Honor to jednak zabawna rzecz. Choć brać rycerska zwykła zmawiać go sobie nawzajem, to jednak o wiele częściej zbuntowanemu chłopstwu czy żołdactwu odpłacającego bestialstwem pasowanym i herbowym. Był dobry na turnieje albo ordalia. Giovanni Stronzo, kondotier i strzelec z kilkunastoletnią praktyką w rzemiośle wiedział o tym doskonale. A jednak być może to honor nie pozwolił Giovanniemu Stronzo wznieść ostrza przeciwko nieprzyjacielowi, który nakazał ich brać żywcem. Płaz klingi okazał się nie dość szybki i brutalny. Przywódcę zgrai minął o włos, ciął wyłącznie powietrze, które wraz z pędem furczało doborowemu kusznikowi w uszach. Stuknęło jak wcześniej orion, o burtę wozu. Ale dowódcy już tam nie było. Był metr dalej, czerwony na twarzy, wpatrzony prosto w Giovanniego, któremu przyglądał się uważnie zza przyciśniętej do policzka kolby jego własnego samostrzału, na której osadzony błyszczał w świetle porannego słońca długi i paskudnie kończysty grot.
W ciszy jaka nastała słychać było tylko cichą modlitwę Kłoski oraz posapywania Krasulaka, który pasował się właśnie na trawie z kopniętym niedawno przez pryncypała zbirem, usiłującym przybrać pion czemu pouczony giermek starał się czynnie przeciwdziałać, a stojący opodal Kuszwa bezskutecznie rozdzielać obydwu.
— Broń w trawę — zaczął przywódca oddziału, ledwie słyszalny z powodu cedzenia przez zęby. Łypiąc przy tym szybko w bok, w kierunku poczynającego z niedawnym właścicielem nadziaka Arbuthem. — Odstąpić od moich ludzi. Albo możemy założyć się czy nie skarmię waszego herszta bełtem. Liczę do trzech. Raz. Dwa.
Spoiler: