Spoiler:
" Tar'ur, Orkowy wojownik, pogromca Wyverny "
Orkowa ręka powędrowała na brzuch. Podrapała się w miejscu, które jeszcze niedawno ociekało krwią. Teraz było suche, delikatne jak pupa niemowlęcia. Jakby na nowo się narodził. Zerwał się z łóżka… Postawił się prawie do pionu, był w pozycji pół siedzącej, łóżko na którym leżał, do tej chwili straszliwie wygodne, okazało się być kawałkiem płaskiego kamienia. Tuż obok orkowego totemu. Był w wiosce która dwa dni temu go przygarnęła, Urd Shen.
Dobrze znał tamtejszych mieszkańców. Byli oni rolnikami, uprawiali ziemię i zbierali jej plony. Mieli silne ręce oraz silną wolę, do zbierania urobku, nie do wojowania. Tar’ur dopiero po chwili doszedł do siebie. Rozglądał się dość podejrzliwie.
- Gdzie ja być? -
Zapytał pustą przestrzeń wioski. Koło niego nie kręcił się nikt z orkowych braci. Znał okolicę, była jednak w tej chwili pusta. Kilka chwil niepewności i wstał, drapiąc się zaskoczony po głowie.
- Ja walczyć z Wyverna! Ja zabić wielka wyverna… A może ja mieć sen? -
Pewien nie był, wracał pamięcią do wczorajszych wydarzeń. Rzeczywiście pamiętał walkę. Zadał ostateczny cios i bestia padła. Był silny, teraz miał zostać bohaterem i dostać córkę szamana. Pamiętał, że coś go chyba dziabnęło. Sprawdził, rana jest… No ale żyje, więc skończyło się dobrze. No i nie krwawi. Kilka chwil zadumy pozwoliło mu się rozchmurzyć. Miał dostać nagrodę, dlatego w pierwszej kolejności udał się do chaty szamana. Orkowi mieszkańcy, zaczęli powoli wybudzać się z nocnego snu i kierowali się do pracy na polach. Tar’ur nie zwracał na nich uwagi. Miał coś ważnego do zrobienia. Przy chacie szamana, nie zatrzymał się na długo. Przekroczył jej próg
- Szamanie, ja pokonać potwór i uwolnić wioska -
Wypowiedziane przez niego słowa rozbiły się po ścianach domostwa. Siedzący nad jakimiś szamańskimi zabawkami, orkowy mężczyzna, całkowicie nie zwrócił na orkowego czempiona uwagi, dosłownie jakby go nie było.
- Dlaczego ty mnie ignorować, szaman? -
Zapytał poirytowany wojownik. Raz, drugi. W końcu miarka się przebrała i ruszył w kierunku orka. Wtedy stało się coś przerażającego. Coś, co nigdy nie śniło się Tar’ur’owi. Jego ręka, zamiast przycisnąć i odbić się od drugiego ciała, zwyczajnie przezeń przeniknęła. Orkowy wojownik był przerażony tym odkryciem. Nie rozumiał co się stało.
- Ty szaman! Co ty mi zrobić? -
Znowu, brak odpowiedzi. Cisza jaką raczyli go wszyscy stała się, najbardziej przerażającym wydarzeniem, znacznie bardziej niż porwanie przez Wyverne, którego stał się ofiarą.
- Mały goblin, on mi pomóc! -
Plan klarował się w wojowniczej głowie. Kto inny, jeśli nie mały pomocnik, byłby idealny do wyciągnięcia go z opresji? Niestety, zawiódł się i tutaj. Goblin okazał się spać i w żaden sposób nie mógł go dobudzić. Tar’ur nie mógł znieść tego dziwnego snu, zaczął bić się po twarzy. Miało go to obudzić, znowu… Bez skutku. Pozostawała jedyna nadzieja - Pójść na miejsce walki i rozwikłać tą zagadkę.
Prawdziwy wojownik nie bał się ruszyć na miejsce bez broni, nie był przecież w stanie podnieść żadnego ze znajdujących się we wsi mieczy ani toporów. Bezbronny jednak nie był, miał swoje wielkie i silne ramiona. Pamiętał drogę jaką udawał się w góry, miejsce z którego uprowadziła go podstępna Wyverna. To było jak taksówka, która skróciła podróż. Tym razem musiał pokonać tą drogę sam.
Droga trwała znacznie dłużej niż poprzednim razem, udało mu się dotrzeć do gór, które widział na horyzoncie. Szukając drogi na górę, dostrzegł niewielką ścieżkę, która doprowadziła go niemal na sam szczyt.
Teraz zaczęła się trudna część, wspinaczka. Był jednak silny i to, co miało utrudnić mu dostanie się na górę, okazało się jedynie błachostką. To oczekiwanie było najgorsze, czas, który mijał w niewiedzy, na to, co zastanie na miejscu, w gnieździe Wyverny. Wdrapał się na górę i zaczął się rozglądać. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy było Wyvernie truchło, pozbawione głowy. Dokładnie tak jak zapamiętał.
- Ha… Ja jednak zwyciężyć. Wczoraj się wydarzyć -
Mimo chwilowej radości ze swojego sukcesu, przeszedł po jego plecach, okropny dreszcz, tak silny, że omal nie wzbudził w nim prawdziwego przerażenia. Uśmiech zniknął z jego twarzy mimo to. Powodem zniknięcia wszelkich oznak radości ze zwycięstwa, był widok orkowego wojownika, leżał kawałek dalej, przez to wielkie truchło potwora, niemal go nie zauważył.
- Inne orki próbować zabić Wyverna? Nie być tak silne jak Tar’ur -
Powiedział do siebie, stawiając kroki w kierunku zwłok. Każdy jeden pozwolił mu przybliżyć się do leżącego ciałą. Spojrzał na niego
- Martwy ork -
Wyszeptał do siebie. Przykucnął i przyjrzał się mu. Takiej gęby w życiu jeszcze nie widział. Wyraźnie musiał go nie znać, albo nie poznać w trakcie wizyt w wiosce. Jego pancerz był jednak bardzo znajomy, co w pierwszej chwili kompletnie odrzucił. Dostrzegł, leżącą nieopodal broń, łudząco podobną do tej którą sam walczył. Otworzył szeroko oczy, zdając sobie sprawę, że mógł dotknąć tego ciała, pierwsza rzecz, osoba której mógł dotknąć od czasu przebudzenia. Położył swoją rękę na torsie wojownika, przekręcił go lekko na bok. Dostrzegł ranę, identyczną jak swoja….
Uczucie bezsilności ogarnęło orka, powoli rozumiał, to co zobaczył. Pogodzenie się z tym, było jednak niemal niemożliwe. Nie mniej, był doskonałym i twardym wojownikiem. Nie uronił łzy, nawet gdy czuł, dziwną energię przyciągającą go do ciała, taką której nie mógł się już dłużej opierać. Nie minęła chwila gdy przestał stawiać tej sile opór. Jego energia została wessana przez ciało… Po kilku chwilach otworzył oczy, leżąc na posadzce gniazda. Był słaby, czuł się okropnie. Zbyt okropnie by z tego wyjść. Wyzionął ducha, widząc w oddali, zachód słońca po raz ostatni. Prawda natomiast była taka, że Tar’ur umarł już dawno, tylko jego silna wola pozwoliła mu otworzyć ponownie oczy, nie mogła jednak utrzymać go przy życiu.
Dobrze znał tamtejszych mieszkańców. Byli oni rolnikami, uprawiali ziemię i zbierali jej plony. Mieli silne ręce oraz silną wolę, do zbierania urobku, nie do wojowania. Tar’ur dopiero po chwili doszedł do siebie. Rozglądał się dość podejrzliwie.
- Gdzie ja być? -
Zapytał pustą przestrzeń wioski. Koło niego nie kręcił się nikt z orkowych braci. Znał okolicę, była jednak w tej chwili pusta. Kilka chwil niepewności i wstał, drapiąc się zaskoczony po głowie.
- Ja walczyć z Wyverna! Ja zabić wielka wyverna… A może ja mieć sen? -
Pewien nie był, wracał pamięcią do wczorajszych wydarzeń. Rzeczywiście pamiętał walkę. Zadał ostateczny cios i bestia padła. Był silny, teraz miał zostać bohaterem i dostać córkę szamana. Pamiętał, że coś go chyba dziabnęło. Sprawdził, rana jest… No ale żyje, więc skończyło się dobrze. No i nie krwawi. Kilka chwil zadumy pozwoliło mu się rozchmurzyć. Miał dostać nagrodę, dlatego w pierwszej kolejności udał się do chaty szamana. Orkowi mieszkańcy, zaczęli powoli wybudzać się z nocnego snu i kierowali się do pracy na polach. Tar’ur nie zwracał na nich uwagi. Miał coś ważnego do zrobienia. Przy chacie szamana, nie zatrzymał się na długo. Przekroczył jej próg
- Szamanie, ja pokonać potwór i uwolnić wioska -
Wypowiedziane przez niego słowa rozbiły się po ścianach domostwa. Siedzący nad jakimiś szamańskimi zabawkami, orkowy mężczyzna, całkowicie nie zwrócił na orkowego czempiona uwagi, dosłownie jakby go nie było.
- Dlaczego ty mnie ignorować, szaman? -
Zapytał poirytowany wojownik. Raz, drugi. W końcu miarka się przebrała i ruszył w kierunku orka. Wtedy stało się coś przerażającego. Coś, co nigdy nie śniło się Tar’ur’owi. Jego ręka, zamiast przycisnąć i odbić się od drugiego ciała, zwyczajnie przezeń przeniknęła. Orkowy wojownik był przerażony tym odkryciem. Nie rozumiał co się stało.
- Ty szaman! Co ty mi zrobić? -
Znowu, brak odpowiedzi. Cisza jaką raczyli go wszyscy stała się, najbardziej przerażającym wydarzeniem, znacznie bardziej niż porwanie przez Wyverne, którego stał się ofiarą.
- Mały goblin, on mi pomóc! -
Plan klarował się w wojowniczej głowie. Kto inny, jeśli nie mały pomocnik, byłby idealny do wyciągnięcia go z opresji? Niestety, zawiódł się i tutaj. Goblin okazał się spać i w żaden sposób nie mógł go dobudzić. Tar’ur nie mógł znieść tego dziwnego snu, zaczął bić się po twarzy. Miało go to obudzić, znowu… Bez skutku. Pozostawała jedyna nadzieja - Pójść na miejsce walki i rozwikłać tą zagadkę.
Prawdziwy wojownik nie bał się ruszyć na miejsce bez broni, nie był przecież w stanie podnieść żadnego ze znajdujących się we wsi mieczy ani toporów. Bezbronny jednak nie był, miał swoje wielkie i silne ramiona. Pamiętał drogę jaką udawał się w góry, miejsce z którego uprowadziła go podstępna Wyverna. To było jak taksówka, która skróciła podróż. Tym razem musiał pokonać tą drogę sam.
Droga trwała znacznie dłużej niż poprzednim razem, udało mu się dotrzeć do gór, które widział na horyzoncie. Szukając drogi na górę, dostrzegł niewielką ścieżkę, która doprowadziła go niemal na sam szczyt.
Teraz zaczęła się trudna część, wspinaczka. Był jednak silny i to, co miało utrudnić mu dostanie się na górę, okazało się jedynie błachostką. To oczekiwanie było najgorsze, czas, który mijał w niewiedzy, na to, co zastanie na miejscu, w gnieździe Wyverny. Wdrapał się na górę i zaczął się rozglądać. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy było Wyvernie truchło, pozbawione głowy. Dokładnie tak jak zapamiętał.
- Ha… Ja jednak zwyciężyć. Wczoraj się wydarzyć -
Mimo chwilowej radości ze swojego sukcesu, przeszedł po jego plecach, okropny dreszcz, tak silny, że omal nie wzbudził w nim prawdziwego przerażenia. Uśmiech zniknął z jego twarzy mimo to. Powodem zniknięcia wszelkich oznak radości ze zwycięstwa, był widok orkowego wojownika, leżał kawałek dalej, przez to wielkie truchło potwora, niemal go nie zauważył.
- Inne orki próbować zabić Wyverna? Nie być tak silne jak Tar’ur -
Powiedział do siebie, stawiając kroki w kierunku zwłok. Każdy jeden pozwolił mu przybliżyć się do leżącego ciałą. Spojrzał na niego
- Martwy ork -
Wyszeptał do siebie. Przykucnął i przyjrzał się mu. Takiej gęby w życiu jeszcze nie widział. Wyraźnie musiał go nie znać, albo nie poznać w trakcie wizyt w wiosce. Jego pancerz był jednak bardzo znajomy, co w pierwszej chwili kompletnie odrzucił. Dostrzegł, leżącą nieopodal broń, łudząco podobną do tej którą sam walczył. Otworzył szeroko oczy, zdając sobie sprawę, że mógł dotknąć tego ciała, pierwsza rzecz, osoba której mógł dotknąć od czasu przebudzenia. Położył swoją rękę na torsie wojownika, przekręcił go lekko na bok. Dostrzegł ranę, identyczną jak swoja….
Uczucie bezsilności ogarnęło orka, powoli rozumiał, to co zobaczył. Pogodzenie się z tym, było jednak niemal niemożliwe. Nie mniej, był doskonałym i twardym wojownikiem. Nie uronił łzy, nawet gdy czuł, dziwną energię przyciągającą go do ciała, taką której nie mógł się już dłużej opierać. Nie minęła chwila gdy przestał stawiać tej sile opór. Jego energia została wessana przez ciało… Po kilku chwilach otworzył oczy, leżąc na posadzce gniazda. Był słaby, czuł się okropnie. Zbyt okropnie by z tego wyjść. Wyzionął ducha, widząc w oddali, zachód słońca po raz ostatni. Prawda natomiast była taka, że Tar’ur umarł już dawno, tylko jego silna wola pozwoliła mu otworzyć ponownie oczy, nie mogła jednak utrzymać go przy życiu.
Spoiler:
Kujący ból rozsadzał Jakubowi czaszkę. W brzuchu wierciło, a w gardle zaschło zupełnie. Księżycowe światło boleśnie raniło w oczy a roznoszący się po cmentarzu śmiech, dudnił w głowie niczym dzwony piekielne. - Ciekawe porównanie — mruknął egzorcysta, ponurym spojrzeniem wiercąc dziurę w twarzy nieznajomego. Odziany w czarną suknię facet rechotał radośnie pośrodku cmentarzyska, za nic mając sobie spokój skacowanego Jakuba. - Morda chuju! - Za gniewnymi słowami pomknął znaleziony gdzieś przy boku kamień. Rzut okazał się nad wyraz celny. Trafiony w głowę nieznajomy runął na glebę, zapadając w sen wieczysty. Stary zakonnik przeciągnął się z satysfakcją, rozglądając po okolicy. Charakterystyczne runy, zdobiące mury nekropolii sugerowały sławny, Turoński cmentarz. To w pewien sposób pokrywało się z jego ostatnimi wspomnieniami. Opijanie bezpiecznego powrotu z nieudanej, pierwszej krucjaty północnej, musiało wymknąć się spod kontroli. Był cały w błocie, poszarpane ubrania wisiały na nim luźno i śmierdział jak trup. Może odziany w czerń głupiec był lokalnym grabarzem? Przy takim wyglądzie sam uznałby się zapewne za zmarłego. Tylko o co chodziło z tą szatą? Zresztą, nieważne. Potrzebował pieniędzy na klina, a jego sakiewka gdzieś się zawieruszyła. Chwiejnym krokiem zbliżył się do świeżo upieczonego denata. Dzięki Sakirowi, okazał się on całkiem majętnym grabarzem. W nowych, przyciasnych butach, z pełną sakiewką i wymalowanym na twarzy zmęczeniem ruszył w kierunku najbliższej gospody.
Drzwi przybytku otworzyły się na oścież, z głuchym hukiem uderzając w ścianę. - W imieniu Szlachetnego Zakonu Przenajświętszego Serca Sakira! Piwa! - Donośny, choć wciąż mocno zachrypły głos skacowanego inkwizytora wstrząsnął karczmą. Miejsce wydawało się jakieś... inne. Wychodzący stąd, czy też w gwoli ścisłości wynoszony Jakub zapamiętał „Pod Opadniętym Wężem” trochę inaczej. Prawda, po takim piciu jego pamięć była dziurawa, jak ten nie szukając daleko fartuch, co to go karczmarz nosi. - Jakub...? JAKUB! Dawaj tu! - Do uszu starca dobiegł głos skrzekliwy i starczy. - Hahaha, nie może być. Ciebie to jednak nie idzie zabić, co? - Wołającym okazał się wiekowy, łysy krasnolud o siwej brodzie. - Korczaszka? Toś Ty nie miałeś być na Archipelagu? - Skonfundowany egzorcysta podrapał się po głowie. Przy ostatniej rozmowie ten kurdupel zarzekał się, że do Turonu nie wróci, dopóki Zakonnicy nie zabiorą się stąd w cholerę. Trudno było Go winić, Sakirowcy nie przepadali przecież za wampirami. - No. To przecież, że byłem. Na Wyspach. Na południu. Na północy. W sumie to wszędzie żem był. - Wypowiedź krasnoluda przerwała na chwilę nagląca potrzeba napicia się piwa. - Ty mi lepiej powiedz gdzieś ty się po tej Twojej całej krucjacie podział. - Cóż. Odpowiedź mogła być tylko jedna. - No przecież, że piłem. - Odburknął egzorcysta zrażony tak głupim pytaniem. - Czterdzieści lat? Na bogów, z czego Ty masz wątrobę Jakub?
Nieumarły nie krył zdziwienia, przyglądając się przyjacielowi. Egzorcysta poskrobał się po głowie. Dziwne. Nawet bardzo. Może przez ten bimber, co go na krwi demonów pędzili? Co mieli jednak zrobić, skoro ze śniegu i lodu nic wydestylować się nie da? - To dupa trochę. Działo się, chociaż coś ciekawego, jak mnie nie było? - Niby szkoda trochę tych lat, ale co zrobić? Mówi się trudno i żyje dalej. - Ano działo się, działo. Władcy się po zmieniali. Wiesz, że na Archipelagu goblin teraz rządzi? Wytrwałemu się zeszło i teraz Jego synkowie po mordach się biją. Każdy chce do koryta... - Jakub słuchał uważnie, aczkolwiek z jego miny jasno można było wyczytać, że go te wieści raczej mało interesują. - A to akurat dobrze, że wytrwały nie żyje. Opaczność Sakira musi być i kara, za te podatki co to je na bimber nałożył. A mnie tam władcy. Taki, czy inny żadna to różnica. Ty mi lepiej mów co z Zakonem. Wieżę powaliliśmy? - Na myśl o odwiecznym wrogu, wampir westchnął tylko przeciągle. - No niby dobrze się ma, ten Twój zakon. Niby znowu nie dobrze. O tym, jakiego łupnia żeście tam pod wieżą dostali, to ballady już spisali. Fort stoi, mur postawili i spokój. Na dobre wam to wyszło. Prosty lud się boi to i wiernych więcej. Z drugiej strony Zakon się rozpędził. Zaczął palić na lewo i prawo. Ludzie się zeźlili. Magowie przede wszystkim. Buntu im się zachciało i zmajstrowali coś takiego, co sobie szumnie Magokracją nazwali. Teraz szlachtę udają. Przejęli kilka państw. Zakon silny u siebie, ale tamtych nie tyka. Zbyt zajęty jest udawaniem, że coś z północą robi i babraniem się w politykę Keronu. - Egzorcystą aż wstrząsnęło. Sam jakoś nigdy specjalnie rygorystyczny nie był. Ba! Przecież piwo właśnie spijał z wampirem, ale Magokracja? Porzucona północ? Toż to przecież upadek zakonu. - Oj Korczaszka, Korczaszka. Nie może tak być! Weź no mi polej, bo aż w gardle zaschło od tej Twojej opowieści. Nerwy mi nie zdzierżą tego wszystkiego. Jutro z samego rana biorę konia i jadę pogadać z Wielkim Mistrzem. Kacap pewnie już stary i zdziadziały, ale głupi nigdy nie był. Coś tam razem wykombinujemy. Ale to jutro. Dzisiaj pij i opowiadaj, bo ciekaw jestem jeszcze kilku spraw. Na razie za Twoje, bo mało mam. Oddam, jak mi żołd zaległy za tą krucjatę wypłacą...
Drzwi przybytku otworzyły się na oścież, z głuchym hukiem uderzając w ścianę. - W imieniu Szlachetnego Zakonu Przenajświętszego Serca Sakira! Piwa! - Donośny, choć wciąż mocno zachrypły głos skacowanego inkwizytora wstrząsnął karczmą. Miejsce wydawało się jakieś... inne. Wychodzący stąd, czy też w gwoli ścisłości wynoszony Jakub zapamiętał „Pod Opadniętym Wężem” trochę inaczej. Prawda, po takim piciu jego pamięć była dziurawa, jak ten nie szukając daleko fartuch, co to go karczmarz nosi. - Jakub...? JAKUB! Dawaj tu! - Do uszu starca dobiegł głos skrzekliwy i starczy. - Hahaha, nie może być. Ciebie to jednak nie idzie zabić, co? - Wołającym okazał się wiekowy, łysy krasnolud o siwej brodzie. - Korczaszka? Toś Ty nie miałeś być na Archipelagu? - Skonfundowany egzorcysta podrapał się po głowie. Przy ostatniej rozmowie ten kurdupel zarzekał się, że do Turonu nie wróci, dopóki Zakonnicy nie zabiorą się stąd w cholerę. Trudno było Go winić, Sakirowcy nie przepadali przecież za wampirami. - No. To przecież, że byłem. Na Wyspach. Na południu. Na północy. W sumie to wszędzie żem był. - Wypowiedź krasnoluda przerwała na chwilę nagląca potrzeba napicia się piwa. - Ty mi lepiej powiedz gdzieś ty się po tej Twojej całej krucjacie podział. - Cóż. Odpowiedź mogła być tylko jedna. - No przecież, że piłem. - Odburknął egzorcysta zrażony tak głupim pytaniem. - Czterdzieści lat? Na bogów, z czego Ty masz wątrobę Jakub?
Nieumarły nie krył zdziwienia, przyglądając się przyjacielowi. Egzorcysta poskrobał się po głowie. Dziwne. Nawet bardzo. Może przez ten bimber, co go na krwi demonów pędzili? Co mieli jednak zrobić, skoro ze śniegu i lodu nic wydestylować się nie da? - To dupa trochę. Działo się, chociaż coś ciekawego, jak mnie nie było? - Niby szkoda trochę tych lat, ale co zrobić? Mówi się trudno i żyje dalej. - Ano działo się, działo. Władcy się po zmieniali. Wiesz, że na Archipelagu goblin teraz rządzi? Wytrwałemu się zeszło i teraz Jego synkowie po mordach się biją. Każdy chce do koryta... - Jakub słuchał uważnie, aczkolwiek z jego miny jasno można było wyczytać, że go te wieści raczej mało interesują. - A to akurat dobrze, że wytrwały nie żyje. Opaczność Sakira musi być i kara, za te podatki co to je na bimber nałożył. A mnie tam władcy. Taki, czy inny żadna to różnica. Ty mi lepiej mów co z Zakonem. Wieżę powaliliśmy? - Na myśl o odwiecznym wrogu, wampir westchnął tylko przeciągle. - No niby dobrze się ma, ten Twój zakon. Niby znowu nie dobrze. O tym, jakiego łupnia żeście tam pod wieżą dostali, to ballady już spisali. Fort stoi, mur postawili i spokój. Na dobre wam to wyszło. Prosty lud się boi to i wiernych więcej. Z drugiej strony Zakon się rozpędził. Zaczął palić na lewo i prawo. Ludzie się zeźlili. Magowie przede wszystkim. Buntu im się zachciało i zmajstrowali coś takiego, co sobie szumnie Magokracją nazwali. Teraz szlachtę udają. Przejęli kilka państw. Zakon silny u siebie, ale tamtych nie tyka. Zbyt zajęty jest udawaniem, że coś z północą robi i babraniem się w politykę Keronu. - Egzorcystą aż wstrząsnęło. Sam jakoś nigdy specjalnie rygorystyczny nie był. Ba! Przecież piwo właśnie spijał z wampirem, ale Magokracja? Porzucona północ? Toż to przecież upadek zakonu. - Oj Korczaszka, Korczaszka. Nie może tak być! Weź no mi polej, bo aż w gardle zaschło od tej Twojej opowieści. Nerwy mi nie zdzierżą tego wszystkiego. Jutro z samego rana biorę konia i jadę pogadać z Wielkim Mistrzem. Kacap pewnie już stary i zdziadziały, ale głupi nigdy nie był. Coś tam razem wykombinujemy. Ale to jutro. Dzisiaj pij i opowiadaj, bo ciekaw jestem jeszcze kilku spraw. Na razie za Twoje, bo mało mam. Oddam, jak mi żołd zaległy za tą krucjatę wypłacą...
Spoiler:
Bohdan Chmielak na progu Bram Usala
Bohdan Chmielak był człowiekiem raczej prostym, choć jak większość uważający zgodnie wraz z większością pozostałych mieszkańców Keronu, że większość to debile, a on jeden wśród niewielu rozumie świat jak nikt inny. Niby kupiec, choć ubogi, podróżował często piechotą, opychając miejscowej ludności jakieś fałszywe błyskotki, czasem kradzione, czasem poświęcone ręką samego Sakira, mające chronić niewinnych i bezbronnych przed złem. Kawałek sztandaru ze Srebrnego Fortu, gwoździe które trzymały dyby w które zakuty został Drwimir, magiczne nasiona niosące za sobą obietnicę wyrastających w ciągu nocy drzew, pasy cnoty i wszelkie pastylki, maści i mikstury na potencje.
Bohdan podróżował więc po Królestwie, unikając kłopotów swym sprytem i charyzmą, czasem szybkimi nogami bądź chowaniem się po rowach i krzakach. Jego droga przebyła przez wioskę Kruczowzgórze, nieopodal Ujścia, gdzie solidnie wznosił się kasztel. Bogata wioska, niemal małe miasto, odchodziło w stronę mniejszych wsi Mostem nad Rzeką. Bohdan wiedział, że lepiej nie spędzać zbyt czasu w pobliżu strażników i kogoś oczytanego, kto mógł w nim zobaczyć szarlatana i skazać na jakieś nieludzkie kary. Jeszcze gorsze, mogli mu zarzucić kłamstwa, oszczerstwa. O bogowie!
Tuż przed zmrokiem, stanowczo za późno, dotarł i do Mostu nad Rzeką, gdzie za nim miała leżeć obiecana karczma. Fakt, stała tam, dalej, za brzegiem, choć nie paliło się tam żadne światło. A dziwota. Mróz był tęgi, siarczysty, więc i ognie powinny płonąć. Wioską przez którą właśnie przechodził nie przejął się zbytnio. Ludzi nie było, bo i zimno. Choć nie tak późno. Wiatr ciął. Niebo chrobotało i dudniło, a gdzieś tam nienaturalnie wysoko świecił jeden tylko księżyc.
Na moście ktoś uwijał się, by naprawić koło, więc z obietnicą szybkiego zarobku Bohdan chciał zaoferować pomoc. Jak się nie przestraszył, jak nie zsikał, gdy zobaczył, że człowiek nie z fizycznego ciała utkany, a z zielonkawej jakby materii, niczym zbita ze sobą mgła, lekko przezroczysta. Duch.
— O kurwa! — krzyknął przestraszony.
— O kurwa! — powtórzyło widmo echem tylko, gdy na niego spojrzało. Zaczęło krzyczeć piskiem diabelskim, upuszczając koło na swoje stopy, co bardziej wykrzywiło go jak diabła, a wóz cały zatrząsł się jakby miało z niego wypaść więcej duchów. W niebo wzbił się kobiecy krzyk i widmo zniknęło. Wszystko ucichło, uspokoiło się.
Jednak się nie zsikałem. Bohdan co tchu pomknął w kierunku mostu, mijając dwa inne wozy, też pozbawione pasażerów. Od jednego odskoczył, słysząc nagłe parskanie i dziki koński kwik, lecz później znowu ucichło. Biegł co sił z ogromnym plecakiem na plecach, prawie, że nie wracając po jedną z patelni, która mu wypadła. Nie dostrzegł jednak swojego najcenniejszego przedmiotu, który zgubił - jedynego srebrnego pierścienia, który posiadał. Faktyczne srebro. Oczywiście, jak cała reszta błyskotek, bo wszystko, co Bohdan posiadał, było prawdziwe i autentyczne. Dopadł do karczmy i spróbował otworzyć - zamknięte. Słysząc stękanie podszedł do wychodka, dobijając się do drzwi.
— Pomocy, człowieku, tu duchy! Halo, pomocy, ktoś!
— Zajęte kurrrwa! — odpowiedziało mu jedynie na jego lament. Gdy zajrzał do środka przez wizjer, szukając rozmówcy, jedynie blade, zielonkawe lico spojrzało przez otwór, a twarz wykrzywiona niby strachem, niby nienawiścią zaryczała na niego:
— Spierdalaj stąd! Ale już! — tyle tylko usłyszał, upadając na tyłek w zimne błoto, podczas gdy drzwiczki wychodka otworzyły się, wypuszczając ostatnie obłoczki zielonkawej mgły. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać.
Pełen strachu dobił się w końcu do tylnych drzwiczek karczmy. Środek go wcale nie uspokoił. Wszędzie było cicho, pusto, ciemno i nienaturalnie zimno. Ktoś dawno nie palił w kominku. Postanowił to naprawić, wołając o pomoc. Na próżno. Gdy jednak udało mu się rozniecić płomień, poczuł nagłe gorąco. Dochodziło ono jednak z jego barku. Otwartymi z przerażenia oczami dostrzegł gorejącą tym razem czerwonym blaskiem, grubą dłoń, która parzyła go niezmiernie.
— Co to za czary? — ktoś krzyknął z innej strony, lecz wzrok Bohdana skupiony był w skamieniałym przerażeniu na twarzy brodatej, surowej i okrytej kapturem.
— To herezja. Trzeba go zniszczyć — zanim Bohdan zdążył cokolwiek z siebie wydusić, odskoczył w bok odruchowo, a zniekształcony młot utkany z czerwonawej mgły trafił go w bark, wybijając go momentalnie i wywołując ogromny ból.
— Uciekaj! Uciekaj! — krzyknął ktoś z balkonu ponad salą, gdy Bohdan zaczął pełzać na czworaka po podłodze w kierunku bezpiecznej kryjówki pod stolikiem. Ujrzał jedynie kątem oka mężczyznę z krwi i kości, o dworskim, czerwonym żupanie. Żywego jak i on, uciekającego po balkonie w kierunku jednego z pokoi.
Jakżem się tu, kurwa znalazł. Zabiją mnie. Kurwa. Duchy mnie tu zabiją. Bohdan skoczył w kierunku kolejnego stolika i znowu wszystko ucichło. Rozglądał się, na próżno. Zero duchów. Nikt nie odpowiadał na jego nawoływania. Zaczął gorączkowo szukać swojego pierścienia, lecz na podłodze nigdzie go nie znalazł. Włóczył się bez celu, nie zauważając nawet, że ból barku przeszedł. Magia może, czy co. Piętro wydawało się puste, jedynie dziwny portal w jednym z pokoi. Wyglądał jak normalne lustro, lecz gdy Bohdan spróbował w nie spojrzeć, w lustrze wyskoczyła na niego jakaś kolejna zjawa, ponownie wzbudzając w nim krzyk. Bogowie. Utopce. Utopce i duchy. Przeklinał swój los, zbiegając po schodach w poszukiwaniu jakiegokolwiek ratunku.
Gdy nie odnalazł wcześniejszego mężczyzny, który mógłby mu pomóc, postanowił zaryzykować zasadzkę duchów i po prostu wziąć nogi za pas, chociaż w jego wykonaniu wyglądało to raczej jak "Spierdalać jak najszybciej". Uciekł więc w przeciwnym kierunku, niż most, wbiegając między drzewa. Niemalże płakał. Ze strachu, z bólu po stracie znacznej części swojego majątku.
Gdy wypadł spomiędzy drzew ujrzał pierwsze zabudowania. Uratowany. Uratują mnie. Nie zjedzą mnie duchy. Bohdan uradowany dobijał się do każdej z chat, gdzie nikt nie odpowiadał. Szaleńczo wołał o ratunek, dopóki nie dobiegł do końca wioski i mostu. Mostu nad Rzeką. Wtedy przestał nawoływać, spoglądając na pojedynczy księżyc, zbliżający się cały czas do wieczora. Poszedłem w kółko. Wrócił się więc i pognał w kierunku Kruczowzgórza. Wolał już pójść siedzieć, albo mieć uciętą rękę za bycie szarlatanem, ale przynajmniej nie zostanie zjedzony.
Droga znowu poprowadziła go do Mostu nad Rzeką. Postanowił skorzystać z okazji i szukać pierścienia. Szukał, szukał, szukał. Szukał po moście, pod mostem, wielokrotnie. Kilka razy zanurkował. Szukał po wiosce, po lesie, czasami widząc gdzieniegdzie obłoki zielonkawych mgieł, które widząc go wykrzywiały się w przerażeniu bądź nienawiści. Bohdan ignorował to. Bał się mniej, mając jasno wyznaczony cel - znaleźć pierścień, zanim stamtąd ucieknie. Musiał jedynie uważać na brodacza z młotem.
W końcu skierował się znów na most, gdzie uskoczył nagle między wozy, widząc przebiegające po nie, widmowe postaci. Zjawy niemalże taranowały fizyczny świat, wykrzywione w dziwny sposób, pokrzykując w dziwnym języku. Bogowie. Orkowie duchy. Co za zaklęcie... Bohdan wiele godził przepraszał Sakira za swoje grzechy, obiecując, że nigdy już nikomu nie sprzeda, jeśli tylko Sakir pomoże mu uciec z tego uroku.
Wtem też gdy znów skierował się do karczmy, poczuł dziwne kołatanie w sercu. Niebo zatrzęsło się jakby mając zrzucić z siebie wszystkie gwiazdy jak drzewo zrzuca liście przy porywistym, jesiennym wietrze. Wszystko dudniło, jakby bębny grały w środku jego głowy. Księżyc jakby rozstąpił się na dwie połówki, gdy galopował ku niemu po niebie pojedynczy jeździec. Bogowie. Magiczne duchy z księżyca.
Jeździec jakby odbijał się po powietrzu niczym po niewidzialnym polu, ledwo co hamując tuż przy nim. Rogata postać fioletowej barwy mieniła się różnymi obłokami mgły. Humanoid podjechał bliżej, przypatrując się Bohdanowi dwójką błękitnych, pustych oczu, wypełniających świecącą łuną wnętrze hełmu.
— Bohdanie Chmielaku. Czymże zasłużyłeś, bym po Ciebie wracał? Czemu nie chcesz pogodzić się ze swoją śmiercią i odejść do zaświatów. Co Cię jeszcze powstrzymuje?
— Ale... Ja, ja... Ja żyję, ja...
— Bohdanie Chmielaku. Nie żyjesz od czterdziestu czterech lat ludzkiego pojęcia czasu. Umarłeś tutaj. Utopiłeś się w tej rzece. Twoje ciało spoczywa na jej dnie. Nie pomógł nawet Mistrz Inkwizytor Zakonu Sakira, który sprawił, że przestałeś wywoływać ogień w karczmie. Śmiertelni nie mogą tutaj zaznać spokoju, bo od lat łomoczesz w ich drzwi. Straszysz po lasach i polach wieśniaków. Tak być nie może. Czy jesteś gotów?
— Ale... Ja... Mój pierścień — zdobył się na jedyne wytłumaczenie Bohdan, nie mogąc do końca zrozumieć, co faktycznie się działo. Wiadomość, że było się martwym od dłuższego czasu mogła zbić z tropu. Trudno nawet sobie wyobrazić czy wyjaśnić, co musiał wtedy czuć Bohdan.
— Rozumiem. Nie zaznasz zatem spokoju, póki nie odnajdziesz swojego pierścienia. Gdy będziesz gotów, po prostu idź. Dotrzyj do bramy. Dotrzyj do mnie... Jest Wasz, przyjmijcie go ciepło — jeździec najpierw wskazał w górę, mówiąc o bramie, a potem rzucił słowem pożegnania gdzieś w bok, wzbijając się po nieboskłonie w pełnym galopie.
Bohdanowi jakby ktoś zdjął dłonie z uszu, pozwalając, by w końcu słyszał. Ogromny natłok dźwięków - śpiewów, śmiechów, krzyków, drwin, wyć. Wokół niego, na moście, pojawiła się cała masa duchów, głównie mężczyzn w pancerzach, a także spora gromadka krasnoludów. Żołdacy obnażali się przed nim, pokazując mu pośladki i drwili z niego, a niektórzy straszyli, dźgając go mieczami i włóczniami, które przechodziły przez niego, nie wywołując żadnej krzywdy. Każdy wyglądał, jakby świetnie się bawił.
— Hrabio, oto Twoje złoto — mężczyzna, którego widział w karczmie rzucił lekko przezroczysty worek w kierunku innego mężczyzny siedzącego wysoko na wozie ze strzałą wbitą w bok głowy.
— Widzisz, mogłeś obstawiać jak ja. Gdybyś nie pomógł mu z Inkwizytorem, to by go przepędził. I wygrałby Krach — rzekł hrabia.
— Kurwaaa! Gdzie jest moje złoto! Ty jebańcu, dostałeś młotem! Powinieneś nie żyć — krzyczał wściekły do piany krasnolud o szalonym wzroku, zapewne Krach, bo widział dobrze, gdzie złoto trafiło, a pomimo swoją złość skierował ku Bohdanowi. Zawył dziko i zniknął gdzieś będąc tylko swoim echem bądź cieniem, które odpłynęło w kierunku wioski.
Większość duchów rozeszła się śmiejąc i wyzywając Bohdana, podczas gdy zostali tam jedynie hrabia i mężczyzna z karczmy, który pierwszy się odezwał widząc jak nieobecny jest Bohdan.
— Witaj Bohdanie Chmielniku, duchu nazywany Trolem spod Mostu nad Rzeką. Jak żeś wystraszył tego gościa z wychodka. Gdybym mógł, sam bym się posrał ze śmiechu. Zginąłeś. Nie żyjesz. Ojojo, co to się stanęło. No stało się i tyle. Czym szybciej się z tym pogodzisz, tym będzie Ci łatwiej. Wszyscy nie żyjemy. Wszyscy zginęliśmy na tym moście. Pokazalibyśmy Ci się wcześniej, ale zawsze obstawiamy jak kto skończy. To jedna z naszych nielicznych rozrywek.
— Tobie do śmiechu. Powiedz to Arturowi. Dobrze, że siedzi teraz przy Kruczowzgórzu. Jak Bohdan wystraszył mu konia na moście, to wpadł do wody i też się utopił. Zbroja za ciężka. Musieliśmy go namawiać, żeby nie przeszkadzał w zakładzie, choć sam szybciej się uporał ze Strażnikiem Bramy. Teraz biedak jeździ na koniu po całym Keronie i szuka swojej żony — skomentował to pan hrabia.
— Witam panowie... Ja, nie wiem nawet sam jak zacząć... Nie żyję... Cóż. Artur nie żyje z mojej winy... Cóż, przepraszam... Ale jeśli ma pan nadmiar złota, panie hrabio, może chce pan przejrzeć moje towary?
Bohdan podróżował więc po Królestwie, unikając kłopotów swym sprytem i charyzmą, czasem szybkimi nogami bądź chowaniem się po rowach i krzakach. Jego droga przebyła przez wioskę Kruczowzgórze, nieopodal Ujścia, gdzie solidnie wznosił się kasztel. Bogata wioska, niemal małe miasto, odchodziło w stronę mniejszych wsi Mostem nad Rzeką. Bohdan wiedział, że lepiej nie spędzać zbyt czasu w pobliżu strażników i kogoś oczytanego, kto mógł w nim zobaczyć szarlatana i skazać na jakieś nieludzkie kary. Jeszcze gorsze, mogli mu zarzucić kłamstwa, oszczerstwa. O bogowie!
Tuż przed zmrokiem, stanowczo za późno, dotarł i do Mostu nad Rzeką, gdzie za nim miała leżeć obiecana karczma. Fakt, stała tam, dalej, za brzegiem, choć nie paliło się tam żadne światło. A dziwota. Mróz był tęgi, siarczysty, więc i ognie powinny płonąć. Wioską przez którą właśnie przechodził nie przejął się zbytnio. Ludzi nie było, bo i zimno. Choć nie tak późno. Wiatr ciął. Niebo chrobotało i dudniło, a gdzieś tam nienaturalnie wysoko świecił jeden tylko księżyc.
Na moście ktoś uwijał się, by naprawić koło, więc z obietnicą szybkiego zarobku Bohdan chciał zaoferować pomoc. Jak się nie przestraszył, jak nie zsikał, gdy zobaczył, że człowiek nie z fizycznego ciała utkany, a z zielonkawej jakby materii, niczym zbita ze sobą mgła, lekko przezroczysta. Duch.
— O kurwa! — krzyknął przestraszony.
— O kurwa! — powtórzyło widmo echem tylko, gdy na niego spojrzało. Zaczęło krzyczeć piskiem diabelskim, upuszczając koło na swoje stopy, co bardziej wykrzywiło go jak diabła, a wóz cały zatrząsł się jakby miało z niego wypaść więcej duchów. W niebo wzbił się kobiecy krzyk i widmo zniknęło. Wszystko ucichło, uspokoiło się.
Jednak się nie zsikałem. Bohdan co tchu pomknął w kierunku mostu, mijając dwa inne wozy, też pozbawione pasażerów. Od jednego odskoczył, słysząc nagłe parskanie i dziki koński kwik, lecz później znowu ucichło. Biegł co sił z ogromnym plecakiem na plecach, prawie, że nie wracając po jedną z patelni, która mu wypadła. Nie dostrzegł jednak swojego najcenniejszego przedmiotu, który zgubił - jedynego srebrnego pierścienia, który posiadał. Faktyczne srebro. Oczywiście, jak cała reszta błyskotek, bo wszystko, co Bohdan posiadał, było prawdziwe i autentyczne. Dopadł do karczmy i spróbował otworzyć - zamknięte. Słysząc stękanie podszedł do wychodka, dobijając się do drzwi.
— Pomocy, człowieku, tu duchy! Halo, pomocy, ktoś!
— Zajęte kurrrwa! — odpowiedziało mu jedynie na jego lament. Gdy zajrzał do środka przez wizjer, szukając rozmówcy, jedynie blade, zielonkawe lico spojrzało przez otwór, a twarz wykrzywiona niby strachem, niby nienawiścią zaryczała na niego:
— Spierdalaj stąd! Ale już! — tyle tylko usłyszał, upadając na tyłek w zimne błoto, podczas gdy drzwiczki wychodka otworzyły się, wypuszczając ostatnie obłoczki zielonkawej mgły. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać.
Pełen strachu dobił się w końcu do tylnych drzwiczek karczmy. Środek go wcale nie uspokoił. Wszędzie było cicho, pusto, ciemno i nienaturalnie zimno. Ktoś dawno nie palił w kominku. Postanowił to naprawić, wołając o pomoc. Na próżno. Gdy jednak udało mu się rozniecić płomień, poczuł nagłe gorąco. Dochodziło ono jednak z jego barku. Otwartymi z przerażenia oczami dostrzegł gorejącą tym razem czerwonym blaskiem, grubą dłoń, która parzyła go niezmiernie.
— Co to za czary? — ktoś krzyknął z innej strony, lecz wzrok Bohdana skupiony był w skamieniałym przerażeniu na twarzy brodatej, surowej i okrytej kapturem.
— To herezja. Trzeba go zniszczyć — zanim Bohdan zdążył cokolwiek z siebie wydusić, odskoczył w bok odruchowo, a zniekształcony młot utkany z czerwonawej mgły trafił go w bark, wybijając go momentalnie i wywołując ogromny ból.
— Uciekaj! Uciekaj! — krzyknął ktoś z balkonu ponad salą, gdy Bohdan zaczął pełzać na czworaka po podłodze w kierunku bezpiecznej kryjówki pod stolikiem. Ujrzał jedynie kątem oka mężczyznę z krwi i kości, o dworskim, czerwonym żupanie. Żywego jak i on, uciekającego po balkonie w kierunku jednego z pokoi.
Jakżem się tu, kurwa znalazł. Zabiją mnie. Kurwa. Duchy mnie tu zabiją. Bohdan skoczył w kierunku kolejnego stolika i znowu wszystko ucichło. Rozglądał się, na próżno. Zero duchów. Nikt nie odpowiadał na jego nawoływania. Zaczął gorączkowo szukać swojego pierścienia, lecz na podłodze nigdzie go nie znalazł. Włóczył się bez celu, nie zauważając nawet, że ból barku przeszedł. Magia może, czy co. Piętro wydawało się puste, jedynie dziwny portal w jednym z pokoi. Wyglądał jak normalne lustro, lecz gdy Bohdan spróbował w nie spojrzeć, w lustrze wyskoczyła na niego jakaś kolejna zjawa, ponownie wzbudzając w nim krzyk. Bogowie. Utopce. Utopce i duchy. Przeklinał swój los, zbiegając po schodach w poszukiwaniu jakiegokolwiek ratunku.
Gdy nie odnalazł wcześniejszego mężczyzny, który mógłby mu pomóc, postanowił zaryzykować zasadzkę duchów i po prostu wziąć nogi za pas, chociaż w jego wykonaniu wyglądało to raczej jak "Spierdalać jak najszybciej". Uciekł więc w przeciwnym kierunku, niż most, wbiegając między drzewa. Niemalże płakał. Ze strachu, z bólu po stracie znacznej części swojego majątku.
Gdy wypadł spomiędzy drzew ujrzał pierwsze zabudowania. Uratowany. Uratują mnie. Nie zjedzą mnie duchy. Bohdan uradowany dobijał się do każdej z chat, gdzie nikt nie odpowiadał. Szaleńczo wołał o ratunek, dopóki nie dobiegł do końca wioski i mostu. Mostu nad Rzeką. Wtedy przestał nawoływać, spoglądając na pojedynczy księżyc, zbliżający się cały czas do wieczora. Poszedłem w kółko. Wrócił się więc i pognał w kierunku Kruczowzgórza. Wolał już pójść siedzieć, albo mieć uciętą rękę za bycie szarlatanem, ale przynajmniej nie zostanie zjedzony.
Droga znowu poprowadziła go do Mostu nad Rzeką. Postanowił skorzystać z okazji i szukać pierścienia. Szukał, szukał, szukał. Szukał po moście, pod mostem, wielokrotnie. Kilka razy zanurkował. Szukał po wiosce, po lesie, czasami widząc gdzieniegdzie obłoki zielonkawych mgieł, które widząc go wykrzywiały się w przerażeniu bądź nienawiści. Bohdan ignorował to. Bał się mniej, mając jasno wyznaczony cel - znaleźć pierścień, zanim stamtąd ucieknie. Musiał jedynie uważać na brodacza z młotem.
W końcu skierował się znów na most, gdzie uskoczył nagle między wozy, widząc przebiegające po nie, widmowe postaci. Zjawy niemalże taranowały fizyczny świat, wykrzywione w dziwny sposób, pokrzykując w dziwnym języku. Bogowie. Orkowie duchy. Co za zaklęcie... Bohdan wiele godził przepraszał Sakira za swoje grzechy, obiecując, że nigdy już nikomu nie sprzeda, jeśli tylko Sakir pomoże mu uciec z tego uroku.
Wtem też gdy znów skierował się do karczmy, poczuł dziwne kołatanie w sercu. Niebo zatrzęsło się jakby mając zrzucić z siebie wszystkie gwiazdy jak drzewo zrzuca liście przy porywistym, jesiennym wietrze. Wszystko dudniło, jakby bębny grały w środku jego głowy. Księżyc jakby rozstąpił się na dwie połówki, gdy galopował ku niemu po niebie pojedynczy jeździec. Bogowie. Magiczne duchy z księżyca.
Jeździec jakby odbijał się po powietrzu niczym po niewidzialnym polu, ledwo co hamując tuż przy nim. Rogata postać fioletowej barwy mieniła się różnymi obłokami mgły. Humanoid podjechał bliżej, przypatrując się Bohdanowi dwójką błękitnych, pustych oczu, wypełniających świecącą łuną wnętrze hełmu.
— Bohdanie Chmielaku. Czymże zasłużyłeś, bym po Ciebie wracał? Czemu nie chcesz pogodzić się ze swoją śmiercią i odejść do zaświatów. Co Cię jeszcze powstrzymuje?
— Ale... Ja, ja... Ja żyję, ja...
— Bohdanie Chmielaku. Nie żyjesz od czterdziestu czterech lat ludzkiego pojęcia czasu. Umarłeś tutaj. Utopiłeś się w tej rzece. Twoje ciało spoczywa na jej dnie. Nie pomógł nawet Mistrz Inkwizytor Zakonu Sakira, który sprawił, że przestałeś wywoływać ogień w karczmie. Śmiertelni nie mogą tutaj zaznać spokoju, bo od lat łomoczesz w ich drzwi. Straszysz po lasach i polach wieśniaków. Tak być nie może. Czy jesteś gotów?
— Ale... Ja... Mój pierścień — zdobył się na jedyne wytłumaczenie Bohdan, nie mogąc do końca zrozumieć, co faktycznie się działo. Wiadomość, że było się martwym od dłuższego czasu mogła zbić z tropu. Trudno nawet sobie wyobrazić czy wyjaśnić, co musiał wtedy czuć Bohdan.
— Rozumiem. Nie zaznasz zatem spokoju, póki nie odnajdziesz swojego pierścienia. Gdy będziesz gotów, po prostu idź. Dotrzyj do bramy. Dotrzyj do mnie... Jest Wasz, przyjmijcie go ciepło — jeździec najpierw wskazał w górę, mówiąc o bramie, a potem rzucił słowem pożegnania gdzieś w bok, wzbijając się po nieboskłonie w pełnym galopie.
Bohdanowi jakby ktoś zdjął dłonie z uszu, pozwalając, by w końcu słyszał. Ogromny natłok dźwięków - śpiewów, śmiechów, krzyków, drwin, wyć. Wokół niego, na moście, pojawiła się cała masa duchów, głównie mężczyzn w pancerzach, a także spora gromadka krasnoludów. Żołdacy obnażali się przed nim, pokazując mu pośladki i drwili z niego, a niektórzy straszyli, dźgając go mieczami i włóczniami, które przechodziły przez niego, nie wywołując żadnej krzywdy. Każdy wyglądał, jakby świetnie się bawił.
— Hrabio, oto Twoje złoto — mężczyzna, którego widział w karczmie rzucił lekko przezroczysty worek w kierunku innego mężczyzny siedzącego wysoko na wozie ze strzałą wbitą w bok głowy.
— Widzisz, mogłeś obstawiać jak ja. Gdybyś nie pomógł mu z Inkwizytorem, to by go przepędził. I wygrałby Krach — rzekł hrabia.
— Kurwaaa! Gdzie jest moje złoto! Ty jebańcu, dostałeś młotem! Powinieneś nie żyć — krzyczał wściekły do piany krasnolud o szalonym wzroku, zapewne Krach, bo widział dobrze, gdzie złoto trafiło, a pomimo swoją złość skierował ku Bohdanowi. Zawył dziko i zniknął gdzieś będąc tylko swoim echem bądź cieniem, które odpłynęło w kierunku wioski.
Większość duchów rozeszła się śmiejąc i wyzywając Bohdana, podczas gdy zostali tam jedynie hrabia i mężczyzna z karczmy, który pierwszy się odezwał widząc jak nieobecny jest Bohdan.
— Witaj Bohdanie Chmielniku, duchu nazywany Trolem spod Mostu nad Rzeką. Jak żeś wystraszył tego gościa z wychodka. Gdybym mógł, sam bym się posrał ze śmiechu. Zginąłeś. Nie żyjesz. Ojojo, co to się stanęło. No stało się i tyle. Czym szybciej się z tym pogodzisz, tym będzie Ci łatwiej. Wszyscy nie żyjemy. Wszyscy zginęliśmy na tym moście. Pokazalibyśmy Ci się wcześniej, ale zawsze obstawiamy jak kto skończy. To jedna z naszych nielicznych rozrywek.
— Tobie do śmiechu. Powiedz to Arturowi. Dobrze, że siedzi teraz przy Kruczowzgórzu. Jak Bohdan wystraszył mu konia na moście, to wpadł do wody i też się utopił. Zbroja za ciężka. Musieliśmy go namawiać, żeby nie przeszkadzał w zakładzie, choć sam szybciej się uporał ze Strażnikiem Bramy. Teraz biedak jeździ na koniu po całym Keronie i szuka swojej żony — skomentował to pan hrabia.
— Witam panowie... Ja, nie wiem nawet sam jak zacząć... Nie żyję... Cóż. Artur nie żyje z mojej winy... Cóż, przepraszam... Ale jeśli ma pan nadmiar złota, panie hrabio, może chce pan przejrzeć moje towary?
Spoiler:
— Zsicorwop san od jaisizd kandej eis hcorp seleatswop uhcorp z... —
Rozległ się cichy, ale przebijający na wskroś przestrzeń szept. Niósł on z jednej strony ukojenie, a z drugiej zbudzał uczucie niepokoju. Światło było pierwszym co uderzyło do oczu Andrelii, ostatnim co zapamiętała był wzrok jej dzieci, podczas gdy leżała na swym łożu, dalej było już tylko zimno, ale również ulga. Teraz jednak nic nie czuła. Jedynie widziała, słyszała. Jej uwagę przyciągnął jednak mężczyzna o chłodnym wzroku. Widziała w nim kogoś z przeszłości, był tak podobny, ale jednak inny, obcy. Ten, kogo jej przypominał, odszedł już dawno, pamiętała to doskonale, pamiętała cierpienie, które teraz było odległą wizją. Z którą już dawno musiała się pogodzić.
—Ty... —
Wypowiedziała, zdając sobie sprawę, kim jest, dlaczego się jej kojarzył. Rozumiejąc teraz, ile czasu upłynęło.
— Czy pamiętasz, co się stało z ...—
Nim rzucający zaklęcie mężczyzna zdążył dokończyć. Widmo kobiety odpowiedziało.
— Odszedł, jak i ja. —
Mężczyzna zamilkł, czując jakąś formę bólu i smutku. Po chwili powiedział on.
— Możesz odejść. —
Ruszył nagle nogą, aby przetrzeć krąg z magicznego pyłu, w którym została przywołana. Czuła teraz wolna, jednak czuła jak energia powoli ją opuszcza. Wyszeptała cicho.
— Moje dzieci, córki, syn... —
Odeszła znikając z sali, pozostawiając mężczyznę samego, który nagle wyszeptał pod nosem.
— Syn?
Resztkami sił dych kobiety powrócił do jej domu, zastając nic innego jak pustkę. Puste sale puste pokoje. Nie dostrzegła tam tego, czego szukała, co sprawiło, że uroniła kilka łez, zdając sobie sprawę, że coś musiało się stać. Nic jednak nie mogła zrobić, nie miała już czasu, odchodząc ponownie na drugi koniec.
Rozległ się cichy, ale przebijający na wskroś przestrzeń szept. Niósł on z jednej strony ukojenie, a z drugiej zbudzał uczucie niepokoju. Światło było pierwszym co uderzyło do oczu Andrelii, ostatnim co zapamiętała był wzrok jej dzieci, podczas gdy leżała na swym łożu, dalej było już tylko zimno, ale również ulga. Teraz jednak nic nie czuła. Jedynie widziała, słyszała. Jej uwagę przyciągnął jednak mężczyzna o chłodnym wzroku. Widziała w nim kogoś z przeszłości, był tak podobny, ale jednak inny, obcy. Ten, kogo jej przypominał, odszedł już dawno, pamiętała to doskonale, pamiętała cierpienie, które teraz było odległą wizją. Z którą już dawno musiała się pogodzić.
—Ty... —
Wypowiedziała, zdając sobie sprawę, kim jest, dlaczego się jej kojarzył. Rozumiejąc teraz, ile czasu upłynęło.
— Czy pamiętasz, co się stało z ...—
Nim rzucający zaklęcie mężczyzna zdążył dokończyć. Widmo kobiety odpowiedziało.
— Odszedł, jak i ja. —
Mężczyzna zamilkł, czując jakąś formę bólu i smutku. Po chwili powiedział on.
— Możesz odejść. —
Ruszył nagle nogą, aby przetrzeć krąg z magicznego pyłu, w którym została przywołana. Czuła teraz wolna, jednak czuła jak energia powoli ją opuszcza. Wyszeptała cicho.
— Moje dzieci, córki, syn... —
Odeszła znikając z sali, pozostawiając mężczyznę samego, który nagle wyszeptał pod nosem.
— Syn?
Resztkami sił dych kobiety powrócił do jej domu, zastając nic innego jak pustkę. Puste sale puste pokoje. Nie dostrzegła tam tego, czego szukała, co sprawiło, że uroniła kilka łez, zdając sobie sprawę, że coś musiało się stać. Nic jednak nie mogła zrobić, nie miała już czasu, odchodząc ponownie na drugi koniec.
Spoiler:
Paskudny był to dzień, powiadam wam. Wyjrzyjcie tylko za próg, a podobne uraczą was kaprysy rdzawej herbiańskiej jesieni. Drzewa niemal liści pozbawione, wieje, mokro, w dodatku chłód wręcz niecodzienny, przenikliwy jaki wisiał w powietrzu, tak że człek tylko o rozgrzanym kominku rozmyślał, nie zaś o robocie. Toteż dumam sobie “pal to licho” - kierownik zmiany pognał gdzieś jak mu kuper zwiało to i ja nie będę gorszy! Rzuciłem wszystko jak stałem, zarzuciłem kapotę na plecy i hyc ruszam z buta do “Zakrapianego Rytuału”. Pogoda mnie smaga jak wściekła, jeszcze rypie co w krzyżu niemiłosiernie, ale koniec końców doczłapałem się do upragnionego azylu, do mojej oazy kulturalnego napitku, niezłej grochówki i bynajmniej średniego towarzystwa.
Już ci się wygodnie posadziłem kole paleniska, nogi wyciągam co by się rozgrzać, popijam łyk grzanego, a tu jak nie wpadnie miejscowy grabarz blady, zziajany jakby go wszyscy sakirowcy gonili, ciężko dopada do szynkwasu i chce coś powiedzieć, ale ledwie oddech łapie, gestykuluje jak wariat, klepie zaciekle o ladę hałasu czyniąc przy tym co niemiara. Tymczasem zarówno gospodarz, jak i reszta spędu zerka nań ukradkiem, bo wszyscyśmy wszak rozrywki spragnieni w tej zapomnianej przez bogów mieścince. Chwilę dumałem, czy nam zaraz nieborak całkiem nie zejdzie, bo już się purpurowy robił na licach jednak w porę oprzytomniał barman i cudownie od nieszczęścia klienta wyratował powszechnie znanym lekarstwem o szczerozłotej barwie. Tamten z kolei jak nie dopadnie do kufla, jak nie pociągnie aż się po nim leje, także kminie po cichu, że pewnikiem stoi za tym jaka historia więc podbijam żwawo do jegomościa, klepię po barkach jak starego druha, kolejkę zamawiam i ciągnę za język, ile wlezie. Opowieść tę zaś pozwólcie, że i ja wam przekażę, kto za to końca wytrwa tajemnicę pozna co pod starymi popiołami pogrzebana.
Wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie. Ot, siedzi nasz protagonista w dole, siódmym już z kolei i kopie na zaś, bo biznes kręci się całkiem nieźle pewno zasługą tutejszej promocji kwartalnej “dwa groby w cenie jednego”. Co wam tak wesoło? Lepsze to hasło niż zeszłoroczne “Śpieszmy się umierać, brzozowe trumny teraz za pół ceny.” albo to sprzed paru lat “Gdzie chłop nie da rady, tam grabarza pośle. Nie rób fuszerki, postaw na fachowca!” No, w każdym razie... Co to ja? A tak! Praca idzie mu gładko, przecie mowa o profesjonaliście, nie jakimś łapserdaku, co się urwał z nie wiadomo skąd. Lubił tę robotę, bo na powietrzu, bo płacą w terminie, bo i naprutym można łopatą machać, tylko ta samotność mu doskwierała, chciało by się rzec brak kontaktu z człowiekiem, rozumiecie? Więc z nudów nuci sobie pod nosem, ziemie przesypuje, aż tu cień mu z góry pada i przysłania wizję.
- Nadobna melodia, cny panie, ufam, że nie przerywam w niczym nader istotnym? - zabrzmiał dźwięczny głos nad jego głową, a gdy uniósł wzrok dostrzegł młodzieńca trupiobladego o spojrzeniu przenikliwym barwy ciemnego miodu, odzianego w szaty bogate, acz brudne i postrzępione. Włosy jego jak pajęcze nici wypadały spod kaptura niesfornie, na czole zaś mieniła się niewielka tiara o szkarłatnych kamieniach osadzonych umiejętnie między spoiwami.
- Że komu ufam? No tego, eee... żonie? Chociaż nie, bo to kanalia! Córusi ufam, o! Amelce mojej najukochańszej! Tatusia by nie okłamała, o nie! - odpowiedział mu zaraz dziad cmentarny, na co elf wybałuszył oczy i uśmiechnął się nieznacznie, lecz zaraz zasłonił usta kawałkiem materiału.
- Oh, niech mi łaskawy pan wybaczy ten nazbyt kłopotliwy dlań ton, zbytnio manieryzmami naszpikowany... znów uczyniłem to samo, czyż nie? - zapytał udając zatroskanie, na co odpowiedziała mu cisza i otępiały wzrok parobka
- Dobrze więc, zapytam wprost: Czy szanowny jegomość byłby skory uprzejmie wskazać mi drogę do miasta Hollar?
- Toć jak o drogę chciał zapytać to trzeba było walić prosto z mostu, a nie się czaić jak lis na kurkę!
- Prosto z mostu?
- Eee, cicho już tam! - machnął ręką zniecierpliwiony - Głównym szlakiem trza iść, a potem wzdłuż Sary. - wyjaśnił wskazując kierunek szpadlem. Długouchy wyglądał jednak na skonfundowanego, ale pewno czując, że więcej się nie dowie skinął głową i ruszył bez słowa przed siebie. Tymczasem zmęczony i poirytowany gadką grabarz postanowił się zdrzemnąć co by siły odzyskać po harówce.
Spał i spał nasz przyjemniaczek podpierając nieopodal dąb okazały, a miejscówkę miał przednią, bo w onym czasie wieczornym nikt nie ośmieliłby się wrzawy jakiej czynić, ni głosu unosić. Ludzie to przesądne istoty i skore do bajdurzeń tędy mało który wieśniak zapuszczał się w te okolice przerażony opowiastkami, które sam sobie wmawiał - jeden o teściowej, co nie chce się z losem pogodzić, kto inny o kochanku, co zemsty szuka po śmiercionośnej kile. Stąd i zdziwienie ogromne ogarnęło naszego delikwenta, gdy nagle sen mu zmącił odgłos jakby łkania i lamentów przeciągłych.
- Biada mi, ah nieszczęście! O alma mater! O słodkie Hollar! - kojarzył ten akcent, ten ton przedziwny, toteż podniósł się zaraz, zakasał rękawy i roztargniony ruszył wiedziony podłym wyciem.
- Gdzie annały zaavralskie, księgi sfer Ezekiela? Gdzie baśni turońskie i spis pieśni saicareńskich?! Gdzie mój dom?!
-A w rzyci! Stul mordę pajacu! - odpowiedział elfowi kopidół wydzierając się mu tuż koło ucha, aż podskoczył siedząc na nagrobku - Myślisz, że na moim mogilniku będziesz zawodził jak sfrustrowana małolata?! O, co to to nie! Klientele mi straszysz tym jęczeniem swoim!
Panowie mierzyli się spojrzeniem chwilę, lecz zaraz bladolicy uronił łzę i spuścił wzrok już tylko łkając cichutko pod nosem na co zmieszany grabarz poczuł jak frustracja jego ustępuje zakłopotaniu, a ono znowu niewyjaśnionemu poczuciu winy. Chłop przysiadł z boku, długo milczał aż wreszcie dość niezręcznie otoczył ramieniem towarzysza i rzekł:
- No już, no już...co tam ci na sercu leży? Pomylili cię z fenistyjczykiem i odmówili miejsca w powozie? Nie martw się, mnie bez przerwy mylą z siostrą. - elf parsknął niekontrolowanym śmiechem, uspokoił się nieco - No co? Przecież prawdę gadam! Przysięgam na Orsulę! Każden z mojej famili rodzi się z krzepą w łapach i nosem zgrabnym jak u księżniczki jakiej! Moja Amelcia sama wykopała swój pierwszy dół, taki byłem z niej dumny, hoho! - elf ledwie wstrzymywał chichot, otarł łzę i odpowiedział zaraz:
- Niech mnie łaskawy pan tak ochoczo nie rozbawia!
- Śmiech przecie lepszy od płaczu! No i jaki tam ze mnie pan? Igor jestem, z Koziej Przełęczy! - mężczyzna wyciągnął dłoń startą i umorusaną w glebie jednak jego niedoszły przyjaciel zdawał się nieco obrzydzony nawiązywaniem kontaktu fizycznego toteż przyłożył rękę do piersi, skłonił się głęboko i przedstawił:
- Archibald Mertez z Hollar, syn Sylviusa Merteza i Anny de Foix, student drugiego roku akademii. - Igor zaniemówił na chwilę i pobladł porządnie, niemniej zaraz się otrząsnął.
- Syn Kazimiery i Gienka, grabarz. - nieumiejętnie kiwnął głową jakby parodiując Merteza. - To co jegomości spędza sen z powiek?
Oczy młodzieńca zaszkliły się, a skóra przybrała jakby jaśniejszy kolor. Przez chwilę zanosiło się, że znowu zacznie lamentować, ale tylko skłonił głowę i wybąkał nieśmiało:
- Moje księgi... moja kariera... wszystko przepadło. Ja... nie zdążyłem spełnić swych powinności... nie zdążyłem sprostać wizji ojca i t-t-teraz już za p-późno. - wyjąkał biedaczek, na co ozwał się człowiek:
- To o to chodzi? - machnął ręką od niechcenia - Młody, słuchaj no! Każdy ojciec jest surowy, ale chce dla swojego dzieciaka jak najlepiej. Mój wszystkim oświadczał, że przejmę rodzinny biznes, mówił “Igorku, podaj mi obcęgi” albo “Igorku, będziesz najlepszym kowalem w Koziej Przełęczy!”. Żebyś wiedział jak mnie pasami traktował gdy w okresie buntu wspominałem o swoich zainteresowaniach.
-...ale co to ma do... - próbował wtrącić Archibald.
- Los chciał, że staruszek odszedł przedwcześnie, gdy podkuwając kobyłę dostał w czerep o jeden raz za dużo. Nieszczęście ogromne, ale ktoś musiał go pochować, a miejscowy spec od trupów miał i tak mnóstwo zajęcia, więc chcąc nie chcąc wziąłem sprawy w swoje ręce! Siostra przejęła rodzinny interes, a ja pokochałem to zajęcie. Staruszek pewnie przekręciłby się w grobie, gdybym go tak wprawnie nie pogrzebał heh-
- Przecież to bez sensu! Porzuciłeś pracę w kuźni na rzecz babrania w błocie?! Co za niedorzeczność! - uniósł się chłopak i zerwał na równe nogi oburzony. Jego twarz dotąd całkiem nieźle skrywająca burzliwe emocje teraz emanowała złością.
- Archi... w życiu nie chodzi o to, żeby sprostać czyimś oczekiwaniom. Chodzi o to, żeby żyć, ot co.
- Nonsens! Skąd możesz wiedzieć- Nie znasz mojego ojca, ty-
- Racja, nie znam twojego staruszka, ale fakt faktem sam jestem rodzicem. Archi, myślisz, że nie chciałbym kopać dołów z moją Amelcią? Oczywiście, że chciałbym, ale najważniejsze jest dla mnie, żeby była szczęśliwa. W tym, czy w innym fachu, nieistotne! Uśmiech mojego bąbelka jest w stanie wynagrodzić wszystko i jestem więcej niż pewny, że Syriusz myśli o tobie w ten sam sposób.
- Sylvius... - kolana ugięły się pod młodzieńcem i opadł na ziemię.
- No tak Sylvius, wszystko jedno. Liczy się to, że on cię kocha i chce jak najlepiej. Miłość rodziców jest faktem, nawet jeśli czasem przysłania ją codzienność. Elf, czy nie elf to akurat bez różnicy.
Po tych ostatnich słowach nikt się nie odzywał przez dłuższą chwilę. Wiercił się tylko grabarz nieznośnie, bo chciał wracać czym prędzej do domu, jednak słowem się nie ozwał lękając o psychikę druha i o to, że znowu wybuchnie. Tymczasem młodzieniec gdzieś tam w środku prowadził zaciekłą walkę z samym sobą próbując przetrawić słowa parobka. Dopiero jakiś czas później podniósł się nieśpiesznie Archibald i westchnął ciężko, a sięgając do połaci szat rzekł:
- Kto wie? Może masz rację przyjacielu? Może tak naprawdę nigdy nie utraciłem niczego co miało prawdziwą wartość?
- Zuch chłopak! Jeszcze będą z ciebie ludzie, znaczy elfy!
- Taaak, oczywiście. - odpowiedział niepewnie, a wyciągając niewielką kopertę znowu zwrócił się do trupoluba:
- Mam prośbę. Niedługo nadejdzie mój czas i będę zmuszony Cię opuścić, mój przyjacielu, ale czy... czy mógłbyś przekazać ode mnie ten list?
Igor powziął pismo, przyjrzał mu się, obejrzał i jakby zakłopotany pokiwał głową.
-No... niech ci będzie, młody, ale robię to tylko ze względu na ciebie
Twarz długoucha rozpromieniła się. Bez słowa odwrócił się i skierował kroki do pięknego grobowca z marmuru, którego okazałe kamienne wrota ktoś zniszczył pozostawiając dziurę niewiele większą od wspomnianego młodzieńca.
- Dziękuję ci za te słowa, Igorze. Jestem twoim dłu-
Chłopiec odwrócił się, żeby pożegnać z grabarzem, lecz po mężczyźnie nie było ani śladu. Zniknął jakby duch, który rozpłynął się na wietrze... hahaha! Żebyście widzieli swoje miny, nicponie! Oczywiście, że stary Igor nie był zjawą, przecież piłem z nim i grałem w karty przez całą noc, ha! Dokąd to? Przecież obiecałem wam wydać pewien sekret skryty pod popiołami. Zainteresowani? To dobrze, bo historia się jeszcze nie skończyła.
Gdy grabarz spijał kufle, a atmosfera w tawernie nieco ożyła zapytałem go czemu przybiegł tak poważnie zlękniony, na co opowiedział mi tę niecodzienną historie, którą zakończył tymi słowami:
- Od momentu, gdy młody się przedstawił wiedziałem, że mam do czynienia z jakimś szlachetnie urodzonym chłopaczkiem to i zląkłem się, bo wcześniej nawrzeszczałem na niego, a o stryczek dla grabarza przecież nie trudno w dzisiejszych czasach. No, ale myślę jakoś to będzie. Potem dzieciak dał mi list do przesłania to pomyślałem, że zyskam jego sympatię jak zgodzę się na co tam będzie chciał, a i nie chciałem mu wspominać, że nie umiem czytać, a podpisuje się dwiema kreskami na krzyż. Nooo... ale jak zobaczyłem co zrobił z tamtym grobowcem to pomyślałem “O kurka, chuligan i do tego bogaty! Igor, ty w dupie jesteś, lepiej stąd spieprzaj w trymiga!” i tak żem zrobił. Bałem się, że oskarżą mnie o jakieś dewastacje, czy ki chuj.
No i na tym opowieść by się skończyła, gdyby nie to, że nasz bohater sromotnie przegrał w karty koszulę, szpadel i oczywiście wspomniany list, a skoro wszyscy w okolicy wiedzą kto jest mistrzem gry w żółte oczko mogliście się już domyślić, że wygrałem całą pulę. No! A teraz słuchajcie dzieciaki, odczytam wam to krótkie pisemko:
”Do Sylviusa Merteza z Meriandos,
Drogi ojcze piszę do Ciebie ten list, ponieważ ogromnie tęsknie za naszym rodzinnym domem i za Wami, moją najdroższą familią. Ufam, że zastałem Was wszystkich w dobrym zdrowiu i już niedługo, bo za dwa lata spotkamy się na mojej uroczystej graduacji. Wiem, drogi ojcze, że nadal krzywo patrzysz na te jak to zwykłeś mawiać “pozbawione sensu sztuczki cyrkowe”, niemniej nieprzerwanie modlę się do Usala, że dojrzysz w nekromancji prawdziwą sztukę i odpuścisz mi zaniechanie nauk piromancji. Proszę, przekaż matce, że dbam o siebie i nie zapominam ubierać się ciepło na zajęcia w dolnej częściach akademii. Pragnę Was też poinformować, iż nie tak dawno poznałem kogoś bardzo bliskiego memu sercu, więc śpieszę odwiedzić Meriandos, aby przedstawić Wam mą lubą i stąd zwracam się do Ciebie, kochany tato, z prośbą o przesłanie choćby kilka gryfów na powóz i prezenty dla sióstr.
Nie mogę doczekać się spotkania,
Wasz Archibald.
PS: Czy to prawda, że pradziadek mieszkał w Hollar i miał własną winnicę? Zależy mi na tym, aby przywieźć Wam prezent z jego prywatnej piwniczki, proszę tato to niezwykle ważne - gdzie znajdę tę winnicę? Chodzi o zakład z kole Chodzi przecież o majątek, który należał kiedyś do nas!”
Już ci się wygodnie posadziłem kole paleniska, nogi wyciągam co by się rozgrzać, popijam łyk grzanego, a tu jak nie wpadnie miejscowy grabarz blady, zziajany jakby go wszyscy sakirowcy gonili, ciężko dopada do szynkwasu i chce coś powiedzieć, ale ledwie oddech łapie, gestykuluje jak wariat, klepie zaciekle o ladę hałasu czyniąc przy tym co niemiara. Tymczasem zarówno gospodarz, jak i reszta spędu zerka nań ukradkiem, bo wszyscyśmy wszak rozrywki spragnieni w tej zapomnianej przez bogów mieścince. Chwilę dumałem, czy nam zaraz nieborak całkiem nie zejdzie, bo już się purpurowy robił na licach jednak w porę oprzytomniał barman i cudownie od nieszczęścia klienta wyratował powszechnie znanym lekarstwem o szczerozłotej barwie. Tamten z kolei jak nie dopadnie do kufla, jak nie pociągnie aż się po nim leje, także kminie po cichu, że pewnikiem stoi za tym jaka historia więc podbijam żwawo do jegomościa, klepię po barkach jak starego druha, kolejkę zamawiam i ciągnę za język, ile wlezie. Opowieść tę zaś pozwólcie, że i ja wam przekażę, kto za to końca wytrwa tajemnicę pozna co pod starymi popiołami pogrzebana.
Wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie. Ot, siedzi nasz protagonista w dole, siódmym już z kolei i kopie na zaś, bo biznes kręci się całkiem nieźle pewno zasługą tutejszej promocji kwartalnej “dwa groby w cenie jednego”. Co wam tak wesoło? Lepsze to hasło niż zeszłoroczne “Śpieszmy się umierać, brzozowe trumny teraz za pół ceny.” albo to sprzed paru lat “Gdzie chłop nie da rady, tam grabarza pośle. Nie rób fuszerki, postaw na fachowca!” No, w każdym razie... Co to ja? A tak! Praca idzie mu gładko, przecie mowa o profesjonaliście, nie jakimś łapserdaku, co się urwał z nie wiadomo skąd. Lubił tę robotę, bo na powietrzu, bo płacą w terminie, bo i naprutym można łopatą machać, tylko ta samotność mu doskwierała, chciało by się rzec brak kontaktu z człowiekiem, rozumiecie? Więc z nudów nuci sobie pod nosem, ziemie przesypuje, aż tu cień mu z góry pada i przysłania wizję.
- Nadobna melodia, cny panie, ufam, że nie przerywam w niczym nader istotnym? - zabrzmiał dźwięczny głos nad jego głową, a gdy uniósł wzrok dostrzegł młodzieńca trupiobladego o spojrzeniu przenikliwym barwy ciemnego miodu, odzianego w szaty bogate, acz brudne i postrzępione. Włosy jego jak pajęcze nici wypadały spod kaptura niesfornie, na czole zaś mieniła się niewielka tiara o szkarłatnych kamieniach osadzonych umiejętnie między spoiwami.
- Że komu ufam? No tego, eee... żonie? Chociaż nie, bo to kanalia! Córusi ufam, o! Amelce mojej najukochańszej! Tatusia by nie okłamała, o nie! - odpowiedział mu zaraz dziad cmentarny, na co elf wybałuszył oczy i uśmiechnął się nieznacznie, lecz zaraz zasłonił usta kawałkiem materiału.
- Oh, niech mi łaskawy pan wybaczy ten nazbyt kłopotliwy dlań ton, zbytnio manieryzmami naszpikowany... znów uczyniłem to samo, czyż nie? - zapytał udając zatroskanie, na co odpowiedziała mu cisza i otępiały wzrok parobka
- Dobrze więc, zapytam wprost: Czy szanowny jegomość byłby skory uprzejmie wskazać mi drogę do miasta Hollar?
- Toć jak o drogę chciał zapytać to trzeba było walić prosto z mostu, a nie się czaić jak lis na kurkę!
- Prosto z mostu?
- Eee, cicho już tam! - machnął ręką zniecierpliwiony - Głównym szlakiem trza iść, a potem wzdłuż Sary. - wyjaśnił wskazując kierunek szpadlem. Długouchy wyglądał jednak na skonfundowanego, ale pewno czując, że więcej się nie dowie skinął głową i ruszył bez słowa przed siebie. Tymczasem zmęczony i poirytowany gadką grabarz postanowił się zdrzemnąć co by siły odzyskać po harówce.
Spał i spał nasz przyjemniaczek podpierając nieopodal dąb okazały, a miejscówkę miał przednią, bo w onym czasie wieczornym nikt nie ośmieliłby się wrzawy jakiej czynić, ni głosu unosić. Ludzie to przesądne istoty i skore do bajdurzeń tędy mało który wieśniak zapuszczał się w te okolice przerażony opowiastkami, które sam sobie wmawiał - jeden o teściowej, co nie chce się z losem pogodzić, kto inny o kochanku, co zemsty szuka po śmiercionośnej kile. Stąd i zdziwienie ogromne ogarnęło naszego delikwenta, gdy nagle sen mu zmącił odgłos jakby łkania i lamentów przeciągłych.
- Biada mi, ah nieszczęście! O alma mater! O słodkie Hollar! - kojarzył ten akcent, ten ton przedziwny, toteż podniósł się zaraz, zakasał rękawy i roztargniony ruszył wiedziony podłym wyciem.
- Gdzie annały zaavralskie, księgi sfer Ezekiela? Gdzie baśni turońskie i spis pieśni saicareńskich?! Gdzie mój dom?!
-A w rzyci! Stul mordę pajacu! - odpowiedział elfowi kopidół wydzierając się mu tuż koło ucha, aż podskoczył siedząc na nagrobku - Myślisz, że na moim mogilniku będziesz zawodził jak sfrustrowana małolata?! O, co to to nie! Klientele mi straszysz tym jęczeniem swoim!
Panowie mierzyli się spojrzeniem chwilę, lecz zaraz bladolicy uronił łzę i spuścił wzrok już tylko łkając cichutko pod nosem na co zmieszany grabarz poczuł jak frustracja jego ustępuje zakłopotaniu, a ono znowu niewyjaśnionemu poczuciu winy. Chłop przysiadł z boku, długo milczał aż wreszcie dość niezręcznie otoczył ramieniem towarzysza i rzekł:
- No już, no już...co tam ci na sercu leży? Pomylili cię z fenistyjczykiem i odmówili miejsca w powozie? Nie martw się, mnie bez przerwy mylą z siostrą. - elf parsknął niekontrolowanym śmiechem, uspokoił się nieco - No co? Przecież prawdę gadam! Przysięgam na Orsulę! Każden z mojej famili rodzi się z krzepą w łapach i nosem zgrabnym jak u księżniczki jakiej! Moja Amelcia sama wykopała swój pierwszy dół, taki byłem z niej dumny, hoho! - elf ledwie wstrzymywał chichot, otarł łzę i odpowiedział zaraz:
- Niech mnie łaskawy pan tak ochoczo nie rozbawia!
- Śmiech przecie lepszy od płaczu! No i jaki tam ze mnie pan? Igor jestem, z Koziej Przełęczy! - mężczyzna wyciągnął dłoń startą i umorusaną w glebie jednak jego niedoszły przyjaciel zdawał się nieco obrzydzony nawiązywaniem kontaktu fizycznego toteż przyłożył rękę do piersi, skłonił się głęboko i przedstawił:
- Archibald Mertez z Hollar, syn Sylviusa Merteza i Anny de Foix, student drugiego roku akademii. - Igor zaniemówił na chwilę i pobladł porządnie, niemniej zaraz się otrząsnął.
- Syn Kazimiery i Gienka, grabarz. - nieumiejętnie kiwnął głową jakby parodiując Merteza. - To co jegomości spędza sen z powiek?
Oczy młodzieńca zaszkliły się, a skóra przybrała jakby jaśniejszy kolor. Przez chwilę zanosiło się, że znowu zacznie lamentować, ale tylko skłonił głowę i wybąkał nieśmiało:
- Moje księgi... moja kariera... wszystko przepadło. Ja... nie zdążyłem spełnić swych powinności... nie zdążyłem sprostać wizji ojca i t-t-teraz już za p-późno. - wyjąkał biedaczek, na co ozwał się człowiek:
- To o to chodzi? - machnął ręką od niechcenia - Młody, słuchaj no! Każdy ojciec jest surowy, ale chce dla swojego dzieciaka jak najlepiej. Mój wszystkim oświadczał, że przejmę rodzinny biznes, mówił “Igorku, podaj mi obcęgi” albo “Igorku, będziesz najlepszym kowalem w Koziej Przełęczy!”. Żebyś wiedział jak mnie pasami traktował gdy w okresie buntu wspominałem o swoich zainteresowaniach.
-...ale co to ma do... - próbował wtrącić Archibald.
- Los chciał, że staruszek odszedł przedwcześnie, gdy podkuwając kobyłę dostał w czerep o jeden raz za dużo. Nieszczęście ogromne, ale ktoś musiał go pochować, a miejscowy spec od trupów miał i tak mnóstwo zajęcia, więc chcąc nie chcąc wziąłem sprawy w swoje ręce! Siostra przejęła rodzinny interes, a ja pokochałem to zajęcie. Staruszek pewnie przekręciłby się w grobie, gdybym go tak wprawnie nie pogrzebał heh-
- Przecież to bez sensu! Porzuciłeś pracę w kuźni na rzecz babrania w błocie?! Co za niedorzeczność! - uniósł się chłopak i zerwał na równe nogi oburzony. Jego twarz dotąd całkiem nieźle skrywająca burzliwe emocje teraz emanowała złością.
- Archi... w życiu nie chodzi o to, żeby sprostać czyimś oczekiwaniom. Chodzi o to, żeby żyć, ot co.
- Nonsens! Skąd możesz wiedzieć- Nie znasz mojego ojca, ty-
- Racja, nie znam twojego staruszka, ale fakt faktem sam jestem rodzicem. Archi, myślisz, że nie chciałbym kopać dołów z moją Amelcią? Oczywiście, że chciałbym, ale najważniejsze jest dla mnie, żeby była szczęśliwa. W tym, czy w innym fachu, nieistotne! Uśmiech mojego bąbelka jest w stanie wynagrodzić wszystko i jestem więcej niż pewny, że Syriusz myśli o tobie w ten sam sposób.
- Sylvius... - kolana ugięły się pod młodzieńcem i opadł na ziemię.
- No tak Sylvius, wszystko jedno. Liczy się to, że on cię kocha i chce jak najlepiej. Miłość rodziców jest faktem, nawet jeśli czasem przysłania ją codzienność. Elf, czy nie elf to akurat bez różnicy.
Po tych ostatnich słowach nikt się nie odzywał przez dłuższą chwilę. Wiercił się tylko grabarz nieznośnie, bo chciał wracać czym prędzej do domu, jednak słowem się nie ozwał lękając o psychikę druha i o to, że znowu wybuchnie. Tymczasem młodzieniec gdzieś tam w środku prowadził zaciekłą walkę z samym sobą próbując przetrawić słowa parobka. Dopiero jakiś czas później podniósł się nieśpiesznie Archibald i westchnął ciężko, a sięgając do połaci szat rzekł:
- Kto wie? Może masz rację przyjacielu? Może tak naprawdę nigdy nie utraciłem niczego co miało prawdziwą wartość?
- Zuch chłopak! Jeszcze będą z ciebie ludzie, znaczy elfy!
- Taaak, oczywiście. - odpowiedział niepewnie, a wyciągając niewielką kopertę znowu zwrócił się do trupoluba:
- Mam prośbę. Niedługo nadejdzie mój czas i będę zmuszony Cię opuścić, mój przyjacielu, ale czy... czy mógłbyś przekazać ode mnie ten list?
Igor powziął pismo, przyjrzał mu się, obejrzał i jakby zakłopotany pokiwał głową.
-No... niech ci będzie, młody, ale robię to tylko ze względu na ciebie
Twarz długoucha rozpromieniła się. Bez słowa odwrócił się i skierował kroki do pięknego grobowca z marmuru, którego okazałe kamienne wrota ktoś zniszczył pozostawiając dziurę niewiele większą od wspomnianego młodzieńca.
- Dziękuję ci za te słowa, Igorze. Jestem twoim dłu-
Chłopiec odwrócił się, żeby pożegnać z grabarzem, lecz po mężczyźnie nie było ani śladu. Zniknął jakby duch, który rozpłynął się na wietrze... hahaha! Żebyście widzieli swoje miny, nicponie! Oczywiście, że stary Igor nie był zjawą, przecież piłem z nim i grałem w karty przez całą noc, ha! Dokąd to? Przecież obiecałem wam wydać pewien sekret skryty pod popiołami. Zainteresowani? To dobrze, bo historia się jeszcze nie skończyła.
Gdy grabarz spijał kufle, a atmosfera w tawernie nieco ożyła zapytałem go czemu przybiegł tak poważnie zlękniony, na co opowiedział mi tę niecodzienną historie, którą zakończył tymi słowami:
- Od momentu, gdy młody się przedstawił wiedziałem, że mam do czynienia z jakimś szlachetnie urodzonym chłopaczkiem to i zląkłem się, bo wcześniej nawrzeszczałem na niego, a o stryczek dla grabarza przecież nie trudno w dzisiejszych czasach. No, ale myślę jakoś to będzie. Potem dzieciak dał mi list do przesłania to pomyślałem, że zyskam jego sympatię jak zgodzę się na co tam będzie chciał, a i nie chciałem mu wspominać, że nie umiem czytać, a podpisuje się dwiema kreskami na krzyż. Nooo... ale jak zobaczyłem co zrobił z tamtym grobowcem to pomyślałem “O kurka, chuligan i do tego bogaty! Igor, ty w dupie jesteś, lepiej stąd spieprzaj w trymiga!” i tak żem zrobił. Bałem się, że oskarżą mnie o jakieś dewastacje, czy ki chuj.
No i na tym opowieść by się skończyła, gdyby nie to, że nasz bohater sromotnie przegrał w karty koszulę, szpadel i oczywiście wspomniany list, a skoro wszyscy w okolicy wiedzą kto jest mistrzem gry w żółte oczko mogliście się już domyślić, że wygrałem całą pulę. No! A teraz słuchajcie dzieciaki, odczytam wam to krótkie pisemko:
”Do Sylviusa Merteza z Meriandos,
Drogi ojcze piszę do Ciebie ten list, ponieważ ogromnie tęsknie za naszym rodzinnym domem i za Wami, moją najdroższą familią. Ufam, że zastałem Was wszystkich w dobrym zdrowiu i już niedługo, bo za dwa lata spotkamy się na mojej uroczystej graduacji. Wiem, drogi ojcze, że nadal krzywo patrzysz na te jak to zwykłeś mawiać “pozbawione sensu sztuczki cyrkowe”, niemniej nieprzerwanie modlę się do Usala, że dojrzysz w nekromancji prawdziwą sztukę i odpuścisz mi zaniechanie nauk piromancji. Proszę, przekaż matce, że dbam o siebie i nie zapominam ubierać się ciepło na zajęcia w dolnej częściach akademii. Pragnę Was też poinformować, iż nie tak dawno poznałem kogoś bardzo bliskiego memu sercu, więc śpieszę odwiedzić Meriandos, aby przedstawić Wam mą lubą i stąd zwracam się do Ciebie, kochany tato, z prośbą o przesłanie choćby kilka gryfów na powóz i prezenty dla sióstr.
Nie mogę doczekać się spotkania,
Wasz Archibald.
PS: Czy to prawda, że pradziadek mieszkał w Hollar i miał własną winnicę? Zależy mi na tym, aby przywieźć Wam prezent z jego prywatnej piwniczki, proszę tato to niezwykle ważne - gdzie znajdę tę winnicę? Chodzi o zakład z kole Chodzi przecież o majątek, który należał kiedyś do nas!”