MIEJSCE PIERWSZE — GUEDE Ojciec mogilnika
Spoiler:
Where are the eyes that looked so mild
When my poor heart you first beguiled
Why did ya run from me and the child
Johnny I hardly knew ya ”Johnny I Hardly Knew Ye”, fragment tradycyjnej irlandzkiej piosenki Ojciec jest dla ciebie uosobieniem Boga. A jeśli nie znasz swojego ojca, jeśli twój ojciec dał nogę albo nigdy nie ma go w domu, to jakie jest twoje wyobrażenie o Bogu?
Chuck Palahniuk — „Fight Club”[/prawo]
Mrok pełznął przez zbocza leśnej głuszy, dojrzewając w powalonych konarach, między którymi błądziły dusze umarłych. Od trzech bitych kwadransów wielki, kosmaty strzygoń wył donośnie, informując całą okolicę o tym, kto tu rządzi. Znużony przedłużającą się farsą i przywabiony światłem odległego ogniska, popełznął powoli w dół jaru, skradając się w kierunku nieświadomej ofiary. Przyczaiwszy się w pobliskich zaroślach, ostrożnie wystawił z nich zębaty łeb, by momentalnie schować go z powrotem, z rozczarowaniem orientując się, że to tylko Mancinella. Chichocząc złowieszczo, odbiegł na czworakach, kompletnie rozpływając się w przyniesionej znad moczaru mgle. Rubinowy poblask jego fosforyzujących w mroku ślepi, był oprócz samotnego ogniska jedynym światłem, które dało się dostrzec w okolicy podczas Nocy Podwójnego Nowiu.
Klęczący naprzeciw ognia, rozdziany do pasa Mancinella zajmował się właśnie tym co wychodziło mu najlepiej – obracaniem noża w ranie zwanej przeszłością. W ciągu ostatniej godziny czuwania, karmione specjalną mieszanką ziół płomienie, zdążyły przybrać odpowiednio zieloną barwę, a wrzucone weń kości doszczętnie spopielić. Wywołany cuchnącym dymem kaszel, ledwo pozwalał mu na wyraźne skandowanie inkantacji. Zawiązany w gruby stryczek powróz z wczorajszej egzekucji, u którego przeciętego fragmentu zawiesił srebrny sierp, był na niego ewidentnie za duży, prawie tak szeroki jak jego obwód w barkach. Wesołek, którego wysłali nim w powietrze był chyba orkowym zapaśnikiem o karku, tak grubym, że właściwsze byłoby tu chomąto. Przy każdym ataku kaszlu, narzędzie podskakiwało, obijając się o jego chudą, wymalowaną w rytualne znaki pierś i żebra, dostarczając niezapomnianych wrażeń.
— Ati Me... Ati Me Peta Baka... Przyzywam was przed me oblicze, przez płomień i przez kość. Eli Baltuti Ima. Eli Baltuti Ima Idu Mituti... W widocznym cieniu, w widocznej formie. Usłyszcie mnie wy, którzy leżycie martwi. Peta Babkama Luruba Anaku... Skrzydlaty Usalu, khe, khe, co za przejebany smród.
Znajdujące się w składzie mieszanki płonącej pod gnatami i wiązowym drzewem czarcie łajno nie wzięły swojej nazwy znikąd. Oprócz swoich właściwości odpędzania przyczajonych na progu demonów i wszystkich niepożądanych duchów od ciężkich po upierdliwe, miało jedną zasadniczą, która sprawiała, że nawet zaprawione w bojach płuca Czerwia w kontakcie z wydzielanym przez nie dymem śpiewały unisono „przeginasz, stary”.
— Lalassu, ekhe, Gula Bau. Summu. Ofiarą z szakłaku i złotowłosa. Nura. Ia T'ja Krit, khe, Bordozak. Przybądźcie na wezwanie krwi z waszej, khu, krwi. Ningishzidda Kasadu Mahru. Przybądźcie zanim trafi mnie szlag i sam do was dołączę. Ekhee, tfu!
Mancinella, do niedawna zupełnie nieaktywny magicznie dyletant, wychowany przez starą wiedźmę, grzyby i zakazane grymuary, był zmorą każdego utytułowanego czarodziejskiego ortodoksa wcieloną w życie. Większość zaklęć, nawet tych sklasyfikowanych jako złożone, rzucał od ręki, bez komponentów, nawet się nie pocąc. Wystarczyło pomyśleć, sięgnąć w głąb siebie po to co najgorsze, a moc sama znajdowała ujście w postaci czegoś za co dla pewności spaliliby go na stosie więcej niż tylko raz. Stara, zapomniana magia jak trucizna i alkohol płynęła w jego krwi, obdarzając możliwościami, które w drodze precedensu i niepowtarzalnego wypadku zostały przekazane również jemu. Jedynemu męskiemu potomkowi w rodzinie, w którym Talent dziedziczony był wyłącznie po kądzieli. Dostrzegał to co ukryte, gówno tak chore, że nie wyśniłby go nawet po grzybach i nie zapomniał nawet, gdyby wypalił cały różany gaj. Zapomniane języki oraz tajemna wiedza sprzed eonów była wdrukowana w jego podświadomość. Była talentem i darem jego genów, nie pamięcią a odruchem tak naturalnym i bezwarunkowym jak ten wymiotny. Żywym dowodem na istnienie zła osobowego, takim który nie śnił się nawet filozofom. Chyba, że w koszmarach.
Pewnych zaklęć nie sposób było jednak obejść. Pewne zaklęcia, w formie rytuału lub ceremonii należało odprawiać z całym dobrodziejstwem inwentarza, w określonym miejscu i o określonej porze. Raz na rok, lub co kilka lat. Mażąc się farbami, rozpalając ogniska, nucąc ewokacje, wdychając dym o zapachu bździn, robiąc z siebie kretyna. Wszystko po to, by zafundować sobie podróż do korzeni. Na południu, w Karlgadzie, niektórzy czarnoksiężnicy zwykli mawiać, że aby drzewo sięgnęło swymi konarami gwiazd, jego korzenie muszą zapuścić się w głębie ziemi. Uczone małpy wymądrzające się jakby miały jakieś drzewa w okolicy. A jednak odczuwał niepokój. Nie wiedział jak głęboko zaprowadzą go tym razem korzenie jego drzewa genealogicznego. Ostatnim razem w podobnej hecy uczestniczył jako szczeniak, jeszcze za życia swojej babki, obecnie nieboszczki. Uroczy mały problem wczepiony w spódnicę starej, elfiej guślarski, która o wychowywaniu chłopców wiedziała jeszcze mniej niż o skutecznym spędzaniu płodów.
— Nim rozpalisz ognisko, okadź miejsce tojadem i bydryczem. Wtedy dym nie będzie aż tak dokuczliwy. Poza tym, to prawie dobrze. Brawo, moje dziecko — usłyszał jej spokojny głos tuż nad lewym ramieniem, gdy zmaterializowała się w kręgu wokół ognia jako niewyraźna, pozbawiona koloru postać. Nie ruszył się sprzed ogniska, choć miał wielką ochotę. Wstać i przejść się co najmniej do Salu.
Zaczynał dostrzegać ich więcej. Początkowo z trudem wyławiając ich sylwetki wśród mroku, zlewające się z otaczającym lasem, nietrudne do pomylenia ze smukłym pniem odległego drzewa. Nie poruszały się, wyłącznie wyłaniały, powoli i stopniowo przybliżając do ognia, którego światło wcale nie sprawiało, że widziało się je wyraźniej. Nie ewokując bezpośrednio z imienia, był w stanie zaobserwować tylko kilka z nich. Odpowiednio skupiwszy, nawet w dziesiątkach. Przy czym one same mogły przybyć w liczbie, której na imię było legion. Każda z nich pochowana według specjalnego obrzędu, który w noce takie jak ta pozwalał im powracać, by odpowiedzieć na pytania każdego, kto dzielił z nimi więzy krwi.
— Chudziutkiś, serdeńko — zatroskała się jedna z jego przodkiń, urodzona w roku Zielonej Plagi wieszczka Alyra, gustująca w ludzkim mięsie. — Sama skóra i kości.
— I zupełnie przemarznięty. Spójrzcie, przecież ten chłopak cały dygoce! — wtrąciła się szeptucha Kapriela, osądzona i spalona na stosie w 1242 roku Drugiej Ery.
— Yeble'hel. En vae quil omse mar saeptcanto lo'ede carn — jak zawsze utrafiła w sedno pamiętająca czasy Ery Pierwszej Yziriza Ashrugela el Gean'utara.
— Otóż to! — poparła ją Isillu Suka Szakala, jego prababka. — Próbujecie wycierać mu nos, a to już mężczyzna! Niebrzydki, niegłupi i w dodatku czarownik. Same widziałyście, że sprawnie posługuje się Sztuką. Nie masz no czasem jakiejś panny na oku, synku? Najlepiej elfki z Darem, jak ty? Chłopak w twoim wieku powinien się już ustatkować i... — Czerw skinął głową, przełykając ślinę. Znał Isillu z opowieści babki. Wiedział, że miała więcej mężczyzn niż on włosów na głowie, a większość z tych, którzy lądowali w jej łóżku, zwykli lądować też na kurchaniku w polu za jej chatą. Gdy znudziła się jednym, zakopywała go i brała za następnego. Szło to w takich ilościach, że jej córka miała nieliche problemy z połapaniem się, który z pochowanych tam tatusiów był tym prawdziwym.
Rozejrzał się wokół. W całej gromadzie otaczających go zjaw, która zdawała rosnąć w miarę wypalania się drewna i kości, nie było ani jednego mężczyzny. Wszystko elfki, z pojedynczymi wyjątkami w postaci metysek, a gdzieś z tyłu mignęło mu nawet diabelstwo. Nigdzie nie widział też swojej matki. Wiedział, że nie zwykła pojawiać się w tym towarzystwie, a nawet gdyby, to wątpił, żeby był w stanie ją rozpoznać. Jedyna Matka jaką był w stanie dostrzec, była czysto tytularna, zajmująca honorowe miejsce najbliżej ogniska, obok dwóch innych najpotężniejszych przedstawicielek rodu, wcielających się w tym stuleciu w pozostałe role równie klasycznej co oklepanej triady: Dziewicę i Staruchę.
— Bądź pozdrowiona krwi z naszej krwi — przywitała go w imieniu wszystkich trzech, wkraczając w płomienie, gestem uspokajając pozostałe zjawy. — Spotkanie uznajemy za oficjalnie rozpoczęte. Przybywamy, by odpowiedzieć ci na twe pytania. Gotowe służyć radą, uchylić rąbka przyszłości, dopomóc w zemście, wesprzeć w twych...
— Możecie sprowadzić tu dowolną, spokrewnioną ze mną osobę — stwierdził, nie zapytał. — Chcę rozmawiać z tym, którym mnie począł. Z nikim innym.
Zgromadzenie zaszemrało, zewsząd dobiegły ostrzegawcze syki. Trudno powiedzieć czy przez charakter prośby, czy przez bezczelność jakiej dopuszczał się młody dziedzic, traktując ceremoniał z lekceważeniem.
— Jesteś pewien swego wyboru? Następna okazja do...
— Jestem. Dawajcie go tu.
— W moich czasach podobne hucpiarstwo byłoby nie do pomyślenia! — Nie wytrzymała Starucha, wychodząc ze swojej roli. — Powinieneś się wstydzić, szczenię! Ale przede wszystkim wstydzić się powinna twoja matka, która...
— Suń dupę.
Wszystkie obróciły się wśród płomieni, otaczając dymem jak całunem, nim zniknęły nie zaszczyciwszy potomka ni słowem ni spojrzeniem. Pozostałe rozstępowały się w milczeniu, znikając jedna po drugiej. Ustępując miejsca czemuś co nadchodziło od strony zagajnika a czego jeszcze nie widział. A kiedy w końcu zobaczył, nie był w stanie skomentować inaczej niż klasycznym...
— Ja pierdolę.
Byli do siebie tak niepodobni, że w pierwszym odruchu pomyślał, że to jakieś jaja. Stare zakpiły sobie z niego, w ramach rewanżu przysyłając jakąś zabłąkaną bidę. Pożalcie się bogowie, ofiarę, która zgubiła się w lesie podczas wyprawy po chrust. Pomyślał, chociaż wiedział, że to niemożliwe. W Kręgu nie było ściemy, prawidłowo wykonany rytuał gwarantował mu wykonanie złożonej prośby co do joty.
Poza tym zgadzały się oczy. One jedne, spoglądające na niego z lękiem i zaskoczeniem.
— Czy ty...? — odezwał się do niego głosem, który dałoby się pomylić z odległym szelestem gałęzi na wietrze.
— Tak — potwierdził, zastanawiając się kiedy dokładnie wpadł w tę paskudną manierę przerywania innym w połowie zdania. Widziadło jęknęło. Czysto, zupełnie jak rasowy, pełnoetatowy upiór ze stażem w zabytkowym zamku. Choć jakby boleśniej.
— Nie wiedziałem. — pokręcił głową. — Nawet nie wiedziałem, że mam syna.
W noce takie jak ta, aura każdego stworzenia, nieważne, żywego czy martwego była dla Mancinelli zupełnie wyraźna. W miarę przebywania w czyimś towarzystwie, chętniej niż zazwyczaj odkrywała przed nim subtelne niuanse dotyczące tej osoby. W tym konkretnym przypadku, niemal wrzeszczała mu w twarz. Wykrzykiwała historię śmierci nagłej i gwałtownej, spadającej znienacka na kark, rozdzierającej ciepłe ciało zimną stalą. Porzucającą cię samotnego i zapomnianego, daleko od domu. Każącej umierać po raz drugi, tym razem ze strachu, kilkukrotnie nawet na długo po tym, jak twe doczesne szczątki zostały dawno podzielone pomiędzy ptaki i robactwo.
— Yesebrielle? — choć nie mógł być już bardziej sztywny, Czerw przysiągłby, że typ zastygnął, zadając to pytanie. Spoglądając na niego tymi swoimi oczami, równie zmęczonymi co jego własne.
— Matka też. Nie poznałem jej. — Czuł się, jak gdyby tą odpowiedzią zabił go raz jeszcze. Tym razem o wiele dokładniej. Zaczynał się bać, że umieranie było chyba ich rodzinną przypadłością. Powinien się przebadać, mógł być obciążony genetycznie.
Tamten milczał bardzo długo. Zalegająca w powietrzu atmosfera była niezręczna jak podczas zjazdu rodzinnego po latach. Całkiem na miejscu.
— Mamy Podwójny Nów — domyślił się, spoglądając na niebo. — Wiesz, kiedy umierasz i tak jak ja musisz przeżywać swoją śmierć... Przeżywać śmierć, co za pieprzony oksymoron. Ja... Bo chodzi o to, że... Jakby ci to wytłumaczyć... Nie wiem czy rozumiesz co chcę ci powiedzieć...
— Tak. Przynajmniej w teorii. Zajmuję się tym. — To było mało powiedziane. Od lat siedział w tym gównie po uszy. Jak gdyby pogrzebali go żywcem pod stosem ksiąg na ten temat. Ksiąg, za których posiadanie samemu trafiało się na stos.
— No tak. W końcu wychowała cię jej matka, prawda?
— Prawda.
— No więc, chciałem powiedzieć, że niekiedy docierają do ciebie przebłyski. Teraźniejszość. To co zostawiłeś po sobie, ale nie minęło... A czasem, w noce takie jak ta, snuć się nad ziemią. Gdzieś pomiędzy. Tyle, że one... — Ruchem głowy wskazał na ulatujący z ogniska dym. — Zwykle nie dopuszczają mężczyzn. Nikogo, kto nie zna się na gusłach i nie może im się przydać. A ja się nie znam. Nie potrafię wróżyć, nie byłem świadkiem wydarzeń poprzedniej ery, ani...
Mancinella bez wróżenia wiedział o co ten zapyta go teraz.
— Dlaczego mnie tutaj wezwałeś?
— Sam się zastanawiam. — Postawił na szczerość, wzruszając zdrętwiałymi od siedzenia w bezruchu ramionami. — Chyba miałem już dość ich towarzystwa. Większość z nich to cholerne wiedźmy. Nie tylko dosłownie.
To co w pierwszej chwili zdało mu się, powiewem wiatru pośród listowia, okazało się być śmiechem.
— No, po prawdzie to ładnie im przygadałeś. Były tak złe, że nawet ja to wyczułem. Potem zjawiłem się tutaj. Tylko, że ja naprawdę nie wiem jak mógłbym ci służyć albo pomóc. Do tej pory, to ty odpowiadałeś na moje pytania. Nie, żebym wyznawał się na zjawach i tych sprawach, ale to chyba powinno być na odwrót, co? Bo widzisz, ja niezupełnie...
— Mógłbyś ze mną pogadać? — przerwał mu, podnosząc się z ziemi i przysiadając na obalonym konarze nieopodal. — Jak ojciec z synem? Właśnie tego mi teraz trzeba.
Mógł być duchem ale tego akurat tego nie sposób było u niego nie dostrzec. Pytanie zaskoczyło go zupełnie. Nie spodziewał się go, ale odpowiedział bez zastanowienia.
— Pewnie. O czym chcesz porozmawiać?
— Właściwie — odparł mu po chwili zastanowienia. — To o wszystkim.
Od bardzo, bardzo dawna nikt nie wysłuchał Mancinelli, elfa któremu sam Usal mógłby zwierzać się ze swoich problemów. Zaczął mówić, jak nigdy przedtem otwierając się niczym ofiarne zwierzę podczas haruspicji. Zanim się obejrzał, było już po wszystkim.
Zaczął od pogrzebanej na bagnach przeszłości, przechodząc do bagna, w które wpakował się już po tym jak opuścił to pierwsze. Powiedział mu o wszystkich pijawkach, które pojawiały się, gdy wchodził w nie głębiej. O kobietach - tych byłych i niedoszłych. Setkach wieczorów, które pamiętały go bez wzajemności. Tysiącach poranków spędzonych samotnie albo w towarzystwie pleśni na ścianie i srającego mu w duszę moralniaka. Całym swoim życiu upływającym mu w myśl zasady „żyj i pozwól umrzeć”. O sobie i innych typach spod upadłych gwiazd, zjednoczonych jednym życzeniem, dla których był jednocześnie straconą nadzieją i nadzieją straconych. I o całej masie śmierci, w tym swoich własnych, po których zawsze zmartwychpowstawał z prochu, by ponownie ku prochom się obrócić.
Opowiadał, podczas gdy on słuchał. Ze zrozumieniem, nie jak świnia grzmotów, choć gdyby jemu samemu wywróżono tę historię w przeszłości, nie uwierzyłby w to gówno nawet po grzybach.
Nie wybuchał niekontrolowanym śmiechem w nieodpowiednich momentach, nie zamierał w połowie opowieści, chwytając za nóż, by przez następne pół godziny krążyć wokół niego, nasłuchując, bo wydawało mu się, że słyszał czyjeś kroki. Nie zasypiał, nie wieszał mu się na szyi, nie pierdolił od rzeczy, nie odchodził bez wyjaśnienia, nie prosił o gotówkę i w ogóle to sprawiał wrażenie kogoś, kto rozumie wypowiadane do niego słowa. Mancinella był zafascynowany, pierwszy raz w życiu widział coś podobnego. Zaniemówił z wrażenia. Jego rozmówca, uznając przedłużające się milczenie za koniec opowieści, dopiero wtedy postanowił przemówić.
— Kiedy przed laty zostawiłem Yes... Twoją matkę, a nieświadomie także i ciebie, zaciągając się do bandy walczącej z keronami na pograniczu, sądziłem że to co robię jest wartościowe. Że walczę o przyszłość. Dla siebie i dla niej. Naprawdę w to wierzyłem. Również w to że wrócę. — Zastanawiał się jakiś czas, kiwając głową pośród ciszy. — Było prościej. Dali mi łuk, inny niż miałem do tej pory. Taki, którym miałem polować na ludzi jak dotychczas w borze na zwierzynę. Sklecili mi mundur, dostałem jakiś po dzieciaku, którego zabili przed dwoma dniami. Kazali przysięgać, tarzać się w poszyciu jak niedźwiedź w gawrze. Maszerować, po kilka dni, zwykle bez żarcia. W razie konieczności pójść do piachu.
Nie odzywał się dłuższą chwilę. Czerw nie przerywał, grzebiąc patykiem w dogasającym ognisku.
— Krew w piach. Wszystko jak krew w piach. Koziej dupie bliżej do tamburyna, niż mnie do bycia twoim ojcem ale i tak ci coś powiem. Nie popełnij mojego błędu, mój synu. Jebać poświęcenie!
— Co?
— Pieprzyć potępienie i odkupienie! Jesteśmy niechcianymi dziećmi boga? I dobrze!
Duch ojca znalazł się na tyle blisko, że Mancinella mógł policzyć wszystkie dziury po bełtach w jego piersi.
— Lej na zbawienie, skończ z ratowaniem świata. Zostaw to gówno daleko za sobą. Załóż pasiekę, zajmij się hodowlą róż, kup wóz i skrzyknij parę panienek... Cokolwiek! Wszystko co cię urządza.
— Posłuchaj...
— Ale jeśli już musisz — wszedł mu w słowo — Jeżeli koniecznie zamierzasz brnąć w to dalej, idź na odwyk. Ci których prowadzisz... Ten królewicz, o którym wspominałeś. Wielu z nich będzie patrzyło na ciebie jak na ojca. Daj im dobry przykład zamiast przestrogi. Ten naród nie potrzebuje kolejnych sierot. Jeżeli naprawdę chcesz dać tym dzieciakom dom, bądź dla nich lepszy niż ja byłem dla was.
— Ognisko ledwie żarzy — dokończył Czerw — Zaraz zrobi się widno.
— Nadchodzi świt — przytaknął mu, patrząc w niebo. — Nie powiem nic więcej. Tylko zanim stąd pójdę, jedna rzecz. Zapomniałem zapytać...
— Sol.
— A ja Jon. Cieszę się, że mogłem cię poznać.
Pożegnał zjawę, witając zimny i mokry poranek. Rozprostowawszy gnaty, pozbył się resztek barwnika i popiołu z twarzy, zacierając ślady po świeżo przeprowadzonym rytuale. W drodze powrotnej urządził Jonowi krótki pogrzeb bez ciała w pobliskim zagajniku. Urządziwszy tam prowizoryczny żalnik, jeszcze jakiś czas trwał w miejscu, rozpamiętując to co niedawno usłyszał. Aż w końcu, odchodząc znad symbolicznego grobu, nie wytrzymał i roześmiał się gromko, płosząc wracającego do swojego leża strzygonia. Nie miał pojęcia skąd jego ojciec wytrzasnął te głodne kawałki o potępieniu i zbawieniu. Nie miał mu też tego za złe. W końcu w chwili śmierci miał tylko dwadzieścia lat.
When my poor heart you first beguiled
Why did ya run from me and the child
Johnny I hardly knew ya ”Johnny I Hardly Knew Ye”, fragment tradycyjnej irlandzkiej piosenki Ojciec jest dla ciebie uosobieniem Boga. A jeśli nie znasz swojego ojca, jeśli twój ojciec dał nogę albo nigdy nie ma go w domu, to jakie jest twoje wyobrażenie o Bogu?
Chuck Palahniuk — „Fight Club”[/prawo]
Mrok pełznął przez zbocza leśnej głuszy, dojrzewając w powalonych konarach, między którymi błądziły dusze umarłych. Od trzech bitych kwadransów wielki, kosmaty strzygoń wył donośnie, informując całą okolicę o tym, kto tu rządzi. Znużony przedłużającą się farsą i przywabiony światłem odległego ogniska, popełznął powoli w dół jaru, skradając się w kierunku nieświadomej ofiary. Przyczaiwszy się w pobliskich zaroślach, ostrożnie wystawił z nich zębaty łeb, by momentalnie schować go z powrotem, z rozczarowaniem orientując się, że to tylko Mancinella. Chichocząc złowieszczo, odbiegł na czworakach, kompletnie rozpływając się w przyniesionej znad moczaru mgle. Rubinowy poblask jego fosforyzujących w mroku ślepi, był oprócz samotnego ogniska jedynym światłem, które dało się dostrzec w okolicy podczas Nocy Podwójnego Nowiu.
Klęczący naprzeciw ognia, rozdziany do pasa Mancinella zajmował się właśnie tym co wychodziło mu najlepiej – obracaniem noża w ranie zwanej przeszłością. W ciągu ostatniej godziny czuwania, karmione specjalną mieszanką ziół płomienie, zdążyły przybrać odpowiednio zieloną barwę, a wrzucone weń kości doszczętnie spopielić. Wywołany cuchnącym dymem kaszel, ledwo pozwalał mu na wyraźne skandowanie inkantacji. Zawiązany w gruby stryczek powróz z wczorajszej egzekucji, u którego przeciętego fragmentu zawiesił srebrny sierp, był na niego ewidentnie za duży, prawie tak szeroki jak jego obwód w barkach. Wesołek, którego wysłali nim w powietrze był chyba orkowym zapaśnikiem o karku, tak grubym, że właściwsze byłoby tu chomąto. Przy każdym ataku kaszlu, narzędzie podskakiwało, obijając się o jego chudą, wymalowaną w rytualne znaki pierś i żebra, dostarczając niezapomnianych wrażeń.
— Ati Me... Ati Me Peta Baka... Przyzywam was przed me oblicze, przez płomień i przez kość. Eli Baltuti Ima. Eli Baltuti Ima Idu Mituti... W widocznym cieniu, w widocznej formie. Usłyszcie mnie wy, którzy leżycie martwi. Peta Babkama Luruba Anaku... Skrzydlaty Usalu, khe, khe, co za przejebany smród.
Znajdujące się w składzie mieszanki płonącej pod gnatami i wiązowym drzewem czarcie łajno nie wzięły swojej nazwy znikąd. Oprócz swoich właściwości odpędzania przyczajonych na progu demonów i wszystkich niepożądanych duchów od ciężkich po upierdliwe, miało jedną zasadniczą, która sprawiała, że nawet zaprawione w bojach płuca Czerwia w kontakcie z wydzielanym przez nie dymem śpiewały unisono „przeginasz, stary”.
— Lalassu, ekhe, Gula Bau. Summu. Ofiarą z szakłaku i złotowłosa. Nura. Ia T'ja Krit, khe, Bordozak. Przybądźcie na wezwanie krwi z waszej, khu, krwi. Ningishzidda Kasadu Mahru. Przybądźcie zanim trafi mnie szlag i sam do was dołączę. Ekhee, tfu!
Mancinella, do niedawna zupełnie nieaktywny magicznie dyletant, wychowany przez starą wiedźmę, grzyby i zakazane grymuary, był zmorą każdego utytułowanego czarodziejskiego ortodoksa wcieloną w życie. Większość zaklęć, nawet tych sklasyfikowanych jako złożone, rzucał od ręki, bez komponentów, nawet się nie pocąc. Wystarczyło pomyśleć, sięgnąć w głąb siebie po to co najgorsze, a moc sama znajdowała ujście w postaci czegoś za co dla pewności spaliliby go na stosie więcej niż tylko raz. Stara, zapomniana magia jak trucizna i alkohol płynęła w jego krwi, obdarzając możliwościami, które w drodze precedensu i niepowtarzalnego wypadku zostały przekazane również jemu. Jedynemu męskiemu potomkowi w rodzinie, w którym Talent dziedziczony był wyłącznie po kądzieli. Dostrzegał to co ukryte, gówno tak chore, że nie wyśniłby go nawet po grzybach i nie zapomniał nawet, gdyby wypalił cały różany gaj. Zapomniane języki oraz tajemna wiedza sprzed eonów była wdrukowana w jego podświadomość. Była talentem i darem jego genów, nie pamięcią a odruchem tak naturalnym i bezwarunkowym jak ten wymiotny. Żywym dowodem na istnienie zła osobowego, takim który nie śnił się nawet filozofom. Chyba, że w koszmarach.
Pewnych zaklęć nie sposób było jednak obejść. Pewne zaklęcia, w formie rytuału lub ceremonii należało odprawiać z całym dobrodziejstwem inwentarza, w określonym miejscu i o określonej porze. Raz na rok, lub co kilka lat. Mażąc się farbami, rozpalając ogniska, nucąc ewokacje, wdychając dym o zapachu bździn, robiąc z siebie kretyna. Wszystko po to, by zafundować sobie podróż do korzeni. Na południu, w Karlgadzie, niektórzy czarnoksiężnicy zwykli mawiać, że aby drzewo sięgnęło swymi konarami gwiazd, jego korzenie muszą zapuścić się w głębie ziemi. Uczone małpy wymądrzające się jakby miały jakieś drzewa w okolicy. A jednak odczuwał niepokój. Nie wiedział jak głęboko zaprowadzą go tym razem korzenie jego drzewa genealogicznego. Ostatnim razem w podobnej hecy uczestniczył jako szczeniak, jeszcze za życia swojej babki, obecnie nieboszczki. Uroczy mały problem wczepiony w spódnicę starej, elfiej guślarski, która o wychowywaniu chłopców wiedziała jeszcze mniej niż o skutecznym spędzaniu płodów.
— Nim rozpalisz ognisko, okadź miejsce tojadem i bydryczem. Wtedy dym nie będzie aż tak dokuczliwy. Poza tym, to prawie dobrze. Brawo, moje dziecko — usłyszał jej spokojny głos tuż nad lewym ramieniem, gdy zmaterializowała się w kręgu wokół ognia jako niewyraźna, pozbawiona koloru postać. Nie ruszył się sprzed ogniska, choć miał wielką ochotę. Wstać i przejść się co najmniej do Salu.
Zaczynał dostrzegać ich więcej. Początkowo z trudem wyławiając ich sylwetki wśród mroku, zlewające się z otaczającym lasem, nietrudne do pomylenia ze smukłym pniem odległego drzewa. Nie poruszały się, wyłącznie wyłaniały, powoli i stopniowo przybliżając do ognia, którego światło wcale nie sprawiało, że widziało się je wyraźniej. Nie ewokując bezpośrednio z imienia, był w stanie zaobserwować tylko kilka z nich. Odpowiednio skupiwszy, nawet w dziesiątkach. Przy czym one same mogły przybyć w liczbie, której na imię było legion. Każda z nich pochowana według specjalnego obrzędu, który w noce takie jak ta pozwalał im powracać, by odpowiedzieć na pytania każdego, kto dzielił z nimi więzy krwi.
— Chudziutkiś, serdeńko — zatroskała się jedna z jego przodkiń, urodzona w roku Zielonej Plagi wieszczka Alyra, gustująca w ludzkim mięsie. — Sama skóra i kości.
— I zupełnie przemarznięty. Spójrzcie, przecież ten chłopak cały dygoce! — wtrąciła się szeptucha Kapriela, osądzona i spalona na stosie w 1242 roku Drugiej Ery.
— Yeble'hel. En vae quil omse mar saeptcanto lo'ede carn — jak zawsze utrafiła w sedno pamiętająca czasy Ery Pierwszej Yziriza Ashrugela el Gean'utara.
— Otóż to! — poparła ją Isillu Suka Szakala, jego prababka. — Próbujecie wycierać mu nos, a to już mężczyzna! Niebrzydki, niegłupi i w dodatku czarownik. Same widziałyście, że sprawnie posługuje się Sztuką. Nie masz no czasem jakiejś panny na oku, synku? Najlepiej elfki z Darem, jak ty? Chłopak w twoim wieku powinien się już ustatkować i... — Czerw skinął głową, przełykając ślinę. Znał Isillu z opowieści babki. Wiedział, że miała więcej mężczyzn niż on włosów na głowie, a większość z tych, którzy lądowali w jej łóżku, zwykli lądować też na kurchaniku w polu za jej chatą. Gdy znudziła się jednym, zakopywała go i brała za następnego. Szło to w takich ilościach, że jej córka miała nieliche problemy z połapaniem się, który z pochowanych tam tatusiów był tym prawdziwym.
Rozejrzał się wokół. W całej gromadzie otaczających go zjaw, która zdawała rosnąć w miarę wypalania się drewna i kości, nie było ani jednego mężczyzny. Wszystko elfki, z pojedynczymi wyjątkami w postaci metysek, a gdzieś z tyłu mignęło mu nawet diabelstwo. Nigdzie nie widział też swojej matki. Wiedział, że nie zwykła pojawiać się w tym towarzystwie, a nawet gdyby, to wątpił, żeby był w stanie ją rozpoznać. Jedyna Matka jaką był w stanie dostrzec, była czysto tytularna, zajmująca honorowe miejsce najbliżej ogniska, obok dwóch innych najpotężniejszych przedstawicielek rodu, wcielających się w tym stuleciu w pozostałe role równie klasycznej co oklepanej triady: Dziewicę i Staruchę.
— Bądź pozdrowiona krwi z naszej krwi — przywitała go w imieniu wszystkich trzech, wkraczając w płomienie, gestem uspokajając pozostałe zjawy. — Spotkanie uznajemy za oficjalnie rozpoczęte. Przybywamy, by odpowiedzieć ci na twe pytania. Gotowe służyć radą, uchylić rąbka przyszłości, dopomóc w zemście, wesprzeć w twych...
— Możecie sprowadzić tu dowolną, spokrewnioną ze mną osobę — stwierdził, nie zapytał. — Chcę rozmawiać z tym, którym mnie począł. Z nikim innym.
Zgromadzenie zaszemrało, zewsząd dobiegły ostrzegawcze syki. Trudno powiedzieć czy przez charakter prośby, czy przez bezczelność jakiej dopuszczał się młody dziedzic, traktując ceremoniał z lekceważeniem.
— Jesteś pewien swego wyboru? Następna okazja do...
— Jestem. Dawajcie go tu.
— W moich czasach podobne hucpiarstwo byłoby nie do pomyślenia! — Nie wytrzymała Starucha, wychodząc ze swojej roli. — Powinieneś się wstydzić, szczenię! Ale przede wszystkim wstydzić się powinna twoja matka, która...
— Suń dupę.
Wszystkie obróciły się wśród płomieni, otaczając dymem jak całunem, nim zniknęły nie zaszczyciwszy potomka ni słowem ni spojrzeniem. Pozostałe rozstępowały się w milczeniu, znikając jedna po drugiej. Ustępując miejsca czemuś co nadchodziło od strony zagajnika a czego jeszcze nie widział. A kiedy w końcu zobaczył, nie był w stanie skomentować inaczej niż klasycznym...
— Ja pierdolę.
Byli do siebie tak niepodobni, że w pierwszym odruchu pomyślał, że to jakieś jaja. Stare zakpiły sobie z niego, w ramach rewanżu przysyłając jakąś zabłąkaną bidę. Pożalcie się bogowie, ofiarę, która zgubiła się w lesie podczas wyprawy po chrust. Pomyślał, chociaż wiedział, że to niemożliwe. W Kręgu nie było ściemy, prawidłowo wykonany rytuał gwarantował mu wykonanie złożonej prośby co do joty.
Poza tym zgadzały się oczy. One jedne, spoglądające na niego z lękiem i zaskoczeniem.
— Czy ty...? — odezwał się do niego głosem, który dałoby się pomylić z odległym szelestem gałęzi na wietrze.
— Tak — potwierdził, zastanawiając się kiedy dokładnie wpadł w tę paskudną manierę przerywania innym w połowie zdania. Widziadło jęknęło. Czysto, zupełnie jak rasowy, pełnoetatowy upiór ze stażem w zabytkowym zamku. Choć jakby boleśniej.
— Nie wiedziałem. — pokręcił głową. — Nawet nie wiedziałem, że mam syna.
W noce takie jak ta, aura każdego stworzenia, nieważne, żywego czy martwego była dla Mancinelli zupełnie wyraźna. W miarę przebywania w czyimś towarzystwie, chętniej niż zazwyczaj odkrywała przed nim subtelne niuanse dotyczące tej osoby. W tym konkretnym przypadku, niemal wrzeszczała mu w twarz. Wykrzykiwała historię śmierci nagłej i gwałtownej, spadającej znienacka na kark, rozdzierającej ciepłe ciało zimną stalą. Porzucającą cię samotnego i zapomnianego, daleko od domu. Każącej umierać po raz drugi, tym razem ze strachu, kilkukrotnie nawet na długo po tym, jak twe doczesne szczątki zostały dawno podzielone pomiędzy ptaki i robactwo.
— Yesebrielle? — choć nie mógł być już bardziej sztywny, Czerw przysiągłby, że typ zastygnął, zadając to pytanie. Spoglądając na niego tymi swoimi oczami, równie zmęczonymi co jego własne.
— Matka też. Nie poznałem jej. — Czuł się, jak gdyby tą odpowiedzią zabił go raz jeszcze. Tym razem o wiele dokładniej. Zaczynał się bać, że umieranie było chyba ich rodzinną przypadłością. Powinien się przebadać, mógł być obciążony genetycznie.
Tamten milczał bardzo długo. Zalegająca w powietrzu atmosfera była niezręczna jak podczas zjazdu rodzinnego po latach. Całkiem na miejscu.
— Mamy Podwójny Nów — domyślił się, spoglądając na niebo. — Wiesz, kiedy umierasz i tak jak ja musisz przeżywać swoją śmierć... Przeżywać śmierć, co za pieprzony oksymoron. Ja... Bo chodzi o to, że... Jakby ci to wytłumaczyć... Nie wiem czy rozumiesz co chcę ci powiedzieć...
— Tak. Przynajmniej w teorii. Zajmuję się tym. — To było mało powiedziane. Od lat siedział w tym gównie po uszy. Jak gdyby pogrzebali go żywcem pod stosem ksiąg na ten temat. Ksiąg, za których posiadanie samemu trafiało się na stos.
— No tak. W końcu wychowała cię jej matka, prawda?
— Prawda.
— No więc, chciałem powiedzieć, że niekiedy docierają do ciebie przebłyski. Teraźniejszość. To co zostawiłeś po sobie, ale nie minęło... A czasem, w noce takie jak ta, snuć się nad ziemią. Gdzieś pomiędzy. Tyle, że one... — Ruchem głowy wskazał na ulatujący z ogniska dym. — Zwykle nie dopuszczają mężczyzn. Nikogo, kto nie zna się na gusłach i nie może im się przydać. A ja się nie znam. Nie potrafię wróżyć, nie byłem świadkiem wydarzeń poprzedniej ery, ani...
Mancinella bez wróżenia wiedział o co ten zapyta go teraz.
— Dlaczego mnie tutaj wezwałeś?
— Sam się zastanawiam. — Postawił na szczerość, wzruszając zdrętwiałymi od siedzenia w bezruchu ramionami. — Chyba miałem już dość ich towarzystwa. Większość z nich to cholerne wiedźmy. Nie tylko dosłownie.
To co w pierwszej chwili zdało mu się, powiewem wiatru pośród listowia, okazało się być śmiechem.
— No, po prawdzie to ładnie im przygadałeś. Były tak złe, że nawet ja to wyczułem. Potem zjawiłem się tutaj. Tylko, że ja naprawdę nie wiem jak mógłbym ci służyć albo pomóc. Do tej pory, to ty odpowiadałeś na moje pytania. Nie, żebym wyznawał się na zjawach i tych sprawach, ale to chyba powinno być na odwrót, co? Bo widzisz, ja niezupełnie...
— Mógłbyś ze mną pogadać? — przerwał mu, podnosząc się z ziemi i przysiadając na obalonym konarze nieopodal. — Jak ojciec z synem? Właśnie tego mi teraz trzeba.
Mógł być duchem ale tego akurat tego nie sposób było u niego nie dostrzec. Pytanie zaskoczyło go zupełnie. Nie spodziewał się go, ale odpowiedział bez zastanowienia.
— Pewnie. O czym chcesz porozmawiać?
— Właściwie — odparł mu po chwili zastanowienia. — To o wszystkim.
Od bardzo, bardzo dawna nikt nie wysłuchał Mancinelli, elfa któremu sam Usal mógłby zwierzać się ze swoich problemów. Zaczął mówić, jak nigdy przedtem otwierając się niczym ofiarne zwierzę podczas haruspicji. Zanim się obejrzał, było już po wszystkim.
Zaczął od pogrzebanej na bagnach przeszłości, przechodząc do bagna, w które wpakował się już po tym jak opuścił to pierwsze. Powiedział mu o wszystkich pijawkach, które pojawiały się, gdy wchodził w nie głębiej. O kobietach - tych byłych i niedoszłych. Setkach wieczorów, które pamiętały go bez wzajemności. Tysiącach poranków spędzonych samotnie albo w towarzystwie pleśni na ścianie i srającego mu w duszę moralniaka. Całym swoim życiu upływającym mu w myśl zasady „żyj i pozwól umrzeć”. O sobie i innych typach spod upadłych gwiazd, zjednoczonych jednym życzeniem, dla których był jednocześnie straconą nadzieją i nadzieją straconych. I o całej masie śmierci, w tym swoich własnych, po których zawsze zmartwychpowstawał z prochu, by ponownie ku prochom się obrócić.
Opowiadał, podczas gdy on słuchał. Ze zrozumieniem, nie jak świnia grzmotów, choć gdyby jemu samemu wywróżono tę historię w przeszłości, nie uwierzyłby w to gówno nawet po grzybach.
Nie wybuchał niekontrolowanym śmiechem w nieodpowiednich momentach, nie zamierał w połowie opowieści, chwytając za nóż, by przez następne pół godziny krążyć wokół niego, nasłuchując, bo wydawało mu się, że słyszał czyjeś kroki. Nie zasypiał, nie wieszał mu się na szyi, nie pierdolił od rzeczy, nie odchodził bez wyjaśnienia, nie prosił o gotówkę i w ogóle to sprawiał wrażenie kogoś, kto rozumie wypowiadane do niego słowa. Mancinella był zafascynowany, pierwszy raz w życiu widział coś podobnego. Zaniemówił z wrażenia. Jego rozmówca, uznając przedłużające się milczenie za koniec opowieści, dopiero wtedy postanowił przemówić.
— Kiedy przed laty zostawiłem Yes... Twoją matkę, a nieświadomie także i ciebie, zaciągając się do bandy walczącej z keronami na pograniczu, sądziłem że to co robię jest wartościowe. Że walczę o przyszłość. Dla siebie i dla niej. Naprawdę w to wierzyłem. Również w to że wrócę. — Zastanawiał się jakiś czas, kiwając głową pośród ciszy. — Było prościej. Dali mi łuk, inny niż miałem do tej pory. Taki, którym miałem polować na ludzi jak dotychczas w borze na zwierzynę. Sklecili mi mundur, dostałem jakiś po dzieciaku, którego zabili przed dwoma dniami. Kazali przysięgać, tarzać się w poszyciu jak niedźwiedź w gawrze. Maszerować, po kilka dni, zwykle bez żarcia. W razie konieczności pójść do piachu.
Nie odzywał się dłuższą chwilę. Czerw nie przerywał, grzebiąc patykiem w dogasającym ognisku.
— Krew w piach. Wszystko jak krew w piach. Koziej dupie bliżej do tamburyna, niż mnie do bycia twoim ojcem ale i tak ci coś powiem. Nie popełnij mojego błędu, mój synu. Jebać poświęcenie!
— Co?
— Pieprzyć potępienie i odkupienie! Jesteśmy niechcianymi dziećmi boga? I dobrze!
Duch ojca znalazł się na tyle blisko, że Mancinella mógł policzyć wszystkie dziury po bełtach w jego piersi.
— Lej na zbawienie, skończ z ratowaniem świata. Zostaw to gówno daleko za sobą. Załóż pasiekę, zajmij się hodowlą róż, kup wóz i skrzyknij parę panienek... Cokolwiek! Wszystko co cię urządza.
— Posłuchaj...
— Ale jeśli już musisz — wszedł mu w słowo — Jeżeli koniecznie zamierzasz brnąć w to dalej, idź na odwyk. Ci których prowadzisz... Ten królewicz, o którym wspominałeś. Wielu z nich będzie patrzyło na ciebie jak na ojca. Daj im dobry przykład zamiast przestrogi. Ten naród nie potrzebuje kolejnych sierot. Jeżeli naprawdę chcesz dać tym dzieciakom dom, bądź dla nich lepszy niż ja byłem dla was.
— Ognisko ledwie żarzy — dokończył Czerw — Zaraz zrobi się widno.
— Nadchodzi świt — przytaknął mu, patrząc w niebo. — Nie powiem nic więcej. Tylko zanim stąd pójdę, jedna rzecz. Zapomniałem zapytać...
— Sol.
— A ja Jon. Cieszę się, że mogłem cię poznać.
Pożegnał zjawę, witając zimny i mokry poranek. Rozprostowawszy gnaty, pozbył się resztek barwnika i popiołu z twarzy, zacierając ślady po świeżo przeprowadzonym rytuale. W drodze powrotnej urządził Jonowi krótki pogrzeb bez ciała w pobliskim zagajniku. Urządziwszy tam prowizoryczny żalnik, jeszcze jakiś czas trwał w miejscu, rozpamiętując to co niedawno usłyszał. Aż w końcu, odchodząc znad symbolicznego grobu, nie wytrzymał i roześmiał się gromko, płosząc wracającego do swojego leża strzygonia. Nie miał pojęcia skąd jego ojciec wytrzasnął te głodne kawałki o potępieniu i zbawieniu. Nie miał mu też tego za złe. W końcu w chwili śmierci miał tylko dwadzieścia lat.
Spoiler:
Daleka Północ, okolice Thirongadu
Ogolony na łyso wojownik, ostatnią całą ręką trzymał się skalistej krawędzi na zboczu góry. Drugą, pozbawioną ostrza, na powrót będącą kikutem, przyciskał kurczowo do piersi, walcząc o każdą uncję upływającej z niej krwi. Spadającej ciężkimi kroplami prosto na zamarzniętą ziemię i pojedyncze czubki sosen, znajdujące się setki stóp w dole, pod jego własnymi, wiszącymi w powietrzu.
Wiedział, że to koniec, gdy usłyszał skrzypienie śniegu i zbroi dobiegające go z góry. Jego przeciwnik, odziany w czarną blachę rycerz dzierżący ognisty miecz, zatrzymał się nad nim dysząc jak zdychający mamut. Spojrzenia oczu – jego własnych, oraz rybich i pustych tamtego, skrzyżowały się tak jak niedawno zrobiły to ich ostrza.
— Morholcie — przemówił do niego, wyciągając w jego kierunku dłoń w pancernej rękawicy. — Jestem twoim ojcem.
Echo jego wrzasku ścigało go do samej ziemi, na długo po tym jak puścił się krawędzi.
Ogolony na łyso wojownik, ostatnią całą ręką trzymał się skalistej krawędzi na zboczu góry. Drugą, pozbawioną ostrza, na powrót będącą kikutem, przyciskał kurczowo do piersi, walcząc o każdą uncję upływającej z niej krwi. Spadającej ciężkimi kroplami prosto na zamarzniętą ziemię i pojedyncze czubki sosen, znajdujące się setki stóp w dole, pod jego własnymi, wiszącymi w powietrzu.
Wiedział, że to koniec, gdy usłyszał skrzypienie śniegu i zbroi dobiegające go z góry. Jego przeciwnik, odziany w czarną blachę rycerz dzierżący ognisty miecz, zatrzymał się nad nim dysząc jak zdychający mamut. Spojrzenia oczu – jego własnych, oraz rybich i pustych tamtego, skrzyżowały się tak jak niedawno zrobiły to ich ostrza.
— Morholcie — przemówił do niego, wyciągając w jego kierunku dłoń w pancernej rękawicy. — Jestem twoim ojcem.
Echo jego wrzasku ścigało go do samej ziemi, na długo po tym jak puścił się krawędzi.
Spoiler:
AKT PIERWSZY
SCENA PIERWSZA
Wczesny wieczór. Magiczny, gęsto zarośnięty las. Gdzieniegdzie, w oddali, widać wielkie, martwe drzewa.
ANJEAN
Jam szedł tędy lasem. Walcząc z losem, z czasem.
Mnie tu ściągnął duch zły. Magiczny i nienormalny.
Raz w Oros byłem. A nagle tu się zjawiłem.
Teraz, moja…
Głośny, tajemniczy dźwięk. Po czym krótki szelest i odgłos łamanych gałęzi.
A cóż tam się dzieje! Znów nachodzą mnie jelenie?
Huk słyszałem, czyżby… Galadrienie, to jesteś ty?
Rzeknij coś, proszę cię. Bo teraz tylko straszysz mnie.
Rzeknij coś… Czy ja śnię? Nie jesteś nim, jesteś… O nie!
KOREB
Tak na mój widok cieszysz się? Toć jestem ojcem twym.
Widzę cię wielce zdziwionym. Jam też jest, nie powiem.
Chciałem tylko rzucić okiem, a tu wpadałem cały.
W Oros się pogromy działy. Matka się martwiła.
Mnie o sprawdzenie prosiła – co u ciebie, co nie?
To ja użył jakąś magię, co Fidius zostawił.
Brać w takich sprawach – prawił. Przez okno spojrzałem.
Byłeś tam ty, za tym krzewem. Aż tu nagle, łup-łup!
Myślał ja: będzie ze mnie trup. Ale jestem tu, zdrów!
To, synek, co tu robisz? Mów. Gdzie to się błąkasz znów?
ANJEAN
O nie! Wracaj, wracaj! Jeśli tylko możesz, ojcze!
KOREB
Co tak żegnasz się naprędce?
ANJEAN
Fenisteiskie słońce! To je tam widzisz niknące.
Jeśli żeś w stanie, zawróć nim szansa przepadnie.
KOREB
Co ty mi tu gadasz, synie?!
ANJEAN
Śpiesz się nim czar minie!
KOREB
rozglądając się
Nie ma tu elfiej szkatułki—…
ANJEAN
Co?
KOREB
Nie wiem jak odwrócić skutki!
SCENA DRUGA
Liche obozowisko w lesie. Koreb siedzi przy ognisku, Anjean nerwowo lustruje okolice.
ANJEAN
Trza było nie ruszać. Tego pudełka nie tykać.
Biedy se narobiłeś, bo czarami się bawiłeś.
KOREB
Skąd wiedzieć, iż to złe jakieś? Fidius…
ANJEAN
podirytowany
Cokolwiek powiedział, nie o Fenistei wiedział.
To nie jest zwykły las. Tu magia płynie niczym czas.
Żadne elfie pudło, żadne magiczne zwierciadło
Nie para działaniem. Nie zgodnie z przeznaczeniem.
KOREB
Skąd miał znać twe położenie?!
ANJEAN
Było ostrzeżenie!
KOREB
Wcale nie!
ANJEAN
Głowę dam, ja to znam, bo z magią się borykam.
Zignorowałeś je. Czerwone światła i pianie…
KOREB
Myślał, że takie jest jej te… No, funkcjonowanie!
ANJEAN
I źleś myślał wtedy! Wepchnął się do takiej biedy!
Najpierw to, teraz to. Nieszczęścia od bram Meriandos.
Nic innego, a nic! Nie mogło się mi w tu zdarzyć.
Z „próbować, marzyć”… — —
Dało się jedno – poparzyć.
Tutaj umrę ja, ty. Obaj nie z naszej winy.
KOREB
Mówisz, jakbyś był bezsilny! Nie żal się, wyjdziesz stąd.
Nie zjawiłeś się tu znikąd. Jak wszedłeś, tak wracaj.
ANJEAN
„Jak wszedłeś, tak wracaj”… Nie wszedłem, a więc nie wrócę.
KOREB
Toć skoro jesteś w lesie, jak się tu dostałeś?
Na orle nie przyleciałeś…
po chwili zastanowienia
A więc to o tym wieść niesie? Nie dawałem wiary!
Że poznikali kolesie. Jakieś straszne czary!
Ktokolwiek tu za tym staje. To wiedźmy szalone!
Tyś chyba nie…
ANJEAN
Wykluczone!
KOREB
A więc na cóż masz umierać, skoroś nie zawinił?
Jutro idzie nam wyruszać, a ty się weź kimnij.
SCENA TRZECIA
W drodze przez las.
ANJEAN
Jesteś pewien tego?
KOREB
Jam robił to za dziada twego. Przyjrzyj się tu drzewu!
ANJEAN
To trzeciego razu, jak je po drodze mijamy…
KOREB
Do przodu się posuwamy, zdaje ci się, synu.
Trza patrzeć na kierunek mchu. To północ wskazuje.
ANJEAN
A więc pierwsze widzę, że północ wokół wędruje.
KOREB
Ach, cienie zobaczyć muszę. Szybko, znajdź patyki!
ANJEAN
Kolejne taktyki…
Podaje Korebowi znalezione w okolicy kije.
KOREB
Wbija je w ziemię
Musimy trochę zaczekać. W tym czasie, Anjean…
Teraz mógłbyś powiedzieć, ten… Co się u ciebie dziać?
Możesz wyjaśnić to wszystko, na co czasu zbrakło.
Z Saran Dun cię wywiało, musiałeś biec prędko…
Nawet nie rzekłeś dlaczego. Co cię tak pognało?
ANJEAN
Historii niemało…
KOREB
A nim wyjdziemy stąd cało, wiele czasu minie.
Także, synu, nie zwódź tu mnie. Zaufaj rodzinie.
Powiedz mi o tej dziewczynie.
ANJEAN
To nie takie proste, mimo twojej domyślności.
KOREB
Od początku, dla jasności. Mamy czas, zaiste.
ANJEAN
A więc… Swego czasu. Wszedłem do pewnego lasu.
Ja tam ziół szukałem, dla zielarza pracowałem.
A tam jakieś dziwy. Czułem magiczne przepływy.
Światła się tliły. Coś wskoczyło mi na tyły.
To odwróciłem się. Tam w bieli stało dziewczę.
Tam się uśmiechało. To one lasem władało.
Prowadziła wiatry, słuchały się jej konary.
Była tam potężna, a ja przy niej taki mały.
I odtąd czekały. Co dzień ona i gaj cały.
W każden dzień biały. „Niczym jest świat, siebie mamy”.
Razem było raźniej, aż dzień zbielał jeszcze bardziej…
Zimą było mroźniej. Lecz nic to przy tym, co później.
Ona miała… Nie wiem. Choroba przyszła ze śniegiem.
Kiedy mróz ustąpił, wciąż była jak zwiędły żonkil.
Wierzę, że znajdę lek. Aby odwrócić życia bieg.
Co z nią? – to mój lęk. Chciałbym zwrócić jej dawny wdzięk.
O to toczę swój bieg. Raz wrócić nad jeziora brzeg.
Wrócić bez pustych rąk. Pełen życia jej ujrzeć wzrok.
Wiem jak to może brzmieć. To nie mi zwykłe życie wieść…
Ech…
Mogłem słuchać taty. W domu iść w twe ślady.
KOREB
Popatrz na ten mech i mów ty: czego on dokonał?
Na tym drzewie żył i skonał. Drzewo ino widział.
Tylko skrawek ten malował. Gdzie północ zapomniał…
I sam siebie tu pochował.
Teraz patrz na trawę i mów: co ona zrobiła?
Jako mech z drzew zstąpiła. Ziemię zobaczyła.
Wtedy wszędzie już kroczyła. Północ, wschód i zachód!
Tyś trawa, czy drzewa wrzód?
ANJEAN
Kiedy nie było tak! Mech i traw to jak wilk i paw.
KOREB
Się wymądrzasz czy słuchasz mnie? Nic tu biologije!
Trawą jesteś i to dobrze! Myślisz, że nie, może.
Lecz nie odkryłbyś lasów, rzek, gdybyś był zwykły mech!
Słuchaj, nie znam się na czarach… Dla mnie to bum-trach-prach!
Wiem jednak jakie życie jest. Musisz uwierzyć mi.
Cel nie ma dla poddańców miejsc. Walcz, jakkolwiek to brzmi.
Nigdy nie dane ci wrócić, gdy ino tak smucisz.
Ona jeszcze swój oddech ma, więc nie zwisaj tak łba!
Szansa nie przepadła. Jeszcze trwa walka twa!
Jak masz wygrać, kiedy biernyś?
ANJEAN
Chyba dobrze mówisz. Przecie tyle lat się trudzisz…
Tak, masz pełną rację. Dokończmy wreszcie tę akcję!
KOREB
Nowy entuzjazm cieszy mnie.
ANJEAN
Znasz już naszą drogę?
KOREB
Już od dawna znać ją mogę! Zachód w tę stronę!
W marszu ci nie pomogę. Ruchy nim się ściemni.
Chodźmy już, noga w nogę. — Patrz, niebo się mieni!
ANJEAN
Więc bądźmy skupieni.
SCENA CZWARTA
Wzgórze, za którym kończy się las.
KOREB
Synu, widzisz, co ja widzę? To Keron wita nas!
Mamy za sobą tę dziczę. Opuściliśmy las!
ANJEAN
To niesamowite. Te drapieżce pospolite…
KOREB
Nie myśl o tym, to za nami. Tak jak ci mówiłem.
Teraz tylko iść drogami. Znajdźmy człeka z piwem!
ANJEAN
Lecz zanim ruszymy, jedno obgadać musimy.
Za to, co mi rzekłeś; za co to dla mnie zrobiłeś
Dziękuję.
Tamta twoja rada, od tamtej pory mną włada.
Pewnie wciąż bym tam był, gdybyś odpuścił ten wyczyn.
Będę dalej walczył, bo szanse daje każdy czyn!
Trafiła na mnie ta werwa! —
WĘŻOCZŁEK
SSSO WY TU ROBICIE, KURWA!?
SCENA PIERWSZA
Wczesny wieczór. Magiczny, gęsto zarośnięty las. Gdzieniegdzie, w oddali, widać wielkie, martwe drzewa.
ANJEAN
Jam szedł tędy lasem. Walcząc z losem, z czasem.
Mnie tu ściągnął duch zły. Magiczny i nienormalny.
Raz w Oros byłem. A nagle tu się zjawiłem.
Teraz, moja…
Głośny, tajemniczy dźwięk. Po czym krótki szelest i odgłos łamanych gałęzi.
A cóż tam się dzieje! Znów nachodzą mnie jelenie?
Huk słyszałem, czyżby… Galadrienie, to jesteś ty?
Rzeknij coś, proszę cię. Bo teraz tylko straszysz mnie.
Rzeknij coś… Czy ja śnię? Nie jesteś nim, jesteś… O nie!
KOREB
Tak na mój widok cieszysz się? Toć jestem ojcem twym.
Widzę cię wielce zdziwionym. Jam też jest, nie powiem.
Chciałem tylko rzucić okiem, a tu wpadałem cały.
W Oros się pogromy działy. Matka się martwiła.
Mnie o sprawdzenie prosiła – co u ciebie, co nie?
To ja użył jakąś magię, co Fidius zostawił.
Brać w takich sprawach – prawił. Przez okno spojrzałem.
Byłeś tam ty, za tym krzewem. Aż tu nagle, łup-łup!
Myślał ja: będzie ze mnie trup. Ale jestem tu, zdrów!
To, synek, co tu robisz? Mów. Gdzie to się błąkasz znów?
ANJEAN
O nie! Wracaj, wracaj! Jeśli tylko możesz, ojcze!
KOREB
Co tak żegnasz się naprędce?
ANJEAN
Fenisteiskie słońce! To je tam widzisz niknące.
Jeśli żeś w stanie, zawróć nim szansa przepadnie.
KOREB
Co ty mi tu gadasz, synie?!
ANJEAN
Śpiesz się nim czar minie!
KOREB
rozglądając się
Nie ma tu elfiej szkatułki—…
ANJEAN
Co?
KOREB
Nie wiem jak odwrócić skutki!
SCENA DRUGA
Liche obozowisko w lesie. Koreb siedzi przy ognisku, Anjean nerwowo lustruje okolice.
ANJEAN
Trza było nie ruszać. Tego pudełka nie tykać.
Biedy se narobiłeś, bo czarami się bawiłeś.
KOREB
Skąd wiedzieć, iż to złe jakieś? Fidius…
ANJEAN
podirytowany
Cokolwiek powiedział, nie o Fenistei wiedział.
To nie jest zwykły las. Tu magia płynie niczym czas.
Żadne elfie pudło, żadne magiczne zwierciadło
Nie para działaniem. Nie zgodnie z przeznaczeniem.
KOREB
Skąd miał znać twe położenie?!
ANJEAN
Było ostrzeżenie!
KOREB
Wcale nie!
ANJEAN
Głowę dam, ja to znam, bo z magią się borykam.
Zignorowałeś je. Czerwone światła i pianie…
KOREB
Myślał, że takie jest jej te… No, funkcjonowanie!
ANJEAN
I źleś myślał wtedy! Wepchnął się do takiej biedy!
Najpierw to, teraz to. Nieszczęścia od bram Meriandos.
Nic innego, a nic! Nie mogło się mi w tu zdarzyć.
Z „próbować, marzyć”… — —
Dało się jedno – poparzyć.
Tutaj umrę ja, ty. Obaj nie z naszej winy.
KOREB
Mówisz, jakbyś był bezsilny! Nie żal się, wyjdziesz stąd.
Nie zjawiłeś się tu znikąd. Jak wszedłeś, tak wracaj.
ANJEAN
„Jak wszedłeś, tak wracaj”… Nie wszedłem, a więc nie wrócę.
KOREB
Toć skoro jesteś w lesie, jak się tu dostałeś?
Na orle nie przyleciałeś…
po chwili zastanowienia
A więc to o tym wieść niesie? Nie dawałem wiary!
Że poznikali kolesie. Jakieś straszne czary!
Ktokolwiek tu za tym staje. To wiedźmy szalone!
Tyś chyba nie…
ANJEAN
Wykluczone!
KOREB
A więc na cóż masz umierać, skoroś nie zawinił?
Jutro idzie nam wyruszać, a ty się weź kimnij.
SCENA TRZECIA
W drodze przez las.
ANJEAN
Jesteś pewien tego?
KOREB
Jam robił to za dziada twego. Przyjrzyj się tu drzewu!
ANJEAN
To trzeciego razu, jak je po drodze mijamy…
KOREB
Do przodu się posuwamy, zdaje ci się, synu.
Trza patrzeć na kierunek mchu. To północ wskazuje.
ANJEAN
A więc pierwsze widzę, że północ wokół wędruje.
KOREB
Ach, cienie zobaczyć muszę. Szybko, znajdź patyki!
ANJEAN
Kolejne taktyki…
Podaje Korebowi znalezione w okolicy kije.
KOREB
Wbija je w ziemię
Musimy trochę zaczekać. W tym czasie, Anjean…
Teraz mógłbyś powiedzieć, ten… Co się u ciebie dziać?
Możesz wyjaśnić to wszystko, na co czasu zbrakło.
Z Saran Dun cię wywiało, musiałeś biec prędko…
Nawet nie rzekłeś dlaczego. Co cię tak pognało?
ANJEAN
Historii niemało…
KOREB
A nim wyjdziemy stąd cało, wiele czasu minie.
Także, synu, nie zwódź tu mnie. Zaufaj rodzinie.
Powiedz mi o tej dziewczynie.
ANJEAN
To nie takie proste, mimo twojej domyślności.
KOREB
Od początku, dla jasności. Mamy czas, zaiste.
ANJEAN
A więc… Swego czasu. Wszedłem do pewnego lasu.
Ja tam ziół szukałem, dla zielarza pracowałem.
A tam jakieś dziwy. Czułem magiczne przepływy.
Światła się tliły. Coś wskoczyło mi na tyły.
To odwróciłem się. Tam w bieli stało dziewczę.
Tam się uśmiechało. To one lasem władało.
Prowadziła wiatry, słuchały się jej konary.
Była tam potężna, a ja przy niej taki mały.
I odtąd czekały. Co dzień ona i gaj cały.
W każden dzień biały. „Niczym jest świat, siebie mamy”.
Razem było raźniej, aż dzień zbielał jeszcze bardziej…
Zimą było mroźniej. Lecz nic to przy tym, co później.
Ona miała… Nie wiem. Choroba przyszła ze śniegiem.
Kiedy mróz ustąpił, wciąż była jak zwiędły żonkil.
Wierzę, że znajdę lek. Aby odwrócić życia bieg.
Co z nią? – to mój lęk. Chciałbym zwrócić jej dawny wdzięk.
O to toczę swój bieg. Raz wrócić nad jeziora brzeg.
Wrócić bez pustych rąk. Pełen życia jej ujrzeć wzrok.
Wiem jak to może brzmieć. To nie mi zwykłe życie wieść…
Ech…
Mogłem słuchać taty. W domu iść w twe ślady.
KOREB
Popatrz na ten mech i mów ty: czego on dokonał?
Na tym drzewie żył i skonał. Drzewo ino widział.
Tylko skrawek ten malował. Gdzie północ zapomniał…
I sam siebie tu pochował.
Teraz patrz na trawę i mów: co ona zrobiła?
Jako mech z drzew zstąpiła. Ziemię zobaczyła.
Wtedy wszędzie już kroczyła. Północ, wschód i zachód!
Tyś trawa, czy drzewa wrzód?
ANJEAN
Kiedy nie było tak! Mech i traw to jak wilk i paw.
KOREB
Się wymądrzasz czy słuchasz mnie? Nic tu biologije!
Trawą jesteś i to dobrze! Myślisz, że nie, może.
Lecz nie odkryłbyś lasów, rzek, gdybyś był zwykły mech!
Słuchaj, nie znam się na czarach… Dla mnie to bum-trach-prach!
Wiem jednak jakie życie jest. Musisz uwierzyć mi.
Cel nie ma dla poddańców miejsc. Walcz, jakkolwiek to brzmi.
Nigdy nie dane ci wrócić, gdy ino tak smucisz.
Ona jeszcze swój oddech ma, więc nie zwisaj tak łba!
Szansa nie przepadła. Jeszcze trwa walka twa!
Jak masz wygrać, kiedy biernyś?
ANJEAN
Chyba dobrze mówisz. Przecie tyle lat się trudzisz…
Tak, masz pełną rację. Dokończmy wreszcie tę akcję!
KOREB
Nowy entuzjazm cieszy mnie.
ANJEAN
Znasz już naszą drogę?
KOREB
Już od dawna znać ją mogę! Zachód w tę stronę!
W marszu ci nie pomogę. Ruchy nim się ściemni.
Chodźmy już, noga w nogę. — Patrz, niebo się mieni!
ANJEAN
Więc bądźmy skupieni.
SCENA CZWARTA
Wzgórze, za którym kończy się las.
KOREB
Synu, widzisz, co ja widzę? To Keron wita nas!
Mamy za sobą tę dziczę. Opuściliśmy las!
ANJEAN
To niesamowite. Te drapieżce pospolite…
KOREB
Nie myśl o tym, to za nami. Tak jak ci mówiłem.
Teraz tylko iść drogami. Znajdźmy człeka z piwem!
ANJEAN
Lecz zanim ruszymy, jedno obgadać musimy.
Za to, co mi rzekłeś; za co to dla mnie zrobiłeś
Dziękuję.
Tamta twoja rada, od tamtej pory mną włada.
Pewnie wciąż bym tam był, gdybyś odpuścił ten wyczyn.
Będę dalej walczył, bo szanse daje każdy czyn!
Trafiła na mnie ta werwa! —
WĘŻOCZŁEK
SSSO WY TU ROBICIE, KURWA!?
Spoiler:
Kromki chleba zawsze spadają w taki sposób, że posmarowana strona dotyka podłogi. Nie ma w tym żadnej losowości, ani żadne odkryte dotąd równanie, czy prawo fizyki nie zdołało wyjaśnić tego zjawiska. Tak po prostu się działo. A jeśli pojawiały się głosy, że udało im się zrzucić kromkę chleba posmarowaną smalcem tak, że to chleb, a nie smalec był na drewnie, Adam Falanga zawsze mówił mu, że posmarował złą stronę kanapki. Nie możliwe było bowiem, by pajda spadła chlebem w dół. Chyba, że...
Dopiero teraz dotarło do kupca, że jego filozoficzni przeciwnicy mogą mieć rację. Sam już zaobserwował, że w zależności od tego, czym jest posmarowana kanapka, spada ona z różnymi prędkościami. Obraca też się w różny sposób. Pasztet z kurcząt zawsze sprawia, że chleb obraca się dokładnie dwa razy nim dotknie ziemi. Trzymając kromkę odpowiednio nisko, można zobaczyć jak chleb w przedziwny sposób koziołkuje dokładnie dwa razy, a następnie upada na ziemię. Pasztetem w dół. Masło natomiast nie wywraca się wcale. Zawsze jest zwrócone w dół, nim w ogóle opuści dłoń. Smalec mógł po prostu upadać złą stroną.
Nie ulegało wątpliwościom, że tajemne właściwości wypieków niesamowicie intrygowały Falangę. Tygodniami zaniedbywał handel, interesami zaczęła zajmować się jego żona. Przez co zaczęli tracić. Go jednak to nie obchodziło. Był co raz bliżej do rozwiązania zagadki. Stworzenia ogólnego prawa Pajdy. Odkrycia wiedzy, która została zapomniana, zanim w ogóle pierwszy elf postawił stopę na Herbii. W teorii bowiem, łącząc właściwości kolejnych warstw smarowideł dałoby się w stanie stworzyć chleb, który po upadnięciu na podłogę, zamieniałby się w czyste złoto.
Piekarze z całego Keronu próbowali bezskutecznie łączyć ze sobą różne mąki, typy wypieków, by stworzyć ten legendarny artefakt. Bezskutecznie. Zabierali się za to od złej strony. Już dawno Adam zauważył, że to nie typ mąki, ani wody ma znaczenie, a to, co się nałoży na kromkę.
Ostatnim czasem wydawał fortunę na powidła, pasztety, masła, wszystko, co mogłoby go przybliżyć do celu. Co ciekawe, wszyscy wokół, znając jego nosa do interesów poszli w jego ślady, przez co ceny horrendalnie wzrosły. Niedorzeczni idioci, nikt z nich nie pomyślałby, że on robi to dla wyższego celu! Kiedy już odkryje Kromkę... Będzie miał tyle złota ile zapragnie.
Tego dnia, był gotów na przełomowy ekperyment. Miał przy sobie słoik każdego smarowidła, jakie udało się znaleźć jego ludziom. Gdzieś tutaj musiał kryć się przepis na bogactwo, a nawet być może na nieśmiertelność. Miał przy sobie trzy tomy jego własnych notatek. Sprawdził już sto różnych kombinacji. Ale nie czuł zmęczenia. Był podniecony tym, że lada moment stanie się coś, co zmieni bieg historii! Doznał nagłego olśnienia. Bóstwo chleba mu sprzyjało. Zaczął smarować. Dżem truskawkowy. Paszteciki z woła Chandi. Marmolada z zepsutego jabłka prosto z Czarnego Zamku w Zavraal. I smalec. Jego oko błysnęło, gdy zauważył, jaką cudowną właściwość ma smalec. Odwrócił kromkę. I smarował. Zaczął od dżemu wiśniowego, następnie na to nałożył pięć różnych warstw pasztetów, dbając o to, by do każdego użyć innego noża. Przecier z pomidorów zachodniokerońskich. Posypał to szyszkami z sosen Feniseiskich. Na to nałożył masło i smalec. Tak. Smalec. Był zszokowany odkryciem. Że też wcześniej na to nie wpadł! Przewidywał, że teraz właśnie kromka rozdwoi się i dwie takie spadną na ziemi, a jedyną różnicą między nimi będzie smalec. I obydwie upadną na inną stronę.
Ręka mu się trzęsła, gdy wypuszczał chleb z dłoni. Widział, jak świat zwalnia, gdy chleb leci w dół tylko po to by zniknąć. Tak po prostu zniknąć. Szok nie zdążył jednak minąć. Bowiem wraz z kromką, zniknęło...
***
Ciszę nocną przerywały jęki. Wyjątkowo, nie były to jęki cierpienia wywoływanego sadystycznymi eksperymentami byłego już rezydenta pałacyku umiejscowionego w bliżej nieokreślonej części Taj'Cah. Były w miarę systematyczne, wydawane przez układ oddechowy niewątpliwie należący do kobiety. Wśród nich przewijały się słowa. Słowo "Tak". Słowa "Och!" i "Ach!". Oraz słowo "Vult". Nie ulegało wątpliwości, jaka para jest źródłem tych dźwięków, bowiem jeśli ktoś miałby naprawdę nadelfi słuch, mógłby usłyszeć cichce mruczenie. "Esmeraldo". Zmiennokształtny nie był pewien, kiedy w ogóle znaleźli się sami. Był jednak pewny kiedy, mniej więcej, stali się nadzy. Zaraz po wejściu do pomieszczenia, na którym wciąż leżał trup Wezyra nekromanty. Chwilowo cała reszta rzeczywistości niewiele znaczyła. Może z wyjątkiem kobiety, która teraz była na nim i unosiła się rytmicznie, wydając jęki. Chociaż ona też odchodziła na boczny tor wydarzeń. Wystarczył mu jej dotyk.
Zarówno Esmeralda, jak i seks, jak i wszystko inne odeszło na jeszcze boczniejszy tor, gdy drzwi sypialni otworzyły się.
— Na Garona! Nie zauważyliście skarpetki na drzwiach!? — Zapytał, prawie że krzycząc z wściekłości. Jego towarzyszka właśnie znalazła się u jego boku i przykryła kołdrą. A on, odruchowo poczuł ból związany z przemianą swych palców w śmiercionośne szpony. Pogodził się z myślą, że nigdy już ich nie domyje z zaschniętej krwi. Wstał, zupełnie ignorując fakt, że był nagi. I w gotowości. Teraz był także gotowy wyrwać krtań intruzowi. I pewnie by to zrobił, gdyby nie cichy, dziwnie znajomy mu głos, którym przemówił do niego osobnik w drzwiach.
— Synu!? Ty żyjesz!
Czarodzieja sparaliżowało. Jego myśli w ogóle zatrzymały swój bieg. Nieważne, jak bardzo by starał się zrozumieć wszystkie wydarzenia tego dnia, jakaś część jego umysłu po prostu odmawiała przyjęcia do wiadomości, że to wszystko działo się naprawdę. Przed oczyma przebiegły mu wszystkie nadnaturalne rzeczy, które się wydarzyły. Chociaż były tylko dwa, to ich przebieg był tak niesamowicie dziwny, że przez chwilę stwierdził, że najwyższy czas rzucić Zefir. Ale... Ale inni też to widzieli. Najpierw, w podziemiu strażnicy wraz z nieumarłymi sługami ich przeciwnika zaprosili ich do gry w karty, która miała zadecydować o tym, czy dostaną kluczę do rezydencji Wezyra. I wrócili do zmysłów dopiero, gdy on, Esmeralda i Tadeush przegrali. A teraz... Teraz, gdy Esmeralda dziękowała mu za uratowanie życia przed ciosem wielkiego kościanego wojownika, łamiąc przy tym sobie boleśnie paznokieć u małego palca lewej dłoni jego własny ojciec pojawił się w tej rezydencji. Gdy jego umysł przetrawił to wszystko po raz kolejny i w końcu uświadomił sobie, że to wszystko jest prawdą, zdecydował, że najlogiczniejszym wyjściem z tej sytuacji jest stracić przytomność. Tak się stało. Niczym kromka chleba posmarowana pasztecikiem z kuropatwy, upadł po prostu na ziemię, bez zbędynch akrobacji.
***
Gdy się obudził, nie było przy nim nagiej, pięknej czarodziejki. Był przy nim ojciec, którego osoba przypomniała mu, że cały ten dzień nie był ani trochę snem. O tym przypominał mu także niewiarygodny ból w małym palcu lewej dłoni. Odezwał się.
— Tato... Co Ty do cholery tutaj robisz?
— Synu... Synu, synu, synu mój najdroższy. — Adam Falanga był równie zaskoczony jak syn, z tym, że jego zaskoczenie było tym rodzajem zaskoczenia, przy którym człowiek popada w euforię. — Nie uwierzysz co odkryłem! Chleb! Chleb mnie tu do ciebie zabrał! Posmarowałem kromkę tajną recepturą i oto znalazłem mojego najdroższego synka, całego i zdrowego! Och, chlebowe bóstwo, dzięki ci! Chleb mnie tu do ciebie przywiózł, synu! Rozumiesz?
Vult... Nie rozumiał. Nie rozumiał z tego nic a nic. Wciąż w jego duszy tlił się płomyk nadziei, że to wszystko okaże się snem. Nie miał siły nawet odpowiadać wyśnionemu ojcu. Po prostu nie wierzył w to, co się działo. Płomyk jednak zgasł, bowiem zrobił się przeciąg. Delikatny wiaterek z okna zniszczył jego marzenia o tym, że może się obudzić. Wyleciał przez świeżo otwarte drzwi, przez które przeszła najpierw Esmeralda, a potem Tadeush. A rodziciel wciąż majaczył o chlebie.
— To jest... Twój ojciec? — Zapytał Tadeush zdziwiony. Chwilę zajęło mu ułożenie następnego zdania, które wypowiedział. Nie chciał mówić tego wprost, więc postarał się ująć to delikatnie pomiędzy wiersze. — Nie wygląda najlepiej. Jest blady. Myślę, że też powinien się położyć.
— Jestem stuprocentowo zdrowy. — Zaprotestował Falanga, który najwyraźniej załapał aluzję. Jak na szaleńca, który został przeteleportowany przez kromkę chleba wyglądał na dość bystrego. W porównaniu do Vulta, który wyglądał, jakby do reszty zgłupiał. Pogładził dłonią swe długie, czarne włosy. Spojrzał na Esmeraldę. Odwróciła wzrok w popłochu. Spojrzał na Tadeusha. Wyglądał na nieco rozbawionego sytuacją, mrugnął do niego. I spojrzał na ojca. Faktycznie był blady. Jakby ostatnie kilka miesięcy spędził w piwnicy...
— Badając właściwości chleba. Zdziwilibyście się, gdybyście przeczytali moje notatki! — Kontyunował historię kupiec. A Vult zorientował się, że ani trochę go nie słuchał. I właściwie to nie miał najmniejszego zamiaru. Powoli układał sobie w głowie wydarzenia w spójny ciąg i szukał wyjaśnienia tego wszystkiego. Słyszał tylko chwilami jak jego tata opowiadał kolejne odkrycia na temat smarowideł i kromek. A mówił to z taką pasją, że Esmeralda faktycznie wyglądała na zaciekawioną. Tadeush w sumie też, jednak z jego ust wciąż nie schodził uśmieszek. Traktował Adama Falangę jak nieszkodliwego szaleńca. Natomiast syn owego szaleńca... On wiedział, że determinacja jego rodziciela była naprawdę groźna. Skoro zajął się chlebem niczym domy w Ujściu ogniem, to znaczyło że olał interesy. Czyli zaczął tracić. A to było niepokojące, bo do tej pory uwagę kupca pochłaniały jedynie pieniądze i hobby. Jeśli hobby zajęło pierwsze miejse w tej kategorii, rodzina Falangów nagle obudzi się bez pieniędzy. On, Vult obudzi się bez pieniędzy. A na to nie może pozwolić. Nim jeszcze w ogóle wstał z łóżka wiedział już, że musi odciągnąć ojca od tej niesamowicie niebezpiecznej pasji, którą był chleb. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Vult miał przeczucie, że przyzwyczaił się do absurdu.
— I tak właśnie znalazłem się tutaj. — Kończył już swoją opowieść Człowiek, który podróżował chlebem. — Przed drzwiami tego pokoju, gdzie...
— Rozmawiałem z Esmeraldą o... No... O magii. — Dokończył za niego Vult, wiedząc, że nikt nie kupi tego kłamstwa. Ważne były pozory.
— Co? Wcale nie rozmawialiście, tylko... — Zaprostestował jego ojciec, ale jego wypowiedź znowu została przerwana.
— Rozmawialiśmy. — Głos Vulta nigdy nie był tak stanowczy. Ani wobec taty, ani wobec nikogo innego.
— Nie rozmawialiście! Nie przerywaj swojemu ojcu! — Zezłościł się handlarz, zamieniając uśmieszek mięśniaka na usilne próby zamaskowania śmiechu. — Na zdrowie, Tadeushu. I wtedy, wtedy właśnie Ty wstałeś, Vult i zemdlałeś. No. Koniec. — Zanim jeszcze ktokolwiek zdążył się odezwać, czy choćby kaszlnąć po całej tej scenie, podstarzec odezwał się znowu, patrząc z przerażeniem na lewą dłoń maga. — Cóżeś ty sobie zrobił, na Hyruina! Jak Ty teraz wyglądasz!? Ledwie wrócimy do domu to posyłam po służki twojej mamy. Te raz dwa zadbają, byś pięknie wyglądał.
— Ojcze, nie traktuj mnie lak podlotka, co to z domu nigdy nie wyszedł.
— Wybacz mi, że nie chciałbym Cię znowu stracić po tym jak spłonąłeś w karczmie. — Obruszył się znowu Adam.
Czarodziej westchnął. Jego rodzina nigdy nie była tak upierdliwa jak w tej chwili. Dawniej słali go do nauczycieli, pozwalali wychodzić kiedy i gdzie zechciał, a teraz? Teraz, kurwa jego nędza, się jeszcze rozpłacze bo syn ma złamany paznokieć. Podniósł się z łóżka i nałożył na siebie szaty.
— Wypadałoby udać się teraz do Wszechwiedzącego i przekazać wieści o śmierci Wezyra. Nie wiem jak wam, ale mi niezbyt podoba się spanie z trupami kolejną noc.
W jego głosie dało wyczuć się gniew i irytację spowodowaną zachowaniem ojca. Nigdy dotąd nie był takim ekscentrykiem. Najwyraźniej dość mocno przyjął cios, jakim była wieść o spaleniu syna. Do tego fałszywa wieść. Z jednej strony nie dziwił się, że seria tak mocnych szoków może zmienić człowieka. A z drugiej... Z drugiej to do cholery jasnej, jego kompania zaraz do reszty straci do niego szacunek. Tego dnia naprawdę niewiele się już odzywał, pozwalając Esmeraldzie wesoło gawędzić z jego ojcem jak o kilkuletnim dzieciaku.
Do mieszkania starca wrócili piechotą, po powierzchni. Nikt z drużyny jakoś nie pałał się do tego, by znów iść mroczynmi korytarzami, dzięki którym się tu znaleźli. Tam Esmeralda wraz z Szahidem pokrótce opowiedzieli mu po kolei, co właściwie się wydarzyło. Natomiast Vult... No cóż. Vult doskonale wiedział, że nawet osoba tytuująca się w ten sposób nie jest w stanie logicznie wytłumaczyć tego, co się odgaroniło na terenie Wezyra. Dlatego właśnie czekał w spokoju aż znajdą się na osobności.
***
— Więc twierdzi, że znalazł się tutaj przez chleb? — Upewnił się Wszechwiedzący, upijając następnie łyka herbaty, którą przygotowywał całą poprzednią godzinę. Vult tylko pokiwał głową. Dał sobie chwilę na ochłonięie. Na Taj'cah herbatę wypijało się za jednym haustem, póki była gorąca przez co nawet przyzwyczajony do tego rdzenny mieszkaniec wyspy miewał problemy z mową przez jakieś pół minuty. A niektórzy to całe życie. To dało mu czas, by chwilę pomyśleć. W przeciwieństwie do zmiennokształtnego jednak... — To może mieć sens.
Czarodziej milczał. I słuchał.
— Słyszałem swego czasu o sekcie, która uważała, że chleb jest bożym ciałem. Mieli nawet swojego proroka, niezwykle potężnego maga, który chodził po pustyni i mnożył wypieki. Prócz tego mnożył wino. Do dzisiaj nikt nie jest w stanie odwzorować jego czarów sprzed kilkuset lat. Legenda głosi, że nawet, gdy go schwytali Sakirowcy i zabili za szerzenie herezji i podżeganie, to ów znów był widziany i przemawiał do ludzi. Historycy podejrzewają, że był nekromantą. A zwali go Jezeusem. Niestety, by wiedzieć o nim więcej, musiałbyś znaleźć księgi w bibliotece Oros... Niestety, nic więcej nie wiem.
— Dziękuję, Wszechwiedzący. — Odparł Vult.
Był już na tyle zmęczony, że po prostu udał się spać. Z samego rana wyruszyli w drogę powrotną.
***
Po powrocie do domu, zmiennokształtny dopiero poznał powagę całej sytuacji. Już podczas podróży jego ojciec mówił do niego dużo o czarowaniu za pomocą chleba, on jednak jedynie potakiwał i starał się nie pokazać ojcu, że wcale go nie słucha. Miał w planach bardzo poważną rozmowę z matką. Zanim okazało się, że jego matka zmarła, a dwójka straciła cały, ale to caly majątek. To był dość spory cios dla Vulta. Prawie tak duży jak szaleństwo ojca. Skołowany, udał się do Uniwersytetu w Oros, gdzie ojcu załatwił pracę jako sprzątacza, a sam powrócił, by zakończyć ostatni rok szkoły. Potem kontynuował studia i został nauczycielem.
I kiedyś, kiedyś tylko dostał przedziwne cztery tomy, spisane mu w testamencie przez własnego ojca. A we wszystkich nich były notatki o chlebie. Pierwsze trzy były notatkami Adama Falangi, do samego momentu teleportacji, a czwarty... Czwarty był starą, rozsypującą się książką, o bardzo dziwnym tytule.
[center]"Biblija
Dziennik Jezeusa"[/center]
***
Tego dnia, był gotów na przełomowy ekperyment. Miał przy sobie słoik każdego smarowidła, jakie udało się znaleźć jego ludziom. Tutaj, wśród tych słoików krył się przepis na otworzenie Bramy. Miał przy sobie trzy tomy jego własnych notatek, trzy tomy notatek ojca i tom notatek Jezeusa. Sprawdził już dziesięć róznych kombinacji. Ale nie czuł zmęczenia. Był podniecony tym, że lada moment stanie się coś, co zmieni bieg historii! Każda z nich miała inny efekt, ale nie zamierzony. Miotał już chlebowymi kulami ognia, przenosił przedmioty dzięki nowo nabytym mocom telekinetycznym. Teraz jednak był gotów. Kromka miała pięc cali grubości, wliczając w to smarowidła. Stanął prosto. Był gotów. Wypuścił kromkę z dłoni i...
...
...
...
Szeregowy Jacek Tomas przebiegł przez Aleję...
Dopiero teraz dotarło do kupca, że jego filozoficzni przeciwnicy mogą mieć rację. Sam już zaobserwował, że w zależności od tego, czym jest posmarowana kanapka, spada ona z różnymi prędkościami. Obraca też się w różny sposób. Pasztet z kurcząt zawsze sprawia, że chleb obraca się dokładnie dwa razy nim dotknie ziemi. Trzymając kromkę odpowiednio nisko, można zobaczyć jak chleb w przedziwny sposób koziołkuje dokładnie dwa razy, a następnie upada na ziemię. Pasztetem w dół. Masło natomiast nie wywraca się wcale. Zawsze jest zwrócone w dół, nim w ogóle opuści dłoń. Smalec mógł po prostu upadać złą stroną.
Nie ulegało wątpliwościom, że tajemne właściwości wypieków niesamowicie intrygowały Falangę. Tygodniami zaniedbywał handel, interesami zaczęła zajmować się jego żona. Przez co zaczęli tracić. Go jednak to nie obchodziło. Był co raz bliżej do rozwiązania zagadki. Stworzenia ogólnego prawa Pajdy. Odkrycia wiedzy, która została zapomniana, zanim w ogóle pierwszy elf postawił stopę na Herbii. W teorii bowiem, łącząc właściwości kolejnych warstw smarowideł dałoby się w stanie stworzyć chleb, który po upadnięciu na podłogę, zamieniałby się w czyste złoto.
Piekarze z całego Keronu próbowali bezskutecznie łączyć ze sobą różne mąki, typy wypieków, by stworzyć ten legendarny artefakt. Bezskutecznie. Zabierali się za to od złej strony. Już dawno Adam zauważył, że to nie typ mąki, ani wody ma znaczenie, a to, co się nałoży na kromkę.
Ostatnim czasem wydawał fortunę na powidła, pasztety, masła, wszystko, co mogłoby go przybliżyć do celu. Co ciekawe, wszyscy wokół, znając jego nosa do interesów poszli w jego ślady, przez co ceny horrendalnie wzrosły. Niedorzeczni idioci, nikt z nich nie pomyślałby, że on robi to dla wyższego celu! Kiedy już odkryje Kromkę... Będzie miał tyle złota ile zapragnie.
Tego dnia, był gotów na przełomowy ekperyment. Miał przy sobie słoik każdego smarowidła, jakie udało się znaleźć jego ludziom. Gdzieś tutaj musiał kryć się przepis na bogactwo, a nawet być może na nieśmiertelność. Miał przy sobie trzy tomy jego własnych notatek. Sprawdził już sto różnych kombinacji. Ale nie czuł zmęczenia. Był podniecony tym, że lada moment stanie się coś, co zmieni bieg historii! Doznał nagłego olśnienia. Bóstwo chleba mu sprzyjało. Zaczął smarować. Dżem truskawkowy. Paszteciki z woła Chandi. Marmolada z zepsutego jabłka prosto z Czarnego Zamku w Zavraal. I smalec. Jego oko błysnęło, gdy zauważył, jaką cudowną właściwość ma smalec. Odwrócił kromkę. I smarował. Zaczął od dżemu wiśniowego, następnie na to nałożył pięć różnych warstw pasztetów, dbając o to, by do każdego użyć innego noża. Przecier z pomidorów zachodniokerońskich. Posypał to szyszkami z sosen Feniseiskich. Na to nałożył masło i smalec. Tak. Smalec. Był zszokowany odkryciem. Że też wcześniej na to nie wpadł! Przewidywał, że teraz właśnie kromka rozdwoi się i dwie takie spadną na ziemi, a jedyną różnicą między nimi będzie smalec. I obydwie upadną na inną stronę.
Ręka mu się trzęsła, gdy wypuszczał chleb z dłoni. Widział, jak świat zwalnia, gdy chleb leci w dół tylko po to by zniknąć. Tak po prostu zniknąć. Szok nie zdążył jednak minąć. Bowiem wraz z kromką, zniknęło...
***
Ciszę nocną przerywały jęki. Wyjątkowo, nie były to jęki cierpienia wywoływanego sadystycznymi eksperymentami byłego już rezydenta pałacyku umiejscowionego w bliżej nieokreślonej części Taj'Cah. Były w miarę systematyczne, wydawane przez układ oddechowy niewątpliwie należący do kobiety. Wśród nich przewijały się słowa. Słowo "Tak". Słowa "Och!" i "Ach!". Oraz słowo "Vult". Nie ulegało wątpliwości, jaka para jest źródłem tych dźwięków, bowiem jeśli ktoś miałby naprawdę nadelfi słuch, mógłby usłyszeć cichce mruczenie. "Esmeraldo". Zmiennokształtny nie był pewien, kiedy w ogóle znaleźli się sami. Był jednak pewny kiedy, mniej więcej, stali się nadzy. Zaraz po wejściu do pomieszczenia, na którym wciąż leżał trup Wezyra nekromanty. Chwilowo cała reszta rzeczywistości niewiele znaczyła. Może z wyjątkiem kobiety, która teraz była na nim i unosiła się rytmicznie, wydając jęki. Chociaż ona też odchodziła na boczny tor wydarzeń. Wystarczył mu jej dotyk.
Zarówno Esmeralda, jak i seks, jak i wszystko inne odeszło na jeszcze boczniejszy tor, gdy drzwi sypialni otworzyły się.
— Na Garona! Nie zauważyliście skarpetki na drzwiach!? — Zapytał, prawie że krzycząc z wściekłości. Jego towarzyszka właśnie znalazła się u jego boku i przykryła kołdrą. A on, odruchowo poczuł ból związany z przemianą swych palców w śmiercionośne szpony. Pogodził się z myślą, że nigdy już ich nie domyje z zaschniętej krwi. Wstał, zupełnie ignorując fakt, że był nagi. I w gotowości. Teraz był także gotowy wyrwać krtań intruzowi. I pewnie by to zrobił, gdyby nie cichy, dziwnie znajomy mu głos, którym przemówił do niego osobnik w drzwiach.
— Synu!? Ty żyjesz!
Czarodzieja sparaliżowało. Jego myśli w ogóle zatrzymały swój bieg. Nieważne, jak bardzo by starał się zrozumieć wszystkie wydarzenia tego dnia, jakaś część jego umysłu po prostu odmawiała przyjęcia do wiadomości, że to wszystko działo się naprawdę. Przed oczyma przebiegły mu wszystkie nadnaturalne rzeczy, które się wydarzyły. Chociaż były tylko dwa, to ich przebieg był tak niesamowicie dziwny, że przez chwilę stwierdził, że najwyższy czas rzucić Zefir. Ale... Ale inni też to widzieli. Najpierw, w podziemiu strażnicy wraz z nieumarłymi sługami ich przeciwnika zaprosili ich do gry w karty, która miała zadecydować o tym, czy dostaną kluczę do rezydencji Wezyra. I wrócili do zmysłów dopiero, gdy on, Esmeralda i Tadeush przegrali. A teraz... Teraz, gdy Esmeralda dziękowała mu za uratowanie życia przed ciosem wielkiego kościanego wojownika, łamiąc przy tym sobie boleśnie paznokieć u małego palca lewej dłoni jego własny ojciec pojawił się w tej rezydencji. Gdy jego umysł przetrawił to wszystko po raz kolejny i w końcu uświadomił sobie, że to wszystko jest prawdą, zdecydował, że najlogiczniejszym wyjściem z tej sytuacji jest stracić przytomność. Tak się stało. Niczym kromka chleba posmarowana pasztecikiem z kuropatwy, upadł po prostu na ziemię, bez zbędynch akrobacji.
***
Gdy się obudził, nie było przy nim nagiej, pięknej czarodziejki. Był przy nim ojciec, którego osoba przypomniała mu, że cały ten dzień nie był ani trochę snem. O tym przypominał mu także niewiarygodny ból w małym palcu lewej dłoni. Odezwał się.
— Tato... Co Ty do cholery tutaj robisz?
— Synu... Synu, synu, synu mój najdroższy. — Adam Falanga był równie zaskoczony jak syn, z tym, że jego zaskoczenie było tym rodzajem zaskoczenia, przy którym człowiek popada w euforię. — Nie uwierzysz co odkryłem! Chleb! Chleb mnie tu do ciebie zabrał! Posmarowałem kromkę tajną recepturą i oto znalazłem mojego najdroższego synka, całego i zdrowego! Och, chlebowe bóstwo, dzięki ci! Chleb mnie tu do ciebie przywiózł, synu! Rozumiesz?
Vult... Nie rozumiał. Nie rozumiał z tego nic a nic. Wciąż w jego duszy tlił się płomyk nadziei, że to wszystko okaże się snem. Nie miał siły nawet odpowiadać wyśnionemu ojcu. Po prostu nie wierzył w to, co się działo. Płomyk jednak zgasł, bowiem zrobił się przeciąg. Delikatny wiaterek z okna zniszczył jego marzenia o tym, że może się obudzić. Wyleciał przez świeżo otwarte drzwi, przez które przeszła najpierw Esmeralda, a potem Tadeush. A rodziciel wciąż majaczył o chlebie.
— To jest... Twój ojciec? — Zapytał Tadeush zdziwiony. Chwilę zajęło mu ułożenie następnego zdania, które wypowiedział. Nie chciał mówić tego wprost, więc postarał się ująć to delikatnie pomiędzy wiersze. — Nie wygląda najlepiej. Jest blady. Myślę, że też powinien się położyć.
— Jestem stuprocentowo zdrowy. — Zaprotestował Falanga, który najwyraźniej załapał aluzję. Jak na szaleńca, który został przeteleportowany przez kromkę chleba wyglądał na dość bystrego. W porównaniu do Vulta, który wyglądał, jakby do reszty zgłupiał. Pogładził dłonią swe długie, czarne włosy. Spojrzał na Esmeraldę. Odwróciła wzrok w popłochu. Spojrzał na Tadeusha. Wyglądał na nieco rozbawionego sytuacją, mrugnął do niego. I spojrzał na ojca. Faktycznie był blady. Jakby ostatnie kilka miesięcy spędził w piwnicy...
— Badając właściwości chleba. Zdziwilibyście się, gdybyście przeczytali moje notatki! — Kontyunował historię kupiec. A Vult zorientował się, że ani trochę go nie słuchał. I właściwie to nie miał najmniejszego zamiaru. Powoli układał sobie w głowie wydarzenia w spójny ciąg i szukał wyjaśnienia tego wszystkiego. Słyszał tylko chwilami jak jego tata opowiadał kolejne odkrycia na temat smarowideł i kromek. A mówił to z taką pasją, że Esmeralda faktycznie wyglądała na zaciekawioną. Tadeush w sumie też, jednak z jego ust wciąż nie schodził uśmieszek. Traktował Adama Falangę jak nieszkodliwego szaleńca. Natomiast syn owego szaleńca... On wiedział, że determinacja jego rodziciela była naprawdę groźna. Skoro zajął się chlebem niczym domy w Ujściu ogniem, to znaczyło że olał interesy. Czyli zaczął tracić. A to było niepokojące, bo do tej pory uwagę kupca pochłaniały jedynie pieniądze i hobby. Jeśli hobby zajęło pierwsze miejse w tej kategorii, rodzina Falangów nagle obudzi się bez pieniędzy. On, Vult obudzi się bez pieniędzy. A na to nie może pozwolić. Nim jeszcze w ogóle wstał z łóżka wiedział już, że musi odciągnąć ojca od tej niesamowicie niebezpiecznej pasji, którą był chleb. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Vult miał przeczucie, że przyzwyczaił się do absurdu.
— I tak właśnie znalazłem się tutaj. — Kończył już swoją opowieść Człowiek, który podróżował chlebem. — Przed drzwiami tego pokoju, gdzie...
— Rozmawiałem z Esmeraldą o... No... O magii. — Dokończył za niego Vult, wiedząc, że nikt nie kupi tego kłamstwa. Ważne były pozory.
— Co? Wcale nie rozmawialiście, tylko... — Zaprostestował jego ojciec, ale jego wypowiedź znowu została przerwana.
— Rozmawialiśmy. — Głos Vulta nigdy nie był tak stanowczy. Ani wobec taty, ani wobec nikogo innego.
— Nie rozmawialiście! Nie przerywaj swojemu ojcu! — Zezłościł się handlarz, zamieniając uśmieszek mięśniaka na usilne próby zamaskowania śmiechu. — Na zdrowie, Tadeushu. I wtedy, wtedy właśnie Ty wstałeś, Vult i zemdlałeś. No. Koniec. — Zanim jeszcze ktokolwiek zdążył się odezwać, czy choćby kaszlnąć po całej tej scenie, podstarzec odezwał się znowu, patrząc z przerażeniem na lewą dłoń maga. — Cóżeś ty sobie zrobił, na Hyruina! Jak Ty teraz wyglądasz!? Ledwie wrócimy do domu to posyłam po służki twojej mamy. Te raz dwa zadbają, byś pięknie wyglądał.
— Ojcze, nie traktuj mnie lak podlotka, co to z domu nigdy nie wyszedł.
— Wybacz mi, że nie chciałbym Cię znowu stracić po tym jak spłonąłeś w karczmie. — Obruszył się znowu Adam.
Czarodziej westchnął. Jego rodzina nigdy nie była tak upierdliwa jak w tej chwili. Dawniej słali go do nauczycieli, pozwalali wychodzić kiedy i gdzie zechciał, a teraz? Teraz, kurwa jego nędza, się jeszcze rozpłacze bo syn ma złamany paznokieć. Podniósł się z łóżka i nałożył na siebie szaty.
— Wypadałoby udać się teraz do Wszechwiedzącego i przekazać wieści o śmierci Wezyra. Nie wiem jak wam, ale mi niezbyt podoba się spanie z trupami kolejną noc.
W jego głosie dało wyczuć się gniew i irytację spowodowaną zachowaniem ojca. Nigdy dotąd nie był takim ekscentrykiem. Najwyraźniej dość mocno przyjął cios, jakim była wieść o spaleniu syna. Do tego fałszywa wieść. Z jednej strony nie dziwił się, że seria tak mocnych szoków może zmienić człowieka. A z drugiej... Z drugiej to do cholery jasnej, jego kompania zaraz do reszty straci do niego szacunek. Tego dnia naprawdę niewiele się już odzywał, pozwalając Esmeraldzie wesoło gawędzić z jego ojcem jak o kilkuletnim dzieciaku.
Do mieszkania starca wrócili piechotą, po powierzchni. Nikt z drużyny jakoś nie pałał się do tego, by znów iść mroczynmi korytarzami, dzięki którym się tu znaleźli. Tam Esmeralda wraz z Szahidem pokrótce opowiedzieli mu po kolei, co właściwie się wydarzyło. Natomiast Vult... No cóż. Vult doskonale wiedział, że nawet osoba tytuująca się w ten sposób nie jest w stanie logicznie wytłumaczyć tego, co się odgaroniło na terenie Wezyra. Dlatego właśnie czekał w spokoju aż znajdą się na osobności.
***
— Więc twierdzi, że znalazł się tutaj przez chleb? — Upewnił się Wszechwiedzący, upijając następnie łyka herbaty, którą przygotowywał całą poprzednią godzinę. Vult tylko pokiwał głową. Dał sobie chwilę na ochłonięie. Na Taj'cah herbatę wypijało się za jednym haustem, póki była gorąca przez co nawet przyzwyczajony do tego rdzenny mieszkaniec wyspy miewał problemy z mową przez jakieś pół minuty. A niektórzy to całe życie. To dało mu czas, by chwilę pomyśleć. W przeciwieństwie do zmiennokształtnego jednak... — To może mieć sens.
Czarodziej milczał. I słuchał.
— Słyszałem swego czasu o sekcie, która uważała, że chleb jest bożym ciałem. Mieli nawet swojego proroka, niezwykle potężnego maga, który chodził po pustyni i mnożył wypieki. Prócz tego mnożył wino. Do dzisiaj nikt nie jest w stanie odwzorować jego czarów sprzed kilkuset lat. Legenda głosi, że nawet, gdy go schwytali Sakirowcy i zabili za szerzenie herezji i podżeganie, to ów znów był widziany i przemawiał do ludzi. Historycy podejrzewają, że był nekromantą. A zwali go Jezeusem. Niestety, by wiedzieć o nim więcej, musiałbyś znaleźć księgi w bibliotece Oros... Niestety, nic więcej nie wiem.
— Dziękuję, Wszechwiedzący. — Odparł Vult.
Był już na tyle zmęczony, że po prostu udał się spać. Z samego rana wyruszyli w drogę powrotną.
***
Po powrocie do domu, zmiennokształtny dopiero poznał powagę całej sytuacji. Już podczas podróży jego ojciec mówił do niego dużo o czarowaniu za pomocą chleba, on jednak jedynie potakiwał i starał się nie pokazać ojcu, że wcale go nie słucha. Miał w planach bardzo poważną rozmowę z matką. Zanim okazało się, że jego matka zmarła, a dwójka straciła cały, ale to caly majątek. To był dość spory cios dla Vulta. Prawie tak duży jak szaleństwo ojca. Skołowany, udał się do Uniwersytetu w Oros, gdzie ojcu załatwił pracę jako sprzątacza, a sam powrócił, by zakończyć ostatni rok szkoły. Potem kontynuował studia i został nauczycielem.
I kiedyś, kiedyś tylko dostał przedziwne cztery tomy, spisane mu w testamencie przez własnego ojca. A we wszystkich nich były notatki o chlebie. Pierwsze trzy były notatkami Adama Falangi, do samego momentu teleportacji, a czwarty... Czwarty był starą, rozsypującą się książką, o bardzo dziwnym tytule.
[center]"Biblija
Dziennik Jezeusa"[/center]
***
Tego dnia, był gotów na przełomowy ekperyment. Miał przy sobie słoik każdego smarowidła, jakie udało się znaleźć jego ludziom. Tutaj, wśród tych słoików krył się przepis na otworzenie Bramy. Miał przy sobie trzy tomy jego własnych notatek, trzy tomy notatek ojca i tom notatek Jezeusa. Sprawdził już dziesięć róznych kombinacji. Ale nie czuł zmęczenia. Był podniecony tym, że lada moment stanie się coś, co zmieni bieg historii! Każda z nich miała inny efekt, ale nie zamierzony. Miotał już chlebowymi kulami ognia, przenosił przedmioty dzięki nowo nabytym mocom telekinetycznym. Teraz jednak był gotów. Kromka miała pięc cali grubości, wliczając w to smarowidła. Stanął prosto. Był gotów. Wypuścił kromkę z dłoni i...
...
...
...
Szeregowy Jacek Tomas przebiegł przez Aleję...
Spoiler:
Oros. Miasto magii i dziwów. Skrajności ale i zrozumienia. Naukowa stolica Keronu. Miejsce kultu dla wielu mędrców i uczonych. A także miasto artystów i rzemieślników. Rozwijając się jak dotąd niczym najpiękniejszy z kwiatów. Miejsce w którym dziennie rozbrzmiewały setki westchnień kochanków i jęków nieszczęsnych uczniów. Oto teraz stanęło w ogniu. Nagłe teleportacje, śmierci setek Herbian, zaostrzona kontrolą Uniwersytetu i bezkarność Zakonu Sakira trawiły te niegdyś piękne oblicze miasta jak kwas. I kiedy wkoło panowała zawierucha, a setki istnień stawały pod znakiem zapytania, my skupimy się na jednym... Hmmm? Co mówisz? Nie to nie dowódca ruchu oporu. Nie to też nie Zakonnik. Nie w tej opowieści nie ma bogów i ich wybrańców, świecących mieczów i przeklętych pierścieni, więc proszę daj mi… nie to nie jest erotyk! Skąd ty się urwałeś? Ekhem… na czym to ja… a tak skupimy się na pewnym elfie. Elfie, który obecnie wędrował podziemnym tunelem ku nieznanemu próbując się wydostać z uścisku przeznaczenia, które nieprzerwanie umieszczało go w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze. A mowa tu oczywiście o niedawnym jeszcze Profesorze Transmutacji – Felivrinie Nargothrondu, który obecnie nie był w… powiedzmy szczytowej formie.
* Felivrin był skrajnie wycieńczony. Głód, tortury i stres, które miały miejsce ostatnimi czasy mocno odcisnęły na nim swe piętno i choć robił co mógł aby się nie załamać i nie poddać to nawet jego nowy towarzysz podróży – młoda smoczyca wykluta zapewne jeszcze w tym miesiącu, zdawała się wiedzieć, że elf powinien odpocząć. Jednak po kilku skrzekach i nachalny telepatycznym jazgocie zaprzestała tego widząc, iż umysł elfa był obecnie w stanie ,w którym nie mógłby posłuchać nawet dowolnego boga gdyby się pojawił i rzekł „Zawróć albo chociaż utnij sobie drzemkę”. Zapewne usłyszałby także dość nieprzyjemną wiązankę. Ale odrzućmy przewidywania i wróćmy do historii. Mimo, że elf poruszał się tunelem i tak czuł, że ciemnieje mu przed oczyma i kręci się w głowie. Powoli poruszał się wolniej i wolniej. Jego świadomość zadawał się odrywać od ciała, a nogi odmawiać posłuszeństwa. A mimo to parł dalej i dalej przed siebie…. Do momentu gdy potknął się o wystającą płytę. Czując nadchodzący kontakt z kamienną posadzką ostatnim wysiłkiem woli odwrócił się na w prawo by uderzyć w posadzkę tak aby nie zgnieść smoka. Po poczuł uderzenie na tym co zostało mu z lewej ręki… a potem głowie. Ciemność zawitała teraz także do wnętrza jego umysłu gdy ogłuszony stracił przytomność. I choć zazwyczaj śniły mu się koszmary lub nieprzebrana pustka, to elf tym razem z pewnością mógł przywołać to co wtedy widział leżąc nieprzytomny w tunelu jako następujące obrazy… a raczej wspomnienia.
Miałem sen. Śniłem o spokojnych i radosnych chwilach z dzieciństwa. Świat był wtedy taki… jasny. To było… przed wszystkim. Brak pracy, brak miłości, brak… magii. Zwyczajne życie. We w miarę dobrze prosperującej kupieckiej rodzinie. Ojciec często rzadko dom… ale gdy już wyjeżdżał to zawsze wracał z nowymi cudami lub rzadkimi towarami. Każdy jego wyjazd był mieszanką smutku i ciekawości gdzie i po co się udaje. Wraz z bratem rywalizowaliśmy o niemal wszystko. Przyjaciół, uwagę ojca, kto zerwie więcej owoców lub kto szybciej przepłynie rzekę. Co zabawne z początku to ja wiodłem prym i narzucałem swoje zdanie. Ale z czasem… zacząłem czuć jak mój brat zaczyna mi umykać w coraz większej liczbie aspektów. Łucznictwo, atletyka, popularność czy nawet w takich pojęciach jak odwaga. Coś się we mnie zmieniło. Przestałem się wyróżniać… nie to nie to. Zawsze byłem inny… ale mój brat zaczął mnie zagłuszać. Stałem się jego cieniem. Moi najlepsi przyjaciele z dzieciństw stali się jego najlepszymi towarzyszami, partnerami czy miłostkami. A ja… ja począłem tracić wizje tego kim chciałem być. Czułem się jakby moje lustrzane odbicie wciągnęło mnie pod swoją powierzchnie. Wtedy zacząłem szukać innej drogi. Drogi wiedzy. Chciałem wygrać chociażby w aspekcie względów ojca. Jakiż był on uradowany gdy zacząłem się u niego wreszcie na poważnie uczyć fachu bez narzekań i kilkutygodniowych wypadów w głąb puszczy. Zapewne obawiał się, że wraz z bratem zostaniemy niespokojnymi duchami, które po jego śmierci roztrwonią majątek. Może liczył też, że nakłonię Celebrima i na drogę rozsądku… może nawet bardziej niż na mnie. W końcu mój kochany braciszek sypiał natenczas z przynajmniej dwoma szlachciankami. Ale cała jego nadzieja roztrzaskała się już po kilku miesiącach. Jedna sadzawka… jedna kąpiel we wszechobecnym upale. Chęć chłodu… zimna… lodu. A następnie wykuwanie przerębli w środku lata by mnie wyciągnąć. Wtedy ojciec mnie wysłał do Oros. Był ni to szczęśliwy ni to smutny. Nie został mu nikt do odziedziczenia majątku… który i tak niedługo miał w większości stracić. Celebrim pozostał… sobą… czy może… nami? A ja miast zostać jego spadkobiercą lub współspadkobiercą oddałem się nauce… pffff… nauce…gdybym powiedział sobie wtedy, że zostanę Profesorem… khahakaka…
– Ghaahaha! – wyrwało się z gardła byłego nauczyciela gdy przytomność wróciła mu wraz ze śmiechem.
Odetchnął lekko i przymrużył oczy by przyzwyczaić się do światła… światła? Skąd ono się wzięło? Po podparciu się swą jedyną ręką i rozejrzeniu się wkoło elf stwierdził, iż znajduje się w okrągłej komnacie na środku której buchało ognisko.. Prawdopodobnie była to... cześć kanałów? Ale tunel którym wędrował nie był z nimi połączony więc... jak? W ścianach nie było też widać żadnych przejść… nie... to nie to... tu nie było ścian. Wkoło rozciągała się wszechobecna ciemność. Która z jednej strony zachęcała do zostania przy ogniu... jednak sama zdawała się być puszysta i zachęcająca. Miast grozy i strachu sprawiała wrażenie bezpiecznej pierzyny opasającej jedyne źródło światła. W innym okresie czasowym elf byłby onieśmielony tym obrazem... ale zważając na ostatnie wydarzenia był jedno nieco skonfundowany. Może znowu został teleportowany do innego wymiaru? Nagle dostrzegł, że pod drugiej stronie ogniska siedzi przygarbiona postać, która na wybuch śmiechu elfa uniosła przysłoniętą posiwiałymi i błyszczącymi w świetle ognia włosami i głębokim głosem pełnym krytyki rzekła.
– Śmiejesz się? W takiej sytuacji? Doprawdy widać całkowicie ci ostatnio rozum odjęło. Nie tak cię wychowałem... ale czego się mogłem spodziewać – rzekła sylwetka poprawiając włosy gestem łudząco podobny do tego jak czynił to zazwyczaj elf.
To co potem ujrzał i poczuł Felivrin jest dość ciężkie do opisania. Znacie te historię w których bohater wraca zwycięsko po boju nad złem i żyje długo i szczęśliwie? To uniesienie i radość, którą wtedy czuje? Więc wyimaginuj sobie, że to co czuł w tej chwil były profesor było dokładnie tym samym… z dodatkiem faktu, że po powrocie dom owego bohatera musiałby być spalony, wszyscy przyjaciele wyrżnięci, a ukochana czekała na niego z wałkiem w dłoni gotowa do wydrapania mu oczu… ale coś to uczucie miało z radością i melancholią. Niezdarnie podnosząc się do pozycji siedzącej, a następnie wstając i chwieje podchodząc do ognia elf przetarł kilkukrotnie oczy. Po raz pierwszy by upewnić się, że nie ma zwidów, po raz drugi by upewnić się, że pierwszy raz był skuteczny, a na końcu po raz trzeci bo wpadła mu do nich skrząca się iskra, która swędziała jak wszyscy diabli. Na końcu obiegł ognisko i chwytając sylwetkę za oba ramiona wykrztusił z siebie tylko jedno słowo.
– Ojciec?
Oto przy ognisku siedział w całej swej okazałości i irytacji Aikanáro Nargothrond . Choć z drugiej strony… czy to był na pewno on? Po upadku Fenistei ojciec stał się cieniem dawnego siebie, żyjącym w przeszłości starcem bez nadziei na przyszłość. To co elf widział przed sobą zdecydowanie nie przypominanego załamanego staruszka. A widział niemal sto lat elfiej tradycji i doświadczenia handlowego. Gdyby istniała Antropomorficzna Personifikacja elfiej ekonomii to zapewne nawet ona darzyłaby ową sylwetkę pewnym szacunkiem… lub strachem. Aikanáro siedział prosto i dumnie, a spod krzaczastych brwi wyzierały dwie błyszczące źrenice dosłownie wwiercające się w Felivrina i sprawiające, iż pięćdziesięcioletni uczony na nowo poczuł się jak mały chłopiec. A gdy stary elf się odezwał Felivrin przekonał się, że nie było to tylko czcze przeczucie.
– I jeszcze te głupie pytania. Czego ty nauczałeś? Nie… czego ty mogłeś nauczać? Nie poznaje ojca, głupkowato się śmieje, chowa się po norach. Gdzie ty masz godność i rozum dziecko!?
Tak skoncentrowana krytyka sprawiła, iż Felivrin począł próbować się tłumaczyć.
– Ale… możesz być… iluzją. Ułudą. Pułapką. Nie mogę teraz ufać własnemu umysłowi. Nie wszystko może być takie jak się wydaje. Zakonnicy mogli…– tu wywód Profesora został przerwany siarczystym spoliczkowaniem, połączonym z obrotem wychudzonego elfa wokół własnej osi, teatralnym padnięciem na ziemię i na domiar złego wybuchem złości Aikanáro.
– Nie możesz ufać własnemu Ojcu? Nie wszystko jest takie jak się wydaje? Co ty na wszystkie święte gaje bredzisz!? Weź się w garść!
Gdyby nie fakt, że elf dawno wypłakał wszystkie łzy zapewne siła uderzenia przywołałby je mu do oczu. Jednak były ona dalej piekielnie suche i piekły równie mocno jak uderzony policzek. Ponownie niezgrabnym i topornym ruchem podniósł podpierając się jedyną ręką i z pozycji pół leżącej mruknął.
– A zresztą… albo wariuje albo mną manipulują… więc na jedno wychodzi.
Tu dało się słyszeć sapnięcie jakowegoś dzikiego zwierza. Najpewniej niedźwiedzia. Gdy czerwony na twarzy ojciec elfa rozpoczął właściwy natarcie.
– Najpierw obrażasz ojca, a potem mówisz, ze się poddajesz!? I w tobie płynie krew twej matki!? Urodziła was dwoje niewdzięczników i jak się odpłacacie jej świętej pamięci? Jeden hula po Ujściu i pewnie ćpa tam z najemnikami, a ty w którego najwięcej włożyłem serca i pieniędzy miast jako Mistrz czy Doktor kończysz jako bezrobotny kmieć pełzający w tunelach! Spójrz na siebie! Co ty sobą reprezentujesz? I na co ci byłą nuka tutaj!? Żeby ci ucięli rękę? Mogłeś wcześnie powiedzieć to bym cię wysłał do znajomego rzeźnika i jeszcze by nam zapłacił za mięso! Gdzie w tym korzyści? Nie umiesz niczego osiągnąć!? Twój pradziad nie miał nic! Nic! Tylko garść miedziaków i łuk w garści. Ale zaczął handlować rzadkimi futrami i dorobił się znacznego majątku! Twój dziad został dworzaninem królewskim i podparł interes rodzinny prowadzony przez jego brata znajomościami! Kiedy ja przejąłem interes to jeszcze przed waszymi narodzinami… wszystko diabli wzięli… demony, wojna i konflikty wewnętrze…chędożeni rozbójnicy... no może hazard trochę pomógł. Majątek uszczuplał, a rodzina królewska się na nas wypięła. Ale podstawiłem się na nogi! I zacząłem handlować suszonymi owocami i ziołami… co przyniosło mi majątek praaaawie tak duży jak pradziadowi… no może połowę tego… a może mniej… ale byłem ważnym kupcem! Ludzie mnie szanowali… no nie tak jak twojego dziada… w zasadzie to połowa partnerów handlowych mnie nienawidziła… ale wielu szanowało! Potem co prawda Sulon też rozniósł wszystko w cholerę i został pył… ale nie zmieniaj tematu! Chcesz mi udowodnić, że to nie ty jesteś zakałą rodziny!? Co!? Cwaniaczku?
– Ale ja nic… – zaczął nieszczęsny uczony by ponownie zostać zdzielonym, tym razem zaciśniętą pięścią, w czubek głowy.
– Cicho! O czym to ja… A tak. Nic nie potrafisz! Liczyłem, że wykorzystasz nabyte umiejętności! Może i kariera naukowa w dzisiejszych czasach to nie to samo co keidyś… ale moglibyśmy sprzedawać lód! Wiesz ile dostałem za tą twoją przemarzniętą sadzawkę? Nie licząc grzywny oczywiście i odszkodowania dla tej dziewki co cię podglądała z krzaków… od kiedy za urąbanie odmrożonych nóg tyle się płaci! Mogliśmy otworzyć intratny interes, a po wojnie zrujnowana gospodarka stała otworem przed odważnymi. Ale nieeee Pan Uczony muuuusiał wybrać się na Północ. Jak to szło „Muszę odnaleźć samego siebie w tym pełnym nienawiści świecie?” To teraz porozmawiany szczerze synku. Ile barbarzyńskich kurew tam omotałeś tymi swoimi głupkowatymi gadkami co? Pewnie się dobrałaś do córki wodza i musiałeś się chować w krasnoludzkich kopalinach? Tak jak wtedy się zabawiałeś z córkami moich dwóch ważnych znajomych na dworze i musiałeś się chować w winiarni!?
„No pięknie… teraz myli mnie z Celebrimem.” Przemknęło przez umysł elfa. Im dłużej słuchał tego starczego jazgotu tym bardziej był przekonany, że to co widzi musi być jego ojcem. Albo obrazem utkanym z jego wspomnień. Dość… wyrazistym obrazem. Chciał coś powiedzieć, przeprosić, uspokoić… ale nie potrafił się podnieć przygnieciony gniewem swego rodzica. A staruszek nie przestawał.
– Ciągle uciekasz od każdego problemu! Rodzina, wojna, klątwa. Wszystko cię nie obchodzi bo dbasz tylko własny interes! Jakbyś chociaż na tym dobrze wychodził. A popatrz na siebie! Jesteś w sytuacji gorszej niż większość elfiej populacji Keronu! Czy ty dziecko potrafisz w ogóle o siebie zadbać? Nie masz pracy, nie masz ręki, a twoi przyjaciele się od ciebie odwrócili. I wiesz co? Wiesz!? – tu głos kupca się załamał – Tak bardzo chciałbym ci móc pomóc… tak bardzo… wiesz jak to jest bezsilnie patrzeć co robią dziecku? – z kącików oczu siwego elfa popłynęły łzy – Feliniu… czy ty wiesz?
Postać wzburzonego i dumnego ojca na oczach elfa skuliła się do przygarbionego starca. Włosy na głowie ojca naraz zdały mu się o wiele siwsze, a głos zmęczony. Aikanáro drżał lekko. Czy to łkając czy z zimna… czy powód był zresztą ważny? Felivrin odurzony tym wszystkim niemal machinalnie rzucił się do nóg starca i obejmując je swym ramieniem ze łzami w oczach wychrypiał.
– To ty. Naprawdę ty… ze wszystkich istot na ziemi jedynie ty potrafiłeś tak okropnie pokręcić moje imię.
– A teraz beczysz. Doprawdy… nic się nie mieniłeś – mruknął Aikanáro pociągjąc nosem.
Następnie było dużo łez i jeszcze więcej wspominania przy ogniu. O dawnych latach. O rodzinie, która już odeszła. O sprawach natury religijnej. Dużo wyklinania od ostatnich… a chwila… powtarzam się… religia już była. I gdy w ten zdawałoby magiczny czas płynął niczym rzeka miodu lejąca się na ropiejące rany elf poczuł się… bezpieczny. Po raz pierwszy od dawna. I kiedy już chciał zapytać ojca czy mogliby tu zostać na zawsze, przez jego umysł przebiegła iskra bólu. Bólu który powoli acz miarowo począł krzyczeć w jego jaźni niezrozumiała ze początku słowa. Nie mogąc zatkać uszu jedną dłonią elf słuchając owego jazgotu zauważył iż miła, puszysta i przyjemna sceneria delikatnego mroku zebranego wkoło ogniska rozmywa się… podobnie jak sylwetka jego i jego ojca. Ostatkiem tego co zostało z jego ciała próbował pochwycić go za dłoń… jednak ta rozpłynęła się niczym dym. I gdy wszystko zlała się we wszechobecną szarość głos w umyśle byłego Profesora przemówił we wreszcie zrozumiały sposób.
– Budzić! Nie spać! Iść! Iść! Nieprzyjemnie! Ciemno!
Profesor otworzył nagle oczy i po dłuższej chwili stwierdził parę faktów. Leżał na z twarzą w kałuży bliżej nieokreślonej cieczy o niezbyt przyjaznym zapachu. Na domiar złego w ciemnym tunelu. A w torbie obok znajdował się podirytowany smok. Czyli wrócił do siebie. Szkoda miał taki piękny sen o… Felivrin zmarszczył brwi. O czym śnił? Ech… widać nie mogło to być nic ważnego. Elf podniósł się niezgrabnie i potarł się po głowie. Bolała go niemiłosiernie. I o ile policzek rozumiał gdyż to na bok twarzy wylądował to kontynuując swoją wędrówkę zastanawiał się jakim cudem uderzył się też w sam czubek głowy. Ale kto by się przejmował takimi sprawami w takiej sytuacji?
* Felivrin był skrajnie wycieńczony. Głód, tortury i stres, które miały miejsce ostatnimi czasy mocno odcisnęły na nim swe piętno i choć robił co mógł aby się nie załamać i nie poddać to nawet jego nowy towarzysz podróży – młoda smoczyca wykluta zapewne jeszcze w tym miesiącu, zdawała się wiedzieć, że elf powinien odpocząć. Jednak po kilku skrzekach i nachalny telepatycznym jazgocie zaprzestała tego widząc, iż umysł elfa był obecnie w stanie ,w którym nie mógłby posłuchać nawet dowolnego boga gdyby się pojawił i rzekł „Zawróć albo chociaż utnij sobie drzemkę”. Zapewne usłyszałby także dość nieprzyjemną wiązankę. Ale odrzućmy przewidywania i wróćmy do historii. Mimo, że elf poruszał się tunelem i tak czuł, że ciemnieje mu przed oczyma i kręci się w głowie. Powoli poruszał się wolniej i wolniej. Jego świadomość zadawał się odrywać od ciała, a nogi odmawiać posłuszeństwa. A mimo to parł dalej i dalej przed siebie…. Do momentu gdy potknął się o wystającą płytę. Czując nadchodzący kontakt z kamienną posadzką ostatnim wysiłkiem woli odwrócił się na w prawo by uderzyć w posadzkę tak aby nie zgnieść smoka. Po poczuł uderzenie na tym co zostało mu z lewej ręki… a potem głowie. Ciemność zawitała teraz także do wnętrza jego umysłu gdy ogłuszony stracił przytomność. I choć zazwyczaj śniły mu się koszmary lub nieprzebrana pustka, to elf tym razem z pewnością mógł przywołać to co wtedy widział leżąc nieprzytomny w tunelu jako następujące obrazy… a raczej wspomnienia.
Miałem sen. Śniłem o spokojnych i radosnych chwilach z dzieciństwa. Świat był wtedy taki… jasny. To było… przed wszystkim. Brak pracy, brak miłości, brak… magii. Zwyczajne życie. We w miarę dobrze prosperującej kupieckiej rodzinie. Ojciec często rzadko dom… ale gdy już wyjeżdżał to zawsze wracał z nowymi cudami lub rzadkimi towarami. Każdy jego wyjazd był mieszanką smutku i ciekawości gdzie i po co się udaje. Wraz z bratem rywalizowaliśmy o niemal wszystko. Przyjaciół, uwagę ojca, kto zerwie więcej owoców lub kto szybciej przepłynie rzekę. Co zabawne z początku to ja wiodłem prym i narzucałem swoje zdanie. Ale z czasem… zacząłem czuć jak mój brat zaczyna mi umykać w coraz większej liczbie aspektów. Łucznictwo, atletyka, popularność czy nawet w takich pojęciach jak odwaga. Coś się we mnie zmieniło. Przestałem się wyróżniać… nie to nie to. Zawsze byłem inny… ale mój brat zaczął mnie zagłuszać. Stałem się jego cieniem. Moi najlepsi przyjaciele z dzieciństw stali się jego najlepszymi towarzyszami, partnerami czy miłostkami. A ja… ja począłem tracić wizje tego kim chciałem być. Czułem się jakby moje lustrzane odbicie wciągnęło mnie pod swoją powierzchnie. Wtedy zacząłem szukać innej drogi. Drogi wiedzy. Chciałem wygrać chociażby w aspekcie względów ojca. Jakiż był on uradowany gdy zacząłem się u niego wreszcie na poważnie uczyć fachu bez narzekań i kilkutygodniowych wypadów w głąb puszczy. Zapewne obawiał się, że wraz z bratem zostaniemy niespokojnymi duchami, które po jego śmierci roztrwonią majątek. Może liczył też, że nakłonię Celebrima i na drogę rozsądku… może nawet bardziej niż na mnie. W końcu mój kochany braciszek sypiał natenczas z przynajmniej dwoma szlachciankami. Ale cała jego nadzieja roztrzaskała się już po kilku miesiącach. Jedna sadzawka… jedna kąpiel we wszechobecnym upale. Chęć chłodu… zimna… lodu. A następnie wykuwanie przerębli w środku lata by mnie wyciągnąć. Wtedy ojciec mnie wysłał do Oros. Był ni to szczęśliwy ni to smutny. Nie został mu nikt do odziedziczenia majątku… który i tak niedługo miał w większości stracić. Celebrim pozostał… sobą… czy może… nami? A ja miast zostać jego spadkobiercą lub współspadkobiercą oddałem się nauce… pffff… nauce…gdybym powiedział sobie wtedy, że zostanę Profesorem… khahakaka…
– Ghaahaha! – wyrwało się z gardła byłego nauczyciela gdy przytomność wróciła mu wraz ze śmiechem.
Odetchnął lekko i przymrużył oczy by przyzwyczaić się do światła… światła? Skąd ono się wzięło? Po podparciu się swą jedyną ręką i rozejrzeniu się wkoło elf stwierdził, iż znajduje się w okrągłej komnacie na środku której buchało ognisko.. Prawdopodobnie była to... cześć kanałów? Ale tunel którym wędrował nie był z nimi połączony więc... jak? W ścianach nie było też widać żadnych przejść… nie... to nie to... tu nie było ścian. Wkoło rozciągała się wszechobecna ciemność. Która z jednej strony zachęcała do zostania przy ogniu... jednak sama zdawała się być puszysta i zachęcająca. Miast grozy i strachu sprawiała wrażenie bezpiecznej pierzyny opasającej jedyne źródło światła. W innym okresie czasowym elf byłby onieśmielony tym obrazem... ale zważając na ostatnie wydarzenia był jedno nieco skonfundowany. Może znowu został teleportowany do innego wymiaru? Nagle dostrzegł, że pod drugiej stronie ogniska siedzi przygarbiona postać, która na wybuch śmiechu elfa uniosła przysłoniętą posiwiałymi i błyszczącymi w świetle ognia włosami i głębokim głosem pełnym krytyki rzekła.
– Śmiejesz się? W takiej sytuacji? Doprawdy widać całkowicie ci ostatnio rozum odjęło. Nie tak cię wychowałem... ale czego się mogłem spodziewać – rzekła sylwetka poprawiając włosy gestem łudząco podobny do tego jak czynił to zazwyczaj elf.
To co potem ujrzał i poczuł Felivrin jest dość ciężkie do opisania. Znacie te historię w których bohater wraca zwycięsko po boju nad złem i żyje długo i szczęśliwie? To uniesienie i radość, którą wtedy czuje? Więc wyimaginuj sobie, że to co czuł w tej chwil były profesor było dokładnie tym samym… z dodatkiem faktu, że po powrocie dom owego bohatera musiałby być spalony, wszyscy przyjaciele wyrżnięci, a ukochana czekała na niego z wałkiem w dłoni gotowa do wydrapania mu oczu… ale coś to uczucie miało z radością i melancholią. Niezdarnie podnosząc się do pozycji siedzącej, a następnie wstając i chwieje podchodząc do ognia elf przetarł kilkukrotnie oczy. Po raz pierwszy by upewnić się, że nie ma zwidów, po raz drugi by upewnić się, że pierwszy raz był skuteczny, a na końcu po raz trzeci bo wpadła mu do nich skrząca się iskra, która swędziała jak wszyscy diabli. Na końcu obiegł ognisko i chwytając sylwetkę za oba ramiona wykrztusił z siebie tylko jedno słowo.
– Ojciec?
Oto przy ognisku siedział w całej swej okazałości i irytacji Aikanáro Nargothrond . Choć z drugiej strony… czy to był na pewno on? Po upadku Fenistei ojciec stał się cieniem dawnego siebie, żyjącym w przeszłości starcem bez nadziei na przyszłość. To co elf widział przed sobą zdecydowanie nie przypominanego załamanego staruszka. A widział niemal sto lat elfiej tradycji i doświadczenia handlowego. Gdyby istniała Antropomorficzna Personifikacja elfiej ekonomii to zapewne nawet ona darzyłaby ową sylwetkę pewnym szacunkiem… lub strachem. Aikanáro siedział prosto i dumnie, a spod krzaczastych brwi wyzierały dwie błyszczące źrenice dosłownie wwiercające się w Felivrina i sprawiające, iż pięćdziesięcioletni uczony na nowo poczuł się jak mały chłopiec. A gdy stary elf się odezwał Felivrin przekonał się, że nie było to tylko czcze przeczucie.
– I jeszcze te głupie pytania. Czego ty nauczałeś? Nie… czego ty mogłeś nauczać? Nie poznaje ojca, głupkowato się śmieje, chowa się po norach. Gdzie ty masz godność i rozum dziecko!?
Tak skoncentrowana krytyka sprawiła, iż Felivrin począł próbować się tłumaczyć.
– Ale… możesz być… iluzją. Ułudą. Pułapką. Nie mogę teraz ufać własnemu umysłowi. Nie wszystko może być takie jak się wydaje. Zakonnicy mogli…– tu wywód Profesora został przerwany siarczystym spoliczkowaniem, połączonym z obrotem wychudzonego elfa wokół własnej osi, teatralnym padnięciem na ziemię i na domiar złego wybuchem złości Aikanáro.
– Nie możesz ufać własnemu Ojcu? Nie wszystko jest takie jak się wydaje? Co ty na wszystkie święte gaje bredzisz!? Weź się w garść!
Gdyby nie fakt, że elf dawno wypłakał wszystkie łzy zapewne siła uderzenia przywołałby je mu do oczu. Jednak były ona dalej piekielnie suche i piekły równie mocno jak uderzony policzek. Ponownie niezgrabnym i topornym ruchem podniósł podpierając się jedyną ręką i z pozycji pół leżącej mruknął.
– A zresztą… albo wariuje albo mną manipulują… więc na jedno wychodzi.
Tu dało się słyszeć sapnięcie jakowegoś dzikiego zwierza. Najpewniej niedźwiedzia. Gdy czerwony na twarzy ojciec elfa rozpoczął właściwy natarcie.
– Najpierw obrażasz ojca, a potem mówisz, ze się poddajesz!? I w tobie płynie krew twej matki!? Urodziła was dwoje niewdzięczników i jak się odpłacacie jej świętej pamięci? Jeden hula po Ujściu i pewnie ćpa tam z najemnikami, a ty w którego najwięcej włożyłem serca i pieniędzy miast jako Mistrz czy Doktor kończysz jako bezrobotny kmieć pełzający w tunelach! Spójrz na siebie! Co ty sobą reprezentujesz? I na co ci byłą nuka tutaj!? Żeby ci ucięli rękę? Mogłeś wcześnie powiedzieć to bym cię wysłał do znajomego rzeźnika i jeszcze by nam zapłacił za mięso! Gdzie w tym korzyści? Nie umiesz niczego osiągnąć!? Twój pradziad nie miał nic! Nic! Tylko garść miedziaków i łuk w garści. Ale zaczął handlować rzadkimi futrami i dorobił się znacznego majątku! Twój dziad został dworzaninem królewskim i podparł interes rodzinny prowadzony przez jego brata znajomościami! Kiedy ja przejąłem interes to jeszcze przed waszymi narodzinami… wszystko diabli wzięli… demony, wojna i konflikty wewnętrze…chędożeni rozbójnicy... no może hazard trochę pomógł. Majątek uszczuplał, a rodzina królewska się na nas wypięła. Ale podstawiłem się na nogi! I zacząłem handlować suszonymi owocami i ziołami… co przyniosło mi majątek praaaawie tak duży jak pradziadowi… no może połowę tego… a może mniej… ale byłem ważnym kupcem! Ludzie mnie szanowali… no nie tak jak twojego dziada… w zasadzie to połowa partnerów handlowych mnie nienawidziła… ale wielu szanowało! Potem co prawda Sulon też rozniósł wszystko w cholerę i został pył… ale nie zmieniaj tematu! Chcesz mi udowodnić, że to nie ty jesteś zakałą rodziny!? Co!? Cwaniaczku?
– Ale ja nic… – zaczął nieszczęsny uczony by ponownie zostać zdzielonym, tym razem zaciśniętą pięścią, w czubek głowy.
– Cicho! O czym to ja… A tak. Nic nie potrafisz! Liczyłem, że wykorzystasz nabyte umiejętności! Może i kariera naukowa w dzisiejszych czasach to nie to samo co keidyś… ale moglibyśmy sprzedawać lód! Wiesz ile dostałem za tą twoją przemarzniętą sadzawkę? Nie licząc grzywny oczywiście i odszkodowania dla tej dziewki co cię podglądała z krzaków… od kiedy za urąbanie odmrożonych nóg tyle się płaci! Mogliśmy otworzyć intratny interes, a po wojnie zrujnowana gospodarka stała otworem przed odważnymi. Ale nieeee Pan Uczony muuuusiał wybrać się na Północ. Jak to szło „Muszę odnaleźć samego siebie w tym pełnym nienawiści świecie?” To teraz porozmawiany szczerze synku. Ile barbarzyńskich kurew tam omotałeś tymi swoimi głupkowatymi gadkami co? Pewnie się dobrałaś do córki wodza i musiałeś się chować w krasnoludzkich kopalinach? Tak jak wtedy się zabawiałeś z córkami moich dwóch ważnych znajomych na dworze i musiałeś się chować w winiarni!?
„No pięknie… teraz myli mnie z Celebrimem.” Przemknęło przez umysł elfa. Im dłużej słuchał tego starczego jazgotu tym bardziej był przekonany, że to co widzi musi być jego ojcem. Albo obrazem utkanym z jego wspomnień. Dość… wyrazistym obrazem. Chciał coś powiedzieć, przeprosić, uspokoić… ale nie potrafił się podnieć przygnieciony gniewem swego rodzica. A staruszek nie przestawał.
– Ciągle uciekasz od każdego problemu! Rodzina, wojna, klątwa. Wszystko cię nie obchodzi bo dbasz tylko własny interes! Jakbyś chociaż na tym dobrze wychodził. A popatrz na siebie! Jesteś w sytuacji gorszej niż większość elfiej populacji Keronu! Czy ty dziecko potrafisz w ogóle o siebie zadbać? Nie masz pracy, nie masz ręki, a twoi przyjaciele się od ciebie odwrócili. I wiesz co? Wiesz!? – tu głos kupca się załamał – Tak bardzo chciałbym ci móc pomóc… tak bardzo… wiesz jak to jest bezsilnie patrzeć co robią dziecku? – z kącików oczu siwego elfa popłynęły łzy – Feliniu… czy ty wiesz?
Postać wzburzonego i dumnego ojca na oczach elfa skuliła się do przygarbionego starca. Włosy na głowie ojca naraz zdały mu się o wiele siwsze, a głos zmęczony. Aikanáro drżał lekko. Czy to łkając czy z zimna… czy powód był zresztą ważny? Felivrin odurzony tym wszystkim niemal machinalnie rzucił się do nóg starca i obejmując je swym ramieniem ze łzami w oczach wychrypiał.
– To ty. Naprawdę ty… ze wszystkich istot na ziemi jedynie ty potrafiłeś tak okropnie pokręcić moje imię.
– A teraz beczysz. Doprawdy… nic się nie mieniłeś – mruknął Aikanáro pociągjąc nosem.
Następnie było dużo łez i jeszcze więcej wspominania przy ogniu. O dawnych latach. O rodzinie, która już odeszła. O sprawach natury religijnej. Dużo wyklinania od ostatnich… a chwila… powtarzam się… religia już była. I gdy w ten zdawałoby magiczny czas płynął niczym rzeka miodu lejąca się na ropiejące rany elf poczuł się… bezpieczny. Po raz pierwszy od dawna. I kiedy już chciał zapytać ojca czy mogliby tu zostać na zawsze, przez jego umysł przebiegła iskra bólu. Bólu który powoli acz miarowo począł krzyczeć w jego jaźni niezrozumiała ze początku słowa. Nie mogąc zatkać uszu jedną dłonią elf słuchając owego jazgotu zauważył iż miła, puszysta i przyjemna sceneria delikatnego mroku zebranego wkoło ogniska rozmywa się… podobnie jak sylwetka jego i jego ojca. Ostatkiem tego co zostało z jego ciała próbował pochwycić go za dłoń… jednak ta rozpłynęła się niczym dym. I gdy wszystko zlała się we wszechobecną szarość głos w umyśle byłego Profesora przemówił we wreszcie zrozumiały sposób.
– Budzić! Nie spać! Iść! Iść! Nieprzyjemnie! Ciemno!
Profesor otworzył nagle oczy i po dłuższej chwili stwierdził parę faktów. Leżał na z twarzą w kałuży bliżej nieokreślonej cieczy o niezbyt przyjaznym zapachu. Na domiar złego w ciemnym tunelu. A w torbie obok znajdował się podirytowany smok. Czyli wrócił do siebie. Szkoda miał taki piękny sen o… Felivrin zmarszczył brwi. O czym śnił? Ech… widać nie mogło to być nic ważnego. Elf podniósł się niezgrabnie i potarł się po głowie. Bolała go niemiłosiernie. I o ile policzek rozumiał gdyż to na bok twarzy wylądował to kontynuując swoją wędrówkę zastanawiał się jakim cudem uderzył się też w sam czubek głowy. Ale kto by się przejmował takimi sprawami w takiej sytuacji?
Spoiler:
Ivinilus obudził się w środku nocy na pokładzie swego statku "Rosomak". Niebo usiane było wieloma gwiazdami, dla pełnego rozbudzenia chłopak zaczął szukać i sprawdzać konstelacje, które były dobrze widoczne na bezchmurnym niebie. Spojrzał na wszelki wypadek na swoich elfich towarzyszy podróży.
Morze jest spokojne, nie zapowiada się na sztorm, przynajmniej tyle. Wyliczał w myślach Ivi.Mają siebie nawzajem, widać że są szczęśliwą rodzinąPrzy ostatnim słowie ciężka słona łza powędrowała mu z oka w kierunku pokładu.
Stwierdził że teraz nie uśnie tak szybko, więc wstał z swego hamaku i ruszył ku sterburty. Starał się chodzić tak aby nie wywołać przypadkiem żadnego hałasu, chociaż w jego umyśle powstało ziarno melancholii i trudno było mu się skupić na każdym kroku.
Wyjrzał za burtę aby móc zobaczyć swoje odbicie, miał nadzieje że ta chwila słabości nie wpłynęła na niego. Jednakże nie ujrzał on swego odbicia, widok odebrał mu oddech w klatce piersiowej.
—Tato? Ale jak? — wyszeptał do siebie — Chcesz mi coś przekazać? Czy już kompletnie wariuje?
Nagle odbicie ojca Ivinilusa zaświeciło białą poświatą, a sam obraz jakby wyłaniał się z tafli wody. Chłopak już chciał uciekać, ale powstrzymał się, uświadomił sobie że tego lub sądząc po zmaterializowanym widoku jego nie musi się bać.
— Synu — przemówił — Czyżbyś wystraszył się własnego ojca?
Ivi z początku nie mógł uwierzyć w to co widzi. Zbliżył się i wyciągnął rękę aby powitać swego utraconego rodzica. Salti, gdyż tak miał na imię tata młodzieńca, objął go ojcowskim uściskiem i długo nie puszczał, tęsknił za synem jeszcze bardziej niż on za nim.
— Wybudowałeś porządną łódź— pochwalał syna — Podobna do mojej, oczywiście zanim spoczęła na dnie. Mam do ciebie prośbę, w sumie ojcowski nakaz.
— Zamieniam się w słuch tato — odpowiedział Ivi — Coś złego zrobiłem?
— Przez jakiś czas jeszcze będzie wszystko w porządku — pośpiesznie zaczął wyjaśniać — Niestety, będziesz miał wiele przeszkód na swojej drodze. Nie pokonasz je samemu, masz umiejętności, ale brak ci przyjaciół którzy uzupełnią twoje braki. W tym świecie samotny wędrowca ma małe szanse na przeżycie, zwłaszcza na morzu. Tak samo jak ja zorganizowałeś łódź tak abyś mógł bez niczyjej pomocy nią sterować i w razie potrzeby regulować żagle, ale w prawdziwym niebezpieczeństwie to ci nie pomoże.
— To co ja mam zrobić? — Zapytał ojca czując że jego dotychczasowa wizja życia wali się w posadach.
— Przede wszystkim uspokój się — klepnął syna w ramię — Znajdź załogę, ale nie jakiś baranów z pierwszej lepszej portowej tawerny. Muszą to być nie tylko osoby którzy będą ci ufać tylko dlatego że będziesz im płacił. Najważniejsze żeby to byli przyjaciele, gotowi oddać za ciebie życie a ty nie możesz w tym być im dłużny. Jak masz problem z istotami ludzkimi to zacznij od jakiegoś przyjaznego zwierzęcia lub bestii, niektóre z nich prezentują znacznie lepiej jak nie sterczy im z ciała bełt od kuszy.
— W takim razie posłucham twoich rad ojcze — Odparł Ivinilus — Najpierw doprowadzę tą rodzinkę do Wyspy Drzewa...
— Może i to będzie kamień milowy w twoim nowym życiu — przerwał chłopakowi — Pamiętaj my z twoją matką przekazaliśmy tobie umiejętności a nie sens oraz cel w życiu. Nie bój się zmian.
Ivi przytaknął na znak że rozumie przekaz.
— A teraz chodź tu i przytul swojego staruszka — rzucił na pożegnanie
Młodzieniec raz ostatni mocno uściskał go, po chwili przestał czuć jego obecność, poczuł ukłucie wybijające go z rytmu dryfującego "Rosomaka"
Jeszcze przez długi czas wpatrywał się w nocny horyzont, przyswajał słowa rodziciela.
Wrócił do hamaku, położył się w nim, lecz nie zasnął, nie mógł. Słowa ojca wpłynęły na niego, teraz jak nigdy dotąd odczuwał samotność. Wiedział jednak że musi się zebrać w sobie, musi być silny, tego chciałby jego ojciec.
— Dziękuje tatusiu za lekcje, zrobię jak mówiłeś — wyszeptał do siebie i ułożył się wygodnie.
— Nie ma za co synku — odpowiedział mu cichy i czuły głos, jednak za cichy aby ktokolwiek mógł go usłyszeć.
Morze jest spokojne, nie zapowiada się na sztorm, przynajmniej tyle. Wyliczał w myślach Ivi.Mają siebie nawzajem, widać że są szczęśliwą rodzinąPrzy ostatnim słowie ciężka słona łza powędrowała mu z oka w kierunku pokładu.
Stwierdził że teraz nie uśnie tak szybko, więc wstał z swego hamaku i ruszył ku sterburty. Starał się chodzić tak aby nie wywołać przypadkiem żadnego hałasu, chociaż w jego umyśle powstało ziarno melancholii i trudno było mu się skupić na każdym kroku.
Wyjrzał za burtę aby móc zobaczyć swoje odbicie, miał nadzieje że ta chwila słabości nie wpłynęła na niego. Jednakże nie ujrzał on swego odbicia, widok odebrał mu oddech w klatce piersiowej.
—Tato? Ale jak? — wyszeptał do siebie — Chcesz mi coś przekazać? Czy już kompletnie wariuje?
Nagle odbicie ojca Ivinilusa zaświeciło białą poświatą, a sam obraz jakby wyłaniał się z tafli wody. Chłopak już chciał uciekać, ale powstrzymał się, uświadomił sobie że tego lub sądząc po zmaterializowanym widoku jego nie musi się bać.
— Synu — przemówił — Czyżbyś wystraszył się własnego ojca?
Ivi z początku nie mógł uwierzyć w to co widzi. Zbliżył się i wyciągnął rękę aby powitać swego utraconego rodzica. Salti, gdyż tak miał na imię tata młodzieńca, objął go ojcowskim uściskiem i długo nie puszczał, tęsknił za synem jeszcze bardziej niż on za nim.
— Wybudowałeś porządną łódź— pochwalał syna — Podobna do mojej, oczywiście zanim spoczęła na dnie. Mam do ciebie prośbę, w sumie ojcowski nakaz.
— Zamieniam się w słuch tato — odpowiedział Ivi — Coś złego zrobiłem?
— Przez jakiś czas jeszcze będzie wszystko w porządku — pośpiesznie zaczął wyjaśniać — Niestety, będziesz miał wiele przeszkód na swojej drodze. Nie pokonasz je samemu, masz umiejętności, ale brak ci przyjaciół którzy uzupełnią twoje braki. W tym świecie samotny wędrowca ma małe szanse na przeżycie, zwłaszcza na morzu. Tak samo jak ja zorganizowałeś łódź tak abyś mógł bez niczyjej pomocy nią sterować i w razie potrzeby regulować żagle, ale w prawdziwym niebezpieczeństwie to ci nie pomoże.
— To co ja mam zrobić? — Zapytał ojca czując że jego dotychczasowa wizja życia wali się w posadach.
— Przede wszystkim uspokój się — klepnął syna w ramię — Znajdź załogę, ale nie jakiś baranów z pierwszej lepszej portowej tawerny. Muszą to być nie tylko osoby którzy będą ci ufać tylko dlatego że będziesz im płacił. Najważniejsze żeby to byli przyjaciele, gotowi oddać za ciebie życie a ty nie możesz w tym być im dłużny. Jak masz problem z istotami ludzkimi to zacznij od jakiegoś przyjaznego zwierzęcia lub bestii, niektóre z nich prezentują znacznie lepiej jak nie sterczy im z ciała bełt od kuszy.
— W takim razie posłucham twoich rad ojcze — Odparł Ivinilus — Najpierw doprowadzę tą rodzinkę do Wyspy Drzewa...
— Może i to będzie kamień milowy w twoim nowym życiu — przerwał chłopakowi — Pamiętaj my z twoją matką przekazaliśmy tobie umiejętności a nie sens oraz cel w życiu. Nie bój się zmian.
Ivi przytaknął na znak że rozumie przekaz.
— A teraz chodź tu i przytul swojego staruszka — rzucił na pożegnanie
Młodzieniec raz ostatni mocno uściskał go, po chwili przestał czuć jego obecność, poczuł ukłucie wybijające go z rytmu dryfującego "Rosomaka"
Jeszcze przez długi czas wpatrywał się w nocny horyzont, przyswajał słowa rodziciela.
Wrócił do hamaku, położył się w nim, lecz nie zasnął, nie mógł. Słowa ojca wpłynęły na niego, teraz jak nigdy dotąd odczuwał samotność. Wiedział jednak że musi się zebrać w sobie, musi być silny, tego chciałby jego ojciec.
— Dziękuje tatusiu za lekcje, zrobię jak mówiłeś — wyszeptał do siebie i ułożył się wygodnie.
— Nie ma za co synku — odpowiedział mu cichy i czuły głos, jednak za cichy aby ktokolwiek mógł go usłyszeć.
Spoiler:
[img]https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/73 ... ration.jpg[/img]
Piękny to dzień był, a dzień to był całkiem słoneczny. Tu, na Północy, rzadko kiedy zdarzają się piękne dni, jeśli przybyło się z daleka i jest się tutaj jedynie chwilowo. My, na Północy, piękno znajdujemy w tych dniach właśnie, od których innym cierpnie mina. Poranna bryza, pełna zapachu morza i ryb. Wieczorne skowyty wilków czających się na nasze drogocenne krowy, bez których i mleka by nie było. Wino się kończy, a coś pić trzeba. Arystokracja pić wody nie powinna. To mleko zostaje.
W takim też dniu zaczynającego się lata Emperel robił to, co zwykle robił. Snuł plany podbicia Północy i zniszczenia ludzkiego dominium pod przewodnictwem nekromanckich loży ciemnogrodu. Bardziej jednak nie przepadał za demonami - taka też bowiem była oficjalna wersja. Nikt nie pamiętał Pana Baldwina, którego Emperel zabił tuż po tym, jak przez przypadek zabił jedno ze swoich przybranych dzieci, myląc je z tygrysem śnieżnym. Tygrys śnieżny zabija nieboszczyka, tak jak Emperel zabija dzieci. Małe i duże. Nigdy specjalnie. Tak samo było i z Panem Baldwinem, grubym demonem. Był chyba dobrym ojcem. Tatą.
Nie miał się jednak od kogo uczyć, bo spłodzony w ogniu i ciemności demonicznej miłości do ludzkiej kobiety - jeżeli tak to nazwać można - wychowywał się samotnie. Jego rodzina nie była jego rodziną, co szybko sprawiło, że oni również przypadkiem zginęli. Potem nastały obozy koncentracyjne. Gdzie tu sens? Pomimo tego, on nadal pozostawał tatą.
Jego tata zaś był trochę zagadkową postacią. Objawiał mu się w snach i w lustrach które napotykał. Był też we wszystkim, co jego kochany syneczek robił - w tropieniu tygrysa śnieżnego. W uprawianiu słodkiej miłości z Hazad. W upijaniu się litrami wina i ciskaniu zaklęć przez okna. W żmudnym czytaniu ksiąg. W wesołych grach i zabawach, które bawiły tylko jego.
Grom niemalże jakby z jasnego nieba rozdarł jakieś drzewo - a jakże - w lesie, kierując ku temu uwagę pomarańczowych oczu. Rozjuszony bałaganem na jego podwórku włożył swoją biało-złotą szatę, która kiedyś znikąd pojawiła się w jego szafie podczas śmiercionośnych wizji, których już nie pamiętał. Na palcach miał pierścienie, którymi przecież tkał magię jak jakiś najbardziej potężny z magów Crucios Turinn.
Buty założył wysokie, chociaż bez spodni, odsłaniając łydki i piszczele. W końcu świeciło słońce. Domowników Wieży pozdrawiał krótkimi - Cześć - Jak się masz - Tak.
Na podwórzu było błoto. Zdenerwowało go to. Nie chciał pobrudzić swoich butów, ale trza było. Zakasując rękawy stanął w bramie wjazdowej, zastanawiając się, jakiego zaklęcia użyć. Nie użył więc żadnego, a tylko zastukał obcasami ze zniecierpliwienia, czekając na uderzenie kolejnego gromu, który mógłby być drogowskazem.
- Łeło! - krzyknnął w stronę lasu.
- Łeło! - odpowiedziało mu echo. Echo jednak było trochę zniekształcone, inne głosem. Jak to echo. Może to tylko w jego głowie? Nie pierwszy raz słyszałby głosy innych ludzi. - Ijo ee! - zawołał.
- Ijo ee! - znowu echo odpowiedziało.
- Kto tam? - krzyknął tym razem ktoś od strony lasu.
- A kto pyta? - odpowiedział. Kto bowiem śmie mu zadawać pytania w jego własnym domu. Było chyba oczywiste, kim jest. To przecież Emperel, słynny w swoim własnym domu jako Czarownik Bez Twarzy.
- Nie błądzi! Puk, puk! - odpowiedziało znowu echo. Tu już trochę był zbity z tropu. Nieznany przeciwnik bowiem wyzywał go na walkę słowną. Musiał wykazać się wiedzą. Jako ponad stuletni mężczyzna przeczytał prawie wszystkie książki ze swojej biblioteki. A taka była przecież prawda, prawda?
- Kto puka? - wydawało się banalne, jakby zbliżał się w kierunku jakiejś niecnej pułapki, bądź zasadnej zasadzki. - Temu otworzą
- Nikogo nie ma, nie otworzą... A kto mi drzewa rozsadza! Łeło! - zdenerwował się widocznie, nie rozumiejąc zagadki, która wydawała się zbyt prosta. Musiał się jednak dowiedzieć, kto stał za tym niecnym podstępkiem.
- Łeło! Śnieżny tygrys!
- Śnieżny tygrys? - zdziwił się niesłychanie i równocześnie zatrwożył, bo to przez pomyłkę ze śnieżnym tygrysem zabił Filasa, swojego przybranego syna z racicami. Skąd jednak ktoś powiedział akurat te dwa słowa razem? To nie mógł być przypadek. Ktoś niebezpieczny zbliżał się długimi krokami.
Gdzieś w tle, na podwórzu, wychynęła dwójka nowych mieszkańców. Kobieta w średnim wieku zakryła usta dłonią i ze strachem krzyknęła zapytaniem - Tygrys?!
Po chwili od strony Wieży przez któreś z otwartych okien wystawiła się blada głowa służącego, który słysząc ostrzeżenie powtórzył je ze strachem - Tygrys?!
Po chwili cała Wieża i jej okolice rozbrzmiały chórem zatrwożonych głosów przepełnionych lękiem - Tygrys! Uwaga! Tygrysy nadchodzą! Chować dzieci! Gość w dom, woda do zupy! Tygrysy idą! - nie rozumiejąc całego tego zamieszania Emperel zastanowił się, czy to wszystko faktycznie się dzieje. Czy ja oszalałem? Było to pytanie retoryczne, bo znał już odpowiedź. Zachowanie innych osób jednak było conajmniej dziwaczne.
Spośród drzew wychynął mężczyzna - ot, zwykły mężczyzna, jak to mężczyzna. Włos miał siwy, zaczesany elegancko do tyłu, a na sobie kolorowy żupan z ogromną ilością zawieszek i ozdób, które dzwoniły przy każdym kroku.
- Ktoś Ty?! - pytanie jego miało raczej uzasadnienie. Wyrzucił więc przed siebie dłonie, gotów do użycia niszczycielskiej magii grawitacyjnej. Zamiast zaklęć jednak dostał szybką odpowiedź:
- Ano, tatko - odpowiedź była równie uzasadniona.
Emperel zamarł. - Jak tatko. Mój tatko to Ten w Koronie z Jelenich Rogów. To gdzie masz rogi?
- Zostawiłem w innym awatarze.
- W czym?
- Noo, w lustrze innym. To w pokoju zbił chyba Baldwin, jak nam wziął i umarł
- Aha. A gdzie mama?
- Aa... Eee... Jakby Ci to...
- Dzień Ojca! Wiedziałem, że nie przyszedłeś bez powodu, Ty złodzieju! - Emperel wybuchnął jakby od razu, zapominając całkowicie o tym, że wcześniej zapytał o matkę. Sam nie pamiętał jej, więc nie interesowała go tak, jak tatko. A tatko nie często chciał z nim rozmawiać, więc okazję trzeba było wykorzystać.
- Matki w domu nie ma, to i dzień ojca jest. Ale czemu tak, od razu, tego, złodzieju?
- No jak od razu, Ty mozaiko Kerońska! Całe wieki niemalże Cię nie ma! Tylko w głowie, snach i w lustrach Cię widuję
- Oj tam, od razu wieki. Przecież to, że mnie nie ma, nie oznacza, że mnie nie ma. Bo jeśli jestem, to jestem, który jestem, a nie, że mnie nie ma, bo niby mnie nie ma. Przecież jestem.
- Co?
- Łeło-łeło! Jak staruszka witasz? Gdzie niewolnicy?! Gdzie wino, tancerki, muzycy?!
- Niewolnicy pracują, jak w prawdziwej, sprawiedliwej placówce. Tancerek i muzyków Ci u nas mało. A wina jeszcze mniej. Dwie beczki zostały, bo się kończy w całym Crucios Turinn.
- Sprawiedliwej placówce? Nie tak Cię z matką... Czekaj. Jak wina nie ma? Czarować nie umisz?
- Umim. Ale jak wino niby wyczarować?
- Ja w Twoim wieku potrafiłem.
- W moim wieku to Ty ten... Światy tworzyłeś... Znaczy. Sam jesteś głupi - Emperel obruszył się niesłuchanie, bo jego argument okazał się elfem. Czyli był ogólnie słaby. Nijak przydatny w dyskusji.
Uznał jednak, że warto zaprosić tatka do środka. W końcu nie widywali się za często. Z tego, co pamiętał Emperel, nie widzieli się nigdy wcześniej. W lustrach i snach zazwyczaj widział postać będącą w połowie zwierzęciem, a czasami i demonem. Mężczyzna przed nim wydawał się zbyt ludzki, ale równocześnie zbyt dziwnie znajomy, by być całkowitym obcym.
- A nie wuja? Na pewno tatko?
- Łoo paanie. Na Hyurina! No tatko, tatko
- Udowodnij - sprzeciwił się po raz ostatni zbuntowany syn.
Tatko nie powiedział nic, a pokiwał głową jakby słysząc daleki rytm - muzykę gdzieś z odległej karczmy, po czym zaczął podskakiwać i wystukiwać stopami dziwną melodię. Kiedy skakał, wszystkie jego ozdoby dzwoniły i trzebiotały nieznaną muzyką, jakby gdzieś obok stała cała zgraja zagubionych w lesie trubadurów i grajków. Tatko wykrzywił się w szaleńczym uśmiechu, rozkopując błoto we wszystkie strony. Emperel nie wiedząc, co zrobić - dołączył. Wywijał piruety, aż choroba prawie nie zatrzymała jego serca. Sam więc i przestał.
Po oprowadzeniu tatka po Wieży, Emperel nie miał dużych nadziei i oczekiwań, że ten będzie z niego dumny. Niemniej, tatko wydawał się zadowolony. Mieszkańcy, chociaż zdziwieni, witali go całkiem ciepło. Opowiadał co jakiś czas jakieś żarty, paniom prawił komplementy, przestawiał obrazy, podwijał dywany, otwierał i zamykał na zmianę okna, a służącego, który mył podłogę, kazał powiesić, bo czcił Ula. Emperel się wtedy nie zgodził. Na tortury również nie. Gdy tatko usłyszał, że nie ma tutaj kaźni i wydzielonego miejsca do tortur, powtórzył znane już Emperelowi - Nie tak Cię z matką wychowywaliśmy.
Znikąd jakby wpadł zdyszany, mały Sedlik. Chłopięcy ulubieniec Emperela.
- Tato, jestem głodny - zwrócił się wprost do Emperela, za jego namową uważając się za jego prawdziwego syna. Nie zdążył jednak odpowiedzieć.
- Cześć głodny! Jestem tata! Łeło - odpowiedział tatko, zbił doniczkę i przywołał martwego łosia, którym zatarasował drzwi, by Emperel nie mógł go dogonić.
Łosia przesunąć musiał Bogan, bo nijak było przejść, a trzeba było przecież zrobić porządki, skoro szło już szybkim marszem lato. Gdzieś w Wieży usłyszał rozgniewany krzyk Hazad, więc jak najszybciej popędził schodami w górę. Nie mógł tego zrobić. Lekko więc kuśtykając z wysiłku wspinał się na schody, ślizgając po jakimś płynie, rozlanym po stopniach. Czym wyżej szedł, tym szybciej płynęła woda. Zatrzymał się, by sprawdzić, czy to nie przypadek. Przypadek. Woda płynęła nadal szybciej. Mimo, iż stał.
Wparował do swojej sypialni. Jego najgorszy koszmar miał się spełnić. Tatko ledwo co wrócił, a już chciał zbałamucić jego ukochaną. Czy naprawdę miał tak złe serce, by mu to uczynić? Emperel stanął w drzwiach, po kolana zanurzony w płynach. Ze mną to tak dużo nie było wyrwało mu się w myślach, gdy zobaczył, jak jego tatko biega po pokoju, zasłaniając głowę, a Hazad w kusej koszuli nocnej okłada go ozdobnym karniszem z długą, ciężką zasłonką. Aż dziw, że miała w sobie tyle siły i wigoru.
- Co żeś staruchu uczynił?! - ryknęła za nim, gdy ten minął świetlisty okrąg w powietrzu, z którego wlewała się powoli woda. Tatko wyskoczył za okrąg i wpadł w okno, jakby ślepy, przebijając się ciałem przez szkło. Emperel wiedział, że nadejdzie taki dzień, gdy obudzi ich dźwięk potłuczonego szkła. Jeszcze jednak nie sforsowali im bram. Impulsem gniewu i równocześnie miłości wskoczył na parapet, spoglądając za tatkiem. Ten śpiewając wysokim tonem leciał w dół, wprost w inny świetlisty okrąg, pełny czarnego cienia i pojedynczych punktów świetlnych.
- Emperel! Ukradł nam wino! - wskazała za nim oskarżająco palcem Hazad.
- Co? Beczki wyniósł?
- Do kieszeni wlał, a się nie wylało, tylko tam gdzieś zostało.
Gniew Czarownika Bez Twarzy był okropny. Podwaliny wiekowej wieży aż zadrżały ze strachu, jakoby miały serca, które teraz trwoga zamieniłaby w kamień. Podwaliny miałyby więc bardzo krótki krąg życia. Nie czekając długo rzucił się za tatkiem, spadając z łopotem szaty. Przeniknął przez okrąg i zniknął po drugiej stronie.
- Tatko! Wracaj natychmiast! Oddawaj wino, albo zabiorę Ci... Oko! Oko za oko! Ząb za ząb! - wygrażał mu pięścią, płynąc w pozbawionej wody pustce, pełnej kul różnych wielkości, od których sie odbijali. Tatko wyraźnie próbował mu uciec. Na odchodnym ryczał za sobą:
- Oboje oczu za oko! Wszystkie zęby za ząb! Jeśli ktoś jest zły, odpłać mu większym złem! Pamiętaj synu, żeby nie kłaść gruszki na niedźwiedziu!
- Wino oddawaj! Ja Ci dam! Gdzie wino jest zaraz!
Tatkowi urosły znikąd skrzydła, a na głowie pojawiły się znane mu rogi. Nie zważał dotąd na ciemność i kule, które go otaczały. Wydawały się równocześnie niezwykle dalekie, jak i niezwykle bliskie. Ich kolory i barwy były różne - czasami były to kolory, których Emperel nie potrafił nazwać, bo nie były w ogóle podobne do którychkolwiek, które znał. Zapachy też były inne, dziwne. Czuł to wszystko jakby całym sobą, a nie nosem. Nie było tu zimno, ani ciepło. Głośno, ani cicho. Pusto. Tylko kule i tatko. To połączenie nie brzmiało dobrze.
- Tata! Ej!
- Broń się!
Dziwna odpowiedź była złowróżbna, więc Emperel chwycił za swoją szablę. Nie miał jednak szabli. Chwycił więc jedną z kul i rzucił nią w tatka, licząc, że ten zrobi coś spektakularnego. Ten jednak nie zrobił nic, żeby się zasłonić, obrywając nią w głowę. Znikąd też pojawił się kolejny okrąg, do którego tatko uciekł.
Miejsce niezwykle zalesione, pokryte dziwną roślinnością. Drzewa były wysokie i poskręcane, a wszędzie aż roiło się od owoców i małych zwierząt, nie przekraczających wielkością dużego psa. Emperela zdziwiła ta lokacja.
- Czemuś rzucił? Miałeś się bronić, nie atakować! Bić łobuza! Naprzód! Świat się zmienia! Wino się kończy! Nic nie ma sensu, jeśli coś nie ma sensu!
Wezwanie wybudziło zwierzęta, które powtarzając skrzeczącymi głosami złowrogie - Łeło! rzuciły się na Emperela, okładając go małymi piąstkami. Przypominały trochę niezwykle owłosione dzieci człowieka i szopa. Były wredne, więc dorosły mężczyzna, jakim był Emperel, nie mógł zrobić za wiele. Był dojrzały i odpowiedzialny. Zaczął więc kopać je po głowach i bić długim kijem, który podniósł z ziemi, rozbijając łuki brwiowe i wybijając zęby.
- Choć krwią zachłysnął się nasz świat, choć myśli toną w paranojach, jak zawsze chronić będzie nas - Zbroja! - krzyknął w kierunku tatka.
- Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza! - odpowiedział mu tatko.
- Bogowie dali mi ciało, ja zrobiłem z niego zbroję!
- Wstaje czerwone słońce!
- Jest tylko jedna osoba, którą mógłbym nazwać Cesarzową!
- Wszystkie diabły są tutaj, piekło jest puste! - podsumował tatko, po czym zanurzył dłonie w kieszeniach i prysnął winem w twarz Emperela.
Czując uderzenie w twarz zamknął oczy i walcząc z przeciwnikiem zdzielił go kijem w głowę.
- Bij zabij! Na pohybel! Zabić dzieci szopów!
Kolejny cios, jaki nadszedł, powalił go na ziemię.
- Ty durniu! Co Ty wyprawiasz?! - Hazad nie wydawała się zachwycona. Hazad? Hazad?! A gdzie tatko.
Emperel rozejrzał się po swojej komnacie. Z rozbitego wazonu wyciekła na ziemię woda, a w ręku tkwił ułamany badyl. Łodyga jednego z kwiatków. Zasłona była zerwana, a wszędzie panował okropny bałagan. Jego ukochana trzymała w dłoniach wiadro z wodą, którą musiała oblać Emperela.
- Hazad?! A gdzie tata?!
- Kto? - zdawała się nie rozumieć, mrużąc oczy w gniewie i zdziwieniu.
- Przed chwilą byłem z tatą i podróżowaliśmy po różnych światach.
- Znowu piłeś?!
Nie była tym zachwycona. Co mógł powiedzieć, co uratowałoby jego obecną sytuację i całe to nieporozumienie.
- Nie. Ćpałem
To jeszcze bardziej ją rozsierdziło. Wołania o pomoc mieszkańcy chyba zignorowali, gdy Hazad wyzywała Emperela od meneli. Był przecież tatą. Nietypowym. Czy to jednak nie wymarzony tata, który na zawsze pozostanie dzieckiem? On by takiego chciał. Jakiegokolwiek by chciał. Kogokolwiek, kto byłby jego tatą. Chociażby dziadka, wujka. Kogokolwiek.
W takim też dniu zaczynającego się lata Emperel robił to, co zwykle robił. Snuł plany podbicia Północy i zniszczenia ludzkiego dominium pod przewodnictwem nekromanckich loży ciemnogrodu. Bardziej jednak nie przepadał za demonami - taka też bowiem była oficjalna wersja. Nikt nie pamiętał Pana Baldwina, którego Emperel zabił tuż po tym, jak przez przypadek zabił jedno ze swoich przybranych dzieci, myląc je z tygrysem śnieżnym. Tygrys śnieżny zabija nieboszczyka, tak jak Emperel zabija dzieci. Małe i duże. Nigdy specjalnie. Tak samo było i z Panem Baldwinem, grubym demonem. Był chyba dobrym ojcem. Tatą.
Nie miał się jednak od kogo uczyć, bo spłodzony w ogniu i ciemności demonicznej miłości do ludzkiej kobiety - jeżeli tak to nazwać można - wychowywał się samotnie. Jego rodzina nie była jego rodziną, co szybko sprawiło, że oni również przypadkiem zginęli. Potem nastały obozy koncentracyjne. Gdzie tu sens? Pomimo tego, on nadal pozostawał tatą.
Jego tata zaś był trochę zagadkową postacią. Objawiał mu się w snach i w lustrach które napotykał. Był też we wszystkim, co jego kochany syneczek robił - w tropieniu tygrysa śnieżnego. W uprawianiu słodkiej miłości z Hazad. W upijaniu się litrami wina i ciskaniu zaklęć przez okna. W żmudnym czytaniu ksiąg. W wesołych grach i zabawach, które bawiły tylko jego.
Grom niemalże jakby z jasnego nieba rozdarł jakieś drzewo - a jakże - w lesie, kierując ku temu uwagę pomarańczowych oczu. Rozjuszony bałaganem na jego podwórku włożył swoją biało-złotą szatę, która kiedyś znikąd pojawiła się w jego szafie podczas śmiercionośnych wizji, których już nie pamiętał. Na palcach miał pierścienie, którymi przecież tkał magię jak jakiś najbardziej potężny z magów Crucios Turinn.
Buty założył wysokie, chociaż bez spodni, odsłaniając łydki i piszczele. W końcu świeciło słońce. Domowników Wieży pozdrawiał krótkimi - Cześć - Jak się masz - Tak.
Na podwórzu było błoto. Zdenerwowało go to. Nie chciał pobrudzić swoich butów, ale trza było. Zakasując rękawy stanął w bramie wjazdowej, zastanawiając się, jakiego zaklęcia użyć. Nie użył więc żadnego, a tylko zastukał obcasami ze zniecierpliwienia, czekając na uderzenie kolejnego gromu, który mógłby być drogowskazem.
- Łeło! - krzyknnął w stronę lasu.
- Łeło! - odpowiedziało mu echo. Echo jednak było trochę zniekształcone, inne głosem. Jak to echo. Może to tylko w jego głowie? Nie pierwszy raz słyszałby głosy innych ludzi. - Ijo ee! - zawołał.
- Ijo ee! - znowu echo odpowiedziało.
- Kto tam? - krzyknął tym razem ktoś od strony lasu.
- A kto pyta? - odpowiedział. Kto bowiem śmie mu zadawać pytania w jego własnym domu. Było chyba oczywiste, kim jest. To przecież Emperel, słynny w swoim własnym domu jako Czarownik Bez Twarzy.
- Nie błądzi! Puk, puk! - odpowiedziało znowu echo. Tu już trochę był zbity z tropu. Nieznany przeciwnik bowiem wyzywał go na walkę słowną. Musiał wykazać się wiedzą. Jako ponad stuletni mężczyzna przeczytał prawie wszystkie książki ze swojej biblioteki. A taka była przecież prawda, prawda?
- Kto puka? - wydawało się banalne, jakby zbliżał się w kierunku jakiejś niecnej pułapki, bądź zasadnej zasadzki. - Temu otworzą
- Nikogo nie ma, nie otworzą... A kto mi drzewa rozsadza! Łeło! - zdenerwował się widocznie, nie rozumiejąc zagadki, która wydawała się zbyt prosta. Musiał się jednak dowiedzieć, kto stał za tym niecnym podstępkiem.
- Łeło! Śnieżny tygrys!
- Śnieżny tygrys? - zdziwił się niesłychanie i równocześnie zatrwożył, bo to przez pomyłkę ze śnieżnym tygrysem zabił Filasa, swojego przybranego syna z racicami. Skąd jednak ktoś powiedział akurat te dwa słowa razem? To nie mógł być przypadek. Ktoś niebezpieczny zbliżał się długimi krokami.
Gdzieś w tle, na podwórzu, wychynęła dwójka nowych mieszkańców. Kobieta w średnim wieku zakryła usta dłonią i ze strachem krzyknęła zapytaniem - Tygrys?!
Po chwili od strony Wieży przez któreś z otwartych okien wystawiła się blada głowa służącego, który słysząc ostrzeżenie powtórzył je ze strachem - Tygrys?!
Po chwili cała Wieża i jej okolice rozbrzmiały chórem zatrwożonych głosów przepełnionych lękiem - Tygrys! Uwaga! Tygrysy nadchodzą! Chować dzieci! Gość w dom, woda do zupy! Tygrysy idą! - nie rozumiejąc całego tego zamieszania Emperel zastanowił się, czy to wszystko faktycznie się dzieje. Czy ja oszalałem? Było to pytanie retoryczne, bo znał już odpowiedź. Zachowanie innych osób jednak było conajmniej dziwaczne.
Spośród drzew wychynął mężczyzna - ot, zwykły mężczyzna, jak to mężczyzna. Włos miał siwy, zaczesany elegancko do tyłu, a na sobie kolorowy żupan z ogromną ilością zawieszek i ozdób, które dzwoniły przy każdym kroku.
- Ktoś Ty?! - pytanie jego miało raczej uzasadnienie. Wyrzucił więc przed siebie dłonie, gotów do użycia niszczycielskiej magii grawitacyjnej. Zamiast zaklęć jednak dostał szybką odpowiedź:
- Ano, tatko - odpowiedź była równie uzasadniona.
Emperel zamarł. - Jak tatko. Mój tatko to Ten w Koronie z Jelenich Rogów. To gdzie masz rogi?
- Zostawiłem w innym awatarze.
- W czym?
- Noo, w lustrze innym. To w pokoju zbił chyba Baldwin, jak nam wziął i umarł
- Aha. A gdzie mama?
- Aa... Eee... Jakby Ci to...
- Dzień Ojca! Wiedziałem, że nie przyszedłeś bez powodu, Ty złodzieju! - Emperel wybuchnął jakby od razu, zapominając całkowicie o tym, że wcześniej zapytał o matkę. Sam nie pamiętał jej, więc nie interesowała go tak, jak tatko. A tatko nie często chciał z nim rozmawiać, więc okazję trzeba było wykorzystać.
- Matki w domu nie ma, to i dzień ojca jest. Ale czemu tak, od razu, tego, złodzieju?
- No jak od razu, Ty mozaiko Kerońska! Całe wieki niemalże Cię nie ma! Tylko w głowie, snach i w lustrach Cię widuję
- Oj tam, od razu wieki. Przecież to, że mnie nie ma, nie oznacza, że mnie nie ma. Bo jeśli jestem, to jestem, który jestem, a nie, że mnie nie ma, bo niby mnie nie ma. Przecież jestem.
- Co?
- Łeło-łeło! Jak staruszka witasz? Gdzie niewolnicy?! Gdzie wino, tancerki, muzycy?!
- Niewolnicy pracują, jak w prawdziwej, sprawiedliwej placówce. Tancerek i muzyków Ci u nas mało. A wina jeszcze mniej. Dwie beczki zostały, bo się kończy w całym Crucios Turinn.
- Sprawiedliwej placówce? Nie tak Cię z matką... Czekaj. Jak wina nie ma? Czarować nie umisz?
- Umim. Ale jak wino niby wyczarować?
- Ja w Twoim wieku potrafiłem.
- W moim wieku to Ty ten... Światy tworzyłeś... Znaczy. Sam jesteś głupi - Emperel obruszył się niesłuchanie, bo jego argument okazał się elfem. Czyli był ogólnie słaby. Nijak przydatny w dyskusji.
Uznał jednak, że warto zaprosić tatka do środka. W końcu nie widywali się za często. Z tego, co pamiętał Emperel, nie widzieli się nigdy wcześniej. W lustrach i snach zazwyczaj widział postać będącą w połowie zwierzęciem, a czasami i demonem. Mężczyzna przed nim wydawał się zbyt ludzki, ale równocześnie zbyt dziwnie znajomy, by być całkowitym obcym.
- A nie wuja? Na pewno tatko?
- Łoo paanie. Na Hyurina! No tatko, tatko
- Udowodnij - sprzeciwił się po raz ostatni zbuntowany syn.
Tatko nie powiedział nic, a pokiwał głową jakby słysząc daleki rytm - muzykę gdzieś z odległej karczmy, po czym zaczął podskakiwać i wystukiwać stopami dziwną melodię. Kiedy skakał, wszystkie jego ozdoby dzwoniły i trzebiotały nieznaną muzyką, jakby gdzieś obok stała cała zgraja zagubionych w lesie trubadurów i grajków. Tatko wykrzywił się w szaleńczym uśmiechu, rozkopując błoto we wszystkie strony. Emperel nie wiedząc, co zrobić - dołączył. Wywijał piruety, aż choroba prawie nie zatrzymała jego serca. Sam więc i przestał.
Po oprowadzeniu tatka po Wieży, Emperel nie miał dużych nadziei i oczekiwań, że ten będzie z niego dumny. Niemniej, tatko wydawał się zadowolony. Mieszkańcy, chociaż zdziwieni, witali go całkiem ciepło. Opowiadał co jakiś czas jakieś żarty, paniom prawił komplementy, przestawiał obrazy, podwijał dywany, otwierał i zamykał na zmianę okna, a służącego, który mył podłogę, kazał powiesić, bo czcił Ula. Emperel się wtedy nie zgodził. Na tortury również nie. Gdy tatko usłyszał, że nie ma tutaj kaźni i wydzielonego miejsca do tortur, powtórzył znane już Emperelowi - Nie tak Cię z matką wychowywaliśmy.
Znikąd jakby wpadł zdyszany, mały Sedlik. Chłopięcy ulubieniec Emperela.
- Tato, jestem głodny - zwrócił się wprost do Emperela, za jego namową uważając się za jego prawdziwego syna. Nie zdążył jednak odpowiedzieć.
- Cześć głodny! Jestem tata! Łeło - odpowiedział tatko, zbił doniczkę i przywołał martwego łosia, którym zatarasował drzwi, by Emperel nie mógł go dogonić.
Łosia przesunąć musiał Bogan, bo nijak było przejść, a trzeba było przecież zrobić porządki, skoro szło już szybkim marszem lato. Gdzieś w Wieży usłyszał rozgniewany krzyk Hazad, więc jak najszybciej popędził schodami w górę. Nie mógł tego zrobić. Lekko więc kuśtykając z wysiłku wspinał się na schody, ślizgając po jakimś płynie, rozlanym po stopniach. Czym wyżej szedł, tym szybciej płynęła woda. Zatrzymał się, by sprawdzić, czy to nie przypadek. Przypadek. Woda płynęła nadal szybciej. Mimo, iż stał.
Wparował do swojej sypialni. Jego najgorszy koszmar miał się spełnić. Tatko ledwo co wrócił, a już chciał zbałamucić jego ukochaną. Czy naprawdę miał tak złe serce, by mu to uczynić? Emperel stanął w drzwiach, po kolana zanurzony w płynach. Ze mną to tak dużo nie było wyrwało mu się w myślach, gdy zobaczył, jak jego tatko biega po pokoju, zasłaniając głowę, a Hazad w kusej koszuli nocnej okłada go ozdobnym karniszem z długą, ciężką zasłonką. Aż dziw, że miała w sobie tyle siły i wigoru.
- Co żeś staruchu uczynił?! - ryknęła za nim, gdy ten minął świetlisty okrąg w powietrzu, z którego wlewała się powoli woda. Tatko wyskoczył za okrąg i wpadł w okno, jakby ślepy, przebijając się ciałem przez szkło. Emperel wiedział, że nadejdzie taki dzień, gdy obudzi ich dźwięk potłuczonego szkła. Jeszcze jednak nie sforsowali im bram. Impulsem gniewu i równocześnie miłości wskoczył na parapet, spoglądając za tatkiem. Ten śpiewając wysokim tonem leciał w dół, wprost w inny świetlisty okrąg, pełny czarnego cienia i pojedynczych punktów świetlnych.
- Emperel! Ukradł nam wino! - wskazała za nim oskarżająco palcem Hazad.
- Co? Beczki wyniósł?
- Do kieszeni wlał, a się nie wylało, tylko tam gdzieś zostało.
Gniew Czarownika Bez Twarzy był okropny. Podwaliny wiekowej wieży aż zadrżały ze strachu, jakoby miały serca, które teraz trwoga zamieniłaby w kamień. Podwaliny miałyby więc bardzo krótki krąg życia. Nie czekając długo rzucił się za tatkiem, spadając z łopotem szaty. Przeniknął przez okrąg i zniknął po drugiej stronie.
- Tatko! Wracaj natychmiast! Oddawaj wino, albo zabiorę Ci... Oko! Oko za oko! Ząb za ząb! - wygrażał mu pięścią, płynąc w pozbawionej wody pustce, pełnej kul różnych wielkości, od których sie odbijali. Tatko wyraźnie próbował mu uciec. Na odchodnym ryczał za sobą:
- Oboje oczu za oko! Wszystkie zęby za ząb! Jeśli ktoś jest zły, odpłać mu większym złem! Pamiętaj synu, żeby nie kłaść gruszki na niedźwiedziu!
- Wino oddawaj! Ja Ci dam! Gdzie wino jest zaraz!
Tatkowi urosły znikąd skrzydła, a na głowie pojawiły się znane mu rogi. Nie zważał dotąd na ciemność i kule, które go otaczały. Wydawały się równocześnie niezwykle dalekie, jak i niezwykle bliskie. Ich kolory i barwy były różne - czasami były to kolory, których Emperel nie potrafił nazwać, bo nie były w ogóle podobne do którychkolwiek, które znał. Zapachy też były inne, dziwne. Czuł to wszystko jakby całym sobą, a nie nosem. Nie było tu zimno, ani ciepło. Głośno, ani cicho. Pusto. Tylko kule i tatko. To połączenie nie brzmiało dobrze.
- Tata! Ej!
- Broń się!
Dziwna odpowiedź była złowróżbna, więc Emperel chwycił za swoją szablę. Nie miał jednak szabli. Chwycił więc jedną z kul i rzucił nią w tatka, licząc, że ten zrobi coś spektakularnego. Ten jednak nie zrobił nic, żeby się zasłonić, obrywając nią w głowę. Znikąd też pojawił się kolejny okrąg, do którego tatko uciekł.
Miejsce niezwykle zalesione, pokryte dziwną roślinnością. Drzewa były wysokie i poskręcane, a wszędzie aż roiło się od owoców i małych zwierząt, nie przekraczających wielkością dużego psa. Emperela zdziwiła ta lokacja.
- Czemuś rzucił? Miałeś się bronić, nie atakować! Bić łobuza! Naprzód! Świat się zmienia! Wino się kończy! Nic nie ma sensu, jeśli coś nie ma sensu!
Wezwanie wybudziło zwierzęta, które powtarzając skrzeczącymi głosami złowrogie - Łeło! rzuciły się na Emperela, okładając go małymi piąstkami. Przypominały trochę niezwykle owłosione dzieci człowieka i szopa. Były wredne, więc dorosły mężczyzna, jakim był Emperel, nie mógł zrobić za wiele. Był dojrzały i odpowiedzialny. Zaczął więc kopać je po głowach i bić długim kijem, który podniósł z ziemi, rozbijając łuki brwiowe i wybijając zęby.
- Choć krwią zachłysnął się nasz świat, choć myśli toną w paranojach, jak zawsze chronić będzie nas - Zbroja! - krzyknął w kierunku tatka.
- Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza! - odpowiedział mu tatko.
- Bogowie dali mi ciało, ja zrobiłem z niego zbroję!
- Wstaje czerwone słońce!
- Jest tylko jedna osoba, którą mógłbym nazwać Cesarzową!
- Wszystkie diabły są tutaj, piekło jest puste! - podsumował tatko, po czym zanurzył dłonie w kieszeniach i prysnął winem w twarz Emperela.
Czując uderzenie w twarz zamknął oczy i walcząc z przeciwnikiem zdzielił go kijem w głowę.
- Bij zabij! Na pohybel! Zabić dzieci szopów!
Kolejny cios, jaki nadszedł, powalił go na ziemię.
- Ty durniu! Co Ty wyprawiasz?! - Hazad nie wydawała się zachwycona. Hazad? Hazad?! A gdzie tatko.
Emperel rozejrzał się po swojej komnacie. Z rozbitego wazonu wyciekła na ziemię woda, a w ręku tkwił ułamany badyl. Łodyga jednego z kwiatków. Zasłona była zerwana, a wszędzie panował okropny bałagan. Jego ukochana trzymała w dłoniach wiadro z wodą, którą musiała oblać Emperela.
- Hazad?! A gdzie tata?!
- Kto? - zdawała się nie rozumieć, mrużąc oczy w gniewie i zdziwieniu.
- Przed chwilą byłem z tatą i podróżowaliśmy po różnych światach.
- Znowu piłeś?!
Nie była tym zachwycona. Co mógł powiedzieć, co uratowałoby jego obecną sytuację i całe to nieporozumienie.
- Nie. Ćpałem
To jeszcze bardziej ją rozsierdziło. Wołania o pomoc mieszkańcy chyba zignorowali, gdy Hazad wyzywała Emperela od meneli. Był przecież tatą. Nietypowym. Czy to jednak nie wymarzony tata, który na zawsze pozostanie dzieckiem? On by takiego chciał. Jakiegokolwiek by chciał. Kogokolwiek, kto byłby jego tatą. Chociażby dziadka, wujka. Kogokolwiek.