania rachmistrz wyciągnął do Constantina dłoń. —
Powodzenia.
Na zewnątrz było zimno, adekwatnie do wczesnej wiosny. Równonoc powinna być dopiero za około tydzień, ale i tak prawdziwe ciepło dotrze na daleką północ najwcześniej w maju. Razem z nim wychodzili żołnierze i
Gerwald, któremu tak wczesne wstawanie nie było chyba w smak, chociaż zdawał się ukrywać to, jak tylko mógł. Czekały tam na nich osiodłane konie w liczbie czternastu. Obok nich siedziała w siodle
Kayleigh Rottbane, owinięta w podbity futrem płaszcz, z czapką na głowie i pełnymi jukami. Uniosła dłoń do serca w geście powitania, w drugiej trzymając długą różdżkę zakończoną kryształem owiniętym fantazyjnymi wzorami z drewna. Obok niej na większym koniu siedział rzeczony Inkwizytor, który pomagał jej w tworzeniu zaklęcia. —
Bracie, poznaj Iskara Salzteina. —Nie można było go określić innym słowem, niż
gigant, większy od Tertiusa. Bary miał jak dwóch chłopa, glacę lśniącą, nieokrytą żadną czapką, dzięki czemu Constantinowi wydawało się, że nie ma na niej nawet szczeciny, podobnie zresztą jak na szczęce. Był wysoki jak góra, ale emanował od niego niepokojący spokój, jakby był dębem stojącym na wietrze, nieugiętym i niełamliwym. Spojrzał małymi, czarnymi oczami na Constantina, a on sam poczuł się, jakby ten czytał mu w duszy. Inkwizytor był z niego idealny, jakby sam Sakir stworzył go do reprezentowania siły zakonu.
Nie odezwał się słowem, gdy przedstawiano go, tylko skinął krótko głową w kierunku dowódcy. Constantin widział tylko, że pod ciepłym płaszczem ubrany był w zbroję, a u pasa trzymał morgenstern i łańcuch. Obok niego przygotowany siedział także już na koniu
Tertius Verus, unosząc doń dłoń. On wyposażony był po prostu w miecz dwuręczny wykuty specjalnie na jego życzenie, aktualnie przytroczony do juków. Felczer i żołnierze dosiedli koni i prowadzeni przez Holschera ruszyli w stronę pałacu, gdzie mieli odebrać kapłanów i kuszników.
Straż pałacowa, widząc niecodzienną procesję, bez wahania otworzyła im wrota, przepuszczając zbrojne ramię Sakira do środka. Jeden ze strażników pokierował ich przed główne wejście do zamku, odprowadzając ich wszystkich zaspanym, acz zaciekawionym spojrzeniem. Nietrudno było znaleźć owe wrota, głównie z tego względu, że szeroka ścieżka prowadziła prosto do pałacu, a poza tym pomimo szarówki, jaka tkwiła na zewnątrz, pod wejściem było niemałe zgromadzenie.
—
Nie wiedziałam, że będzie nas żegnał sam król — powiedziała Kayleigh, zrównując się z Holscherem, wskazując na to, co zauważyła pierwsza. Faktycznie, otoczony osobistą strażą o emblematach niepodobnych klasycznej pałacowej, stał król Aidan Augustyński. Stał wyprostowany, samą posturą emanując wyuczoną za młodu etykietą przyszłego króla. Na purpurowy kubrak narzuconą miał szarą, podbijaną futrem pelerynę, która miała zatrzymywać ciepło. U pasa miał miecz, najpewniej ceremonialny, zaś gdy Constantin schodził z konia i mogąc przyjrzeć się bliżej jego twarzy, widział pierwsze zmarszczki na czole i być może nawet pojedyncze siwe włosy przeplatające się z jego normalnym, hebanowym kolorem. Na głowie poza tym miał koronę, piękną, drogocenną. Ledwo zbliżał się komtur do niego, spojrzenie Aidana padło nań, świdrując go uważnie i przenikliwie, podobnie do Iskara, a może i nawet bardziej. Był niemal przekonany, iż monarcha go właśnie ocenia, czy podoła zadaniu, jakie mu powierzono. Za nim stał drugi mężczyzna ciasno zawinięty futrami, trzymając coś w dłoniach.
W drugiej grupce stał Ortenberg, także ciepło ubrany, w otoczeniu własnych żołnierzy oraz obiecanych czterech kuszników. W trzeciej zaś stało kilku kapłanów. Na ich czele stała starsza, nieco pulchna kobieta podpierająca się o ceremonialny, wykonany ze złota sierp. W środowisku zakonnym nie sposób było nie kojarzyć lady
Tyldy Fraise z Meriandos, przeoryszy całego zakonu Kariilinów rozsianego po królestwie. Towarzyszyło jej kilku innych kapłanów, ale czworo z nich wyglądało ewidentnie na gotowych do drogi. Na razie się nie odzywali, patrząc po wszystkich, czekając, kto pierwszy zacznie mówić.
Wszyscy przybyli złożyli pokłony królowi. Ten uniósł okutą w rękawiczkę dłoń do góry i z lekkim uśmiechem rzekł: —
Powstańcie. Dzisiaj to ja powinienem kłaniać się przed wami i składać hołd waszemu poświęceniu i odwadze. — Żołnierze i Inkwizytorzy, wyjątkowo rozbudzeni niecodziennym spotkaniem natychmiast wyprostowali się, zaś władca Keronu odwrócił się i skinął na mężczyznę stojącego za nim. Ten podszedł do nich z trzymanym puzderkiem. Uchylił je, a oczom komtura ukazała się szklana kula z zamkniętym w środku mlecznobiałym światłem. —
Wraz z moim błogosławieństwem ofiarowuję wam ten artefakt. Nie wiadomo, co dokładnie czeka na was w centrum plagi, a dzięki temu będziecie w stanie zyskać chociaż odrobinę czasu do ewentualnego przegrupowania się. Liczę jednak, że nie będziecie musieli z tego korzystać.
—
To bariera ochronna. Nie przelecą przez nie pociski, a i rozprasza magię, ale nie trwa w nieskończoność. Ma zapewnić tyle czasu, aby nabrać oddechu. Tylko tyle byliśmy w stanie przygotować wam na drogę. Aby z tego skorzystać, wystarczy rozbić kulę — powiedział mężczyzna obok, podając Constantinowi pudełeczko, po czym posłusznie usunął się w cień króla, który także na razie cofnął się i skinął głową do przeoryszy. Ta uśmiechnęła się znacznie cieplej, podchodząc do zakonnika z jednym ze swoich zauszników, który także trzymał w dłoni zawiniątko. Przez rękawiczki Holscher czuł bijące odeń ciepło.
—
Poza nadzieją na lepsze jutro i ciężarem ochrony moich braci i sióstr jedyne, co mogę ci podarować, to ten symboliczny podarunek. Chleb, symbol Kariili, wypieczony w najgorętszych płomieniach. Może okaże się zbawieniem, kto wie — przeorysza wzruszyła ramionami, po czym skinęła dłonią na czwórkę gotowych do drogi kapłanów. —
Co zaś się tyczy twych podopiecznych, pozwól, że ich przedstawię. Pierwej poznaj Magnę Felleux, świadkinię objawienia samej Kariili. To ona miała okazję ujrzeć na własne oczy cud, jaki nastał i nadzieję, którą nasza pani nam podarowała. To ona była pierwszą, która przyniosła do naszego domu dobrą nowinę —
młoda kobieta o porcelanowej skórze i delikatnej urodzie dygnęła przed Constantinem. Wyglądała na kruchą. —
Sabrina de Fond pracowała przez ostatnie lata nad cudem naszej Pani, aby razem z resztą opracować rytuał mogący pozbyć się klątwy z naszej prowincji — koło Magny stała druga
dziewczyna, o równie kruchej figurze i delikatnym spojrzeniu. Parę rudych kosmyków wystawało jej znad płaszcza. Skinęła głową z uśmiechem, będąc przedstawianą. —
Isaac Neister jest odpowiedziany za główne pokłady magiczne mające być włożone w rytuał, bez niego nie wiadomo, czy w ogóle moglibyśmy się dzisiaj spotkać —
mężczyzna zbliżony wiekiem do Constantina również skinął głową w jego kierunku. Ku jego uldze nie wyglądał na takiego, którego mógłby zdumchnąć byle podmuch wiatru. —
Ostatnim kapłanem, który będzie uczestniczył w rytuale, jest Leopold Karst. To on przewodził pracom nad cudem i to on wie o nim najwięcej — drugi z
panów był najstarszy i ewidentnie biło od niego mądrością nabytą przez lata wiernej służby Kariili. Przeorysza po przedstawieniu ich wszystkich raz jeszcze uśmiechnęła się szerzej. —
Z mojej strony to wszystko. Ja także was błogosławię w imię naszej dobrej Pani. Niech czuwa nad waszymi duszami w trakcie wędrówki i nie pozwoli, aby stała im się krzywda.
Kapłani wrócili do koni, pozwalając podejść Ortenbergowi do Constantina. Położył dłoń na jego ramieniu i wskazał na zakonników stojących sztywno za nim. Nie umknęło Holscherowi, że jeden z nich jest krasnoludem.—
Ostatnie dni byly wyjątkowo ciężkie dla nas wszystkich, ale udowodniliśmy, że nawet w najmroczniejszej godzinie zawsze zapłonie gorące światło naszego Pana, oświetlając nam drogę naprzód. Niechaj Sakir spojrzy na ciebie łaskawym okiem. Gdy wrócisz, zapewne będziemy wyruszać pod Nowe Hollar. Oby cię ta bitwa nie ominęła — poklepawszy komtura po ramieniu, kontynuował, oglądając się za ramię. —
Wedle twojej prośby, przygotowałem ci czterech strzelców wyborowych, najlepszych, jakich mam. Będą pilnować tyłów i nie pozwolą ukrytemu zagrożeniu zaatakować niespodziewanie.
—
Jeszcze jedno — odezwał się Aidan, wskazując na swojego sługę, który wyciągnął kolejne zawiniątko — niewielkie, mieszczące się w dłoni— podarowując je zakonnikowi. —
Pozbywszy się źródła plagi, wyślijcie do stolicy wiadomość. Dotrze szybciej niż wasze konie, a dzięki temu będziemy mogli natychmiast rozpowiedzieć dobrą nowinę — król skinął głową na ludzi, którzy mieli dołączyć do orszaku Constantina, a ci natychmiast zaczęli dosiadać wierzchowców.
—
Losy Saran Dun i całej Królewskiej Prowincji spoczywają na twoich barkach, Constantinie Holscherze. Wszyscy ludzie pozbawieni dachu nad głową będą na ciebie liczyć. Powodzenia w nadchodzącej podróży — powiedział jeszcze, po czym wycofał się między swoich ludzi. Kapłani i kusznicy byli gotowi do drogi.
Podkład muzyczny
Dwadzieścia pięć osób zawróciło konie i z Constantinem Holscherem na czele wyruszyło z dziedzińca pałacu królewskiego, przechodząc wkrótce przez bramę, prosto na ulice Górnego Miasta. Dzień dopiero się zaczynał, a pogoda miała im dopisywać, sądząc po czystym niebie, nadal bladym na zachodzie i różowiącym się na wschodzie. Stukali kopytami o wybrukowane ulice, wodząc między pięknymi domami – każdy poważny, wiedzący, na co się pisze i liczący się z tym, że może umrzeć... a jednak pełen nadziei, że już niedługo plaga nieurodzaju się zakończy. Po swojej stronie mieli bogów czuwających nad ich drobnymi istnieniami. Przeciw nieznane jeszcze niebezpieczeństwa szlaku, czyhające na nich w przyszłości.
Minęli bramy dzielnicy szlachty, wkraczając prosto w skromne budynki rzemieślników, aby niedługo raźny stukot kopyt przemienił się w chlusk kałuż. Mijali szwendających się pijaków odprowadzających ich zdziwionymi spojrzeniami, sieroty, które zaciekawione zerkały spomiędzy zabudowań oraz wczesnych skowronków ruszających do katorżniczej pracy od świtu do zmierzchu. Każdy patrzył na nich z niezrozumieniem, przeczuwając jednak coś większego, czego ich umysły jeszcze nie wiedzą i nie rozumieją. Coś podniosłego, co przyprawiało ich o gęsią skórkę.
Wrota miasta zostały otwarte przed nimi jeszcze zanim do nich dotarli. Przed nimi stały dwa wozy zaprzężone po dwa konie, z opatulonymi woźnicami czekającymi na ich przybycie. W milczeniu ruszyli za orszakiem, na południe, w stronę granicy dobra i zła – granicy, zza której nie będzie już powrotu.
Zatrzymali się kilkadziesiąt metrów za pasem rzadkiej zieleni, przed sobą mając poczerniałą ziemię, suche drzewa i miażdżącą uszy ciszę. Niedaleko rysował się zagajnik, czarny jak noc i ponury, nijak niezachęcający do dalszej wędrówki. Gdzieś tam dalej był Kruczy Fort, przez który być może będzie im dane przejechać. Gdzieś tam były opuszczone wsie, gnijące truchła zwierząt i bandyci napadający każdego, kto miał chociaż odrobinę pożywienia przy sobie.
Kayleigh zeszła z konia, podchodząc do leżącej nieopodal gałęzi. Wbiła ją w suchą glebę, po czym gestykulując w powietrzu, zaczęła inkantować.
Wskaż nam drogę, Panie
Nam błądzącym w ciemności
Rozjaśnij nam mrok nadchodzącej podróży
Nam błądzącym w ciemności
Rozbłyśnij wiecznym ogniem płonącym w nicości
Nam błądzącym w ciemności
Pokaż nam jądro mroku
Nam błądzącym w ciemności
Z każdym słowem wokół czubka gałęzi zaczęły pojawiać się błękitne iskry, które raz po razie płonęły coraz bardziej. Siostra Rottbane powtarzała inkantację kilka razy, aż nad konarem pojawił się czysty, niebieski płomień wijący się jakby wiał naprawdę mocny wiatr. Ostrożnie, jakby za chwilę miał być zdmuchnięty, zakonnica podniosła gałąź i wróciła na konia, wystawiając ją przed siebie. Płomień zadygotał i po chwili zastygł w miejscu, wskazując południe – w kierunku Nowego Hollar.
—
Gotowy? — zapytała.