3
autor: Sylvius
Ptaszysko powędrowało wolnym i miarowym krokiem za lekarzem, który przemierzał obrzydliwe wnętrze lazaretu. Stukot potężnych buciorów niknął w przerażających krzykach i jękach pacjentów. Warunki tutaj panujące przysparzały go o ból głowy i mdłości. Najlepiej odwrócił by wzrok od tych ohydnych obrazów, ale nie było gdzie uciec oczami. Ten krwawy dramat rozgrywał się dookoła. W całym budynku, w którym nie można było ukryć się przed zgrozą. Na ziemi leżało pełno ofiar epidemii, która rozszerzyła się wpierw wśród najuboższych. Nie przebierała jednak wśród ras, płci czy kastach. Podłoga była mokra od osocza i ropy, która wydobywała się z pękających pęcherzy. Powietrze było skażone chorobą i rozkładem. Nawet wonne olejki, znajdujące się w dziobie, nie potrafiły uchronić od tego fetoru. Wielu z pacjentów już z pewnością nie żyło, ale nie było komu ich wynieść poza mury. Inni zaś oddawali już ostatni oddech, albo wpadli w stan bezgłośnej agonii.
Nie widać było dla nich ratunku. Szpital oferował więc jedynie uśmierzenie bólu i pielęgnację. Jednak nawet tego nie potrafił zapewnić, a Sylvius był tego zupełnie pewny. Znał od podszewki takie sytuacje. Znał realia takich przybytków. Dysponowali zbyt małą ilością środków leczniczych. Środki znieczulające były bardzo drogie i ciężkie do wytworzenia. Sam alchemik nie wiele miał takich preparatów w swojej pracowni. Stworzenie wartościowego opium wymagało zebrania dużej ilości główek maku i pozyskaniu z nich białego mleka, a następnie odpowiedniego spreparowania go. Bardzo czasochłonne i wymagające zadanie, do którego bardzo często wykorzystywał Karola. Nie uczył się przy tym zbyt długo, ale pozwalał na pracowanie swojemu mistrzowi przy bardziej skomplikowanych zadaniach. Liczba pacjentów w stosunku do pracujących tutaj ludzi ograniczała możliwość odkażania ran. Przemykający medycy jedynie przepłukiwali ich ciała, dając ukojenie od gorączki za pomocą zimnej czystej wody. Niczym jednak nie było to ukojenie, kiedy choroba pożerała ich coraz bardziej, a oni musieli zmagać się ze wszystkimi jej dolegliwościami. Przede wszystkim narastającym bólem. Rzemieślnik znał sposoby na przeciwdziałanie temu, ale nikt rozsądny nie będzie marnował takich środków na trupy. Ten burdel, który ktoś śmiało nazwał lazaretem, nie dysponował nawet czystymi płótnami, aby wymieniać stare zabrudzone, sztywne od krwi i ropy opatrunki. Twarz mężczyzny skryta pod rzemienną maską wykrzywiona była w grymasie, który przypominał mieszankę odrazy i gniewu. Najbardziej komicznym faktem jest, że banda altruistów, która była przekonana o istotności swojej pracy, nie potrafi dać im nawet godnej śmierci. Wszyscy odchodzili we własnych odchodach w najgorszych szatach, leżąc na zimnej i brudnej podłodze wyniszczonym przez chorobę. Ich zwłoki potrafiły tak leżeć nawet pewien czas, aż ktoś łaskawie nie wyrzucił ich za bruk. Rodziny nie zgłaszały się po swoich bliskich. Obawiali się zbyt bardzo zarazy, albo sami się z nią zmagali lub już dawno przegrali tę walkę. Równie dobrze mogliby umierać na ulicy.
Nic nie było tutaj na swoim miejscu. Sylvius był tego świadomy nawet będąc jedynie alchemikiem. Nie był medykiem, ale znał się bardzo dobrze na różnych specyfikach. Nie przeprowadzał zabiegów, nie zszywał rannych, ani nie wyjmował strzał po wystrzale z łuku. Był jednak skarbnicą wiedzy jeżeli chodzi o anatomię, zielarstwo i przyrządzanie substancji leczniczych. Qerel potrzebowało kogoś z doświadczeniem walki z pandemią, a nie zgrai imbecyli podających się za akolitów, potrafiących jedynie rozszerzać jeszcze bardziej chorobę. Nie wiedział co bardziej go osaczało w tym miejscu- nieograniczona śmierć i zaraza czy głupota pracowników lecznicy. Miejscu, które powinno być kojarzone z życiem i nadzieją, bliżej było do nekropolii. Lazaret nie spełniał swojej roli. Przyjmowanie tłumów zarażonych i upychanie ich w każdym możliwym miejscu nie był przejawem litości i dobroci, lecz tworzeniem zbiorowej mogiły. Najgorsze było to, że panował tutaj niezwykły mróz. Początkowo alchemik miał wrażenie, że to tylko przez te potężne kamienne mury. Po chwili jednak zerknął na wyjście. Znał to uczucie. To była śmierć. Zamieszkała tutaj i zupełnie się rozgościła. Nie wychodziła stąd lecz czekała w przedsionku na kolejną ofiarę. Co chwilę ktoś umierał, a ona życzliwie przyjmowała go pod swoje czarne skrzydła. Brała wszystkich, bez wybrzydzania. Najbardziej jednak czekała na tych lekkomyślnych lekarzy, nie stosujących podstawowych zasad higieny i bezpieczeństwa. Noszący przesiąknięte od krwi stroje, skrywający twarze jedynie za szmatami i brodzący w fekaliach własnych pacjentów.
Trzymał się duży dystans od każdego, który tutaj się kręcił. Wszyscy byli nosicielami zarazków, które z chęcią przeniknęłyby do jego organizmu i doprowadziły do zgonu. On jednak nie zamierzał się tak łatwo złapać w jej sidła. Dlatego unikał nawet bezpośredniego kontaktu z zarządcą lazaretu. Nikt tutaj nie liczył się ze zdrowiem. Słowa mężczyzny zupełnie nie zrobiły na nim wrażenia. On stał przed nim w dobrym stanie, a ta karykatura medyka słaniała się na nogach przeżarta przez chorobę. Pamiętał Victorię, która była okazem zdrowia wśród gnijącej od wewnątrz tłuszczy, która dobijała się niegdyś do ich przytułku. Dawne czasu…
- Nie spalisz całego miasta z taką łatwością, choć zarządzając w ten sposób kliniką, przyśpieszasz jedynie rozprzestrzenianie się tego paskudztwa. Umrzesz razem z tym motłochem, a alkohol jedynie znieczula ból, który trawi twoje trzewia. Nie jestem zwykłym świrem, który zwiedza żywe cmentarzysko. Przyznam się, że nie przywykłem do takiego widoku. Nie da się przyzwyczaić do obrazu takiego niewyobrażalnego cierpienia i nieokiełznanego chaosu. Najgorsza jest jednak bezradność. Znam ją. Wtedy tylko ogień staje się rozwiązaniem. Dla Ciebie jednak nie będzie on wybawieniem, chyba że od agonii – stał przed biurkiem, przy którym siedział gospodarz. Nie zamierzał siadać na wskazanym mu miejscu. Unikał kontaktu ze wszystkimi przedmiotami, które tutaj się znajdowały. Walizkę z przyrządzonymi wcześniej specyfikami trzymał w dłoni. Nie zamierzał stawiać ją na podłodze, która naznaczona była śmiercią.
- Kontynuując. Jestem Sylvius Aurinuget z rodu tych Aurinuget z Saran Dun. Nie przyszedłem chwalić się tytułami wielkiego alchemika, bo godność mojej rodzin dawno została wykradziona. Ja sam zaś nie jestem nikim, kto mógłby reprezentować moją rodzinę. Jestem tylko rzemieślnikiem, który od czasu śmierci naszego króla, osiadł w książęcym mieście prowadząc skromny zakład. Z pewnością o mnie słyszałeś i nie musisz wykrzywiać swojej twarzy. Przychodzę tutaj jako człowiek doświadczony, który może zaradzić tej katastrofie, albo przynajmniej postarać się ją zatrzymać. Niegdyś zmagałem się z podobnym wrogiem, jak ta klątwa, która spadła na Qerel. Znam to uczucie bezradności, które opanowuje umysł. Zapijasz strach, a nie leczysz się. Umrzesz tak samo jak oni lub mnie wysłuchasz. Ogień jest ostatecznością. Rozum zaś pierwszą drogą do rozwiązania. Dlatego też noszę na sobie ten strój, który został stworzony niegdyś na zamówienie przez znamienitego kowala. Raz uratował mnie przed śmiercią, choć równie głęboko nurzałem się w odmętach choroby, jak ty teraz. Obrałeś złą drogę, ale możesz zawrócić i zrobić coś rozsądnego bo inaczej pogrążysz siebie, swoich ludzi, a przede wszystkim tę budę. – zaczął bardziej atakować mężczyznę- Stoję w dziurze, z której wylewa się zgnilizna, ropa, fekalia i krew, a wszystkiemu winny jesteś Ty i twoja piękna idee. Tylko zupełnie to nie jest estetyczne, a raczej budzące odrazę. Doprowadziłeś do tego, że jedyne miejsce mogące powstrzymać chorobę, jest wylęgarnią zarazy. Zmieniłeś sale medyczne w prosektorium. Sam wiesz, że smród tych gnijących ciał, przyciąga tylko kolejne chodzące zwłoki. Zamierzasz coś z tym zrobić, czy nadal bezczynnie patrzeć, jak śmierć pożera Ciebie i innych?
_________________________________
***
__________________________________________________________________________________
***
_________________________________
72. rok Trzeciej Ery, Vindegrof
Czarne ptaszysko niknęło w wieczornych ciemnościach drogi wiodącej do Zaavral w tle płonącej niewielkiej wioski. Pożoga objęła już całą miejscowość. W oddali było widać nie jedną lecz trzy potężne łuny. Vindegrof było ostatnim największe z nich wszystkich. Nie było innego sposobu, aby zatrzymać zarazy. Trzeba było wykorzystać ogień, który oczyści skażone miejsca. Mężczyzna zaś szedł miarowym krokiem w stronę wozu, na którym siedzieli ostatni ocaleni- dwóch medyków, którzy podjęli się wraz z nim tego przedsięwzięcia. Samuel był starym kapłanem Loliusza. Prawdopodobnie tylko dzięki swoim czarom trzymał to paskudztwo z dala od siebie. Victorie zaś uratował jej pedantyzm i uporczywe unikanie kontaktu z kimkolwiek, będącym potencjalnie zarażonym. Zresztą przez cały pobyt we wiosce zamieniła z Sylviusem koło dziesięciu słów i to krótko po ich przyjeździe. Później zamknęła się w jednej z komnat, gdzie przyrządzała różne specyfiki- była zielarką. Wpuszczała do środka jedynie Samuela, ale ostrzegając go, by trzymał dystans. Jemu przekazywała również wszelkie maści, wywary, napitki i okłady dla pacjentów. Mag nie odnosił jej naczyń, w których dostawał specyfiki. Za każdym razem wyciągała nowe z pewnością nie skażone chorobą. Przed każdym oknem i drzwiami umieściła preparaty wypuszczające parę, mającą za zadanie oczyszczać powietrze. Poza tym przy swoim stoliku paliła dziwne kadzidła o odurzającym zapachu. Ze sobą przywiozła zapas suchego prowiantu i nie ruszała niczego innego. Była bardzo dobrze przygotowana do kontaktu z epidemią. A młody Aurinuget? Ciężko byłoby odpowiedzieć na to pytanie. Czy miał więcej szczęścia niż rozumu? Czy to niezwykła receptura octu siedmiu złodziei, która jest bogata w bakteriobójcze olejki eteryczne? Czy niezwykły strój, który pozwalał mu obcować z chorymi, ale zabezpieczyć się przed zarazą? Czy częste mycie rąk alkoholem i płukanie przełyku? Najbardziej prawdopodobny jest zbieg wszystkich powyższych okoliczności w jednym momencie.
Dwudziestotrzylatek wracał od żołnierzy, którzy zdali raport z rzezi. Na barkach trójki spoczęło podjęcie tak trudnej decyzji, ale zupełnie stracili nadzieję na zatrzymanie tej zarazy. Musieli odizolować mieszkańców we własnych domach, ale strach i żal zaczęły zmieniać ich w dzikie bestie. Najgorszym potworem jednak była sama choroba, która pożerała mieszkańców od środka. Zaczynało się w niewinny sposób. Gorączka, dreszcze, kaszel i biegunka. Niespecyficzne objawy nie zwiastują tego co dzieje się później. Zapalenie płuc przeistacza się w duszności z krwiopluciem i sinicą, która następnie przeobraża się w zgorzel z czerniejącymi kończynami, zaczynając od palców po całe dłonie i stopy. Ludzie i elfy umierali w męczarniach, których nie dało się powstrzymać. Najgorsze było jednak odkrycie naukowca Luida z Oros, który dokonał kilku sekcji zwłok ofiar, a później sam się zaraził. Choroba w środku pożerała człowieka. Jego wnętrzności gniły. Wątroba, żołądek, jelita, trzustka, dwunastnica- zupełnie wszystko ulegało wyniszczeniu. W końcu zabrakło opium i innych środków leczniczych. Łatwiej było ich zabijać niż trzymać w lazaretach. Nic nie pomagało. Uzdrowiciele z pozostałych wiosek i wszyscy ich mieszkańcy zmarli. Wykończeni przez zarazę, albo dobici przez żołnierzy niezależnie od swojego statusu społecznego. Nie było ratunku i każdy musiał się z tym pogodzić.
Gdzieś głęboko w Sylviusie uchowała się jednak myśl, że można było ich uratować, że popełnili zbyt dużo błędów, że szukali w złym miejscu i zbyt mało szczegółowo, że brakowało im umiejętności i wiedzy, że mieli zbyt mało czasu, że za słabo wierzyli we własne szanse, że nie potrafili już więcej patrzeć na śmierć niewinnych. Bolesny widok umierających dzieci i ich matek. Starców, których pertraktacje z Usalem o los wnuków, nic nie dają. Wierzących, którzy w krzyku błagają o łaskę i przebaczenie. Alchemik przez całe swoje życie będzie nosił tą porażkę, gdzieś głęboko zakopaną w sobie.
***
Wszystko zaczęło się od listu od szlachcica Senelli, który posiadał na wschód od Zaavral kilka wiosek z plantacjami davgońskich białych winorośli. Było to krótko po śmierci jego wuja Hektora. Nie wiedział co ma z sobą począć. Zamierzał wyrwać się z Saran Dun i sprzedać skład alchemiczny, który otrzymał w spadku. Zlecenie od wysokiego elfa było jak wybawienie, które miało nakreślić jego nową drogę. Nie posiadał jeszcze wtedy tak wielu umiejętności jak Hektor, a tym bardziej daleko mu było do jego ojca- Teomila. Podjął jednak zadanie z racji sporej sumy pieniędzy, która była mu zaoferowana. Miał współpracować z czwórką wybitnych naukowców, których zadaniem było powstrzymanie zarazy. Rozniosła się już po dwóch miejscowościach i istniało zagrożenie o wiele większe niż strata kilku plantacji- śmierć mogła dotrzeć do większych miast jak Ujście, Zaavral, czy Oros. Nic dziwnego, że zaangażowano do tego kilka wybitnych osób. Wszystko zaś było uknute w tajemnicy, aby przerażające wieści nie rozniosły się na całą Herbię.
Na ich czele stał Luida. Wybitny anatom i niemagiczny medyk, który wykładał w Oros. Jego publikacje były wykorzystywane również na wielu innych uczelniach. Zapraszano go nawet na wykłady do Nowego Hollar. Przeprowadził jedne z pierwszych publicznych sekcji zwłok na rynku w Oros, które spotkały się z wielkim oburzeniem, ale również podziwem. Warto było również wspomnieć o Gal-danhu znachorze z Karlgardu, który ponoć powstrzymał suchotę pustynną, która panowała w tamtejszym rejonie w 46. Był dość starym goblinem, który studiował niegdyś w akademii czarnoksięstwa. Często podróżował po Urk-hun, gdzie leczył chorych i zniedołężniałych. W tamtych stronach nazywano go Wielkim Uzdrowicielem. Szlachcic zwerbował również kapłana Loliusza, który niegdyś osiedlił się na ziemiach Keronu oraz ekscentryczną zielarkę z okolic Meriandos. Cały komplet dopełnił alchemik z wielkiej rodziny. Szkoda tylko, że nie posiadał takiej wiedzy jak jego przodkowie.
Sylvius między innymi w spadku po Hektorze otrzymał projekt ojca niezwykłego stroju, który miał zabezpieczać w dużym stopniu jego właściciela przed wszelkimi chorobami. Teomil nazwał go Szatą Usala, gdyż ptasi wygląd przypominał trochę jedno z mrocznych wyobrażeń tego boga śmierci. Według założeń tego znamienitego alchemika, powinien być to typowy strój noszony przy wszystkich epidemiach, a nawet stosowany codziennie w lazaretach. Wtedy był czymś niespotykanym. Dzięki kontaktom znamienity kowal z Saran Dun wykonał go na zamówienie. Był prawdziwie piękny, a zarazem przerażający. Gruba kilkowarstwowa szata z kapturem wraz ze skórzanymi wstawkami na narzędzia i podręczne mikstury. Długie skórzane rękawice, kończące się dopiero przy łokciach. Potężne buty z wysokimi cholewami. Przerażająca rzemienna maska w kształcie ptasiej głowy z ogromnym dziobem, w którym znajdują się dziury do oddychania, ale również miejsce na olejki eteryczne. Na oczach szerokie grube szkła, które przypominały ogromne ślepia bestii.
Przydzielono go wraz z kapłanem i zielarką do Vindegrof największej z miejscowości, do której później dotarła zaraza. Pozostała dwójka zaś znalazła się w epicentrum choroby- Dawon. Samuel przejął piecze nad poczynaniami ich badań. Otrzymali dom wójta, w którym zorganizowali lazaret. Wykorzystywali wszelkie sposoby, aby przeciwdziałać chorobie. Różnego rodzaju leki wykonane za pomocą alchemicznej aparatury i prostych zielarskich metod. Victoria zupełnie nie współpracowała z Sylviusem, uważając go za mało doświadczonego i mającego zbyt bliski kontakt z zarażonymi. Magia kapłana również nie pomagała, a Loliusz zupełnie nie słuchał swojego wiernego wyznawcy. Nic nie pomagało. Na ich oczach śmierć zabierała wszystkich. Niewinni mieszkańcy gnili na ziemi prowizorycznej lecznicy. W końcu brakło im specyfików i leków, a dotarły do nich wieści, że epidemia rozniosła się dalej. Postawiono więc wojska dookoła miast i strzelano do każdego, kto próbował opuścić siedlisko choroby. To wzbudziło szaleństwo wśród mieszkańców. Dochodziło do aktów wandalizmu. Jeden z chłopów rzucił się nawet na gobliniego szamana i dotkliwie go ranił, a tym samym zaraził go. Umarł kilkanaście dni później. Nie potrafił pomóc sobie, a próbował innym. Dawny dom wójta był przepełniony zwłokami. Nie było czasu wynosić zwłok, które okropnie cuchnęły. Fragmenty ciała odrywały się od półżywych ofiar. Nikt nie umiał im pomóc. Po informacjach z Dawon, że profesor Uniwersytetu Oros ma pierwsze objawy garoni (nazwa wśród naukowców na każdy rodzaj epidemii, której nie da się powstrzymać), trójka pozostałych podjęła trudną decyzję. Spalić wszystkie wioski. Nie było innego wyjścia.
Senelli nie był zadowolony tym rozwiązaniem, ale zrozumiał. To jedno zdanie powtarzano później przez długi czas. Nie było innego wyjścia. Usprawiedliwiali się w ten sposób. Tak naprawdę byli przepełnieni strachem. Tym samym, który opanowywał te dzikie tłumy rzucające się na prowizoryczne lecznice postawione we wioskach, które spłonęły wraz ze wszystkimi mieszkańcami. Nikogo nie uratowano. Z całej epidemii wyszła tylko trójka. Do skrytego w Zaavral wysokiego elfa przybyli z żalem i smutkiem. Nie zostali przywitani z radością, ale smutkiem. Byli przegrani, nawet jeżeli otrzymali jedną trzecią ustalonego wynagrodzenia. Szlachic był szczodry, choć stracił trzy plantacje, a przede wszystkim swoich ludzi. Rozumiał jednak, że żadna ilość gryfów nie odegna od tej trójki złych wspomnień i tych okropnych obrazów. Rozeszli się i żaden z nich więcej się nie widział.
***
Samuel powrócił do Fenistei, gdzie wzniósł świątynię swojego bóstwa. Nie był jednak już tym samym elfem co dawniej. Cichy i markotny. Nigdy na głos nie modlił się do Loliusza, jak czynił to dawniej. Zmarł z bliżej nieokreślonego powodu podczas Nocy Spadających Gwiazd w 83. roku.
Victoria zaszyła się w chatce na obrzeżach Meriandos. Ponoć zupełnie zwariowała. Zaczęła gadać do siebie i praktykować jakąś nieznaną magię oczyszczającą. Miejscowi kojarzyli ją z dokonywania usunięcia niechcianego dziecka u młodych pannic. W 85. dokonano na niej samosądu oskarżając o porywanie dzieci i wykorzystywanie ich do mrocznych praktyk.
_________________________________
***
__________________________________________________________________________________
***
_________________________________
Sylvius na chwilę wpadł w zadumę. Na początku można byłoby pomyśleć, że skończył najlepiej z całej trójki. Dożył najdłużej po tamtym felernym zadaniu. Musiał się jednak zmierzyć ze starymi wyrzutami sumienia. niepowodzenie i lękiem. Inni by zrezygnowali lub załamali się. Tamten niedoświadczony młodzieniec jednak zniknął, a zastąpił go wyrachowany, zimny lecz pełny użytecznej wiedzy alchemik. Coś wewnątrz niego podpowiadało mu, że musi zmierzyć się z szalejącą w mieście epidemią. Dlatego przeżył tamtą tragedię i dotrwał do tego dnia.
Z tego stanu wyrwało go skrzypnięcie drzwi i wchodząca do środka kobieta. Z początku nie poznał jej. Dawno się nie widzieli, a on zupełnie był zaprzątany myślami na temat choroby szalejącej w Qerel. Wtedy ujrzał coś znajomego w tych oczach. Przebudzony gniew i strach zastąpiła inna równie głęboko skrywana emocja- tęsknota i smutek. Nie wierzył, że znajduje się obok niego kobieta, którą stracił wiele lat temu. Pomyślał, że to ktoś bardzo podobny, przypominający Elizę. Nie mogłaby się tutaj pojawić. Jej ojciec by na to nie pozwolił, aby objęła ją śmierć zatrutego miasta. Nawet jej dobre i miękkie serce, nie powinno przyprowadzić jej w tak trudnych czasach do lazaretu, objętego zarazą. Dopiero słowa zarządcy lecznicy utwierdziły go, że nie ma zwidów. Naprawdę znajdowała się tutaj najpiękniejsza istota, którą spotkał. Ta sama, której zniknięcie zupełnie wypaczyło jego psychikę. Nigdy więcej nikogo nie pokochał. Zmienił się w zimnego Sylviusa, który za naukami Hektora, wyciągał tylko z ludzi gryfy, które następnie ukrywał w skrytce pod deską za szafą. Tylko wobec Karola był milszy niż do innych, jakby przelewał w niego miłość, która zarezerwowana była dla jego potomka. Chciał rzucić obecną rozmowę i pobiec za nią. Nie wiedziałby jednak co ma powiedzieć. Rozstali się i z biegiem czasu stali się dla siebie obcy. Tym bardziej on. Nie był tym samym Sylviusem co kiedyś. Ona by go już nie potrafiła kochać. Tylko dlaczego ona tutaj jest? Więc zaraza objęła i ją? Gdzie jest ich dziecko? Czy narodziło się, czy zmarło w epidemii? Miał tyle pytań, które chciał zadać teraz Lucanowi, ale nie mógł. Musiał rozwiązać to wszystko w zupełnie inny sposób. Nie mógł przyznać się do związku z tą szlachcianką, choć bardzo pragnął móc z nią zamienić choć słowo i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Potrafił już kontrolować nawet te najbardziej silne uczucia, które w nim buzowały. Swój świat wewnętrzny oddzielił od rzeczywistości. Tak żyło się o wiele lepiej. Nie nawiązując silnych relacji, które później tracisz. Kochał tylko jedną noc, a nad ranem odchodził. Miał rozum w przeciwieństwie do tych półgłówków, z którymi przyszło mu się stykać i zamierzał go wykorzystać do zdobycia wszystkiego co potrzebuje.
- Nie jestem tutaj dla żadnej kobiety. Nie zamierzam zarazić się tym paskudztwem. Dobrze o tym wiesz. Przejdźmy więc do sedna. – przerwał i odchrząknął, a zabrzmiało to jak kraknięcie, kiedy wydobyło się z maski- Masz już objawy choroby. Jest wśród was ktoś, kto jeszcze nie ma gorączki i kaszlu? Ktoś kto może być potencjalnie zdrowy? I czy podejmiesz odpowiednie kroki, aby przywrócić temu miejscu odpowiedni mu status, niezależnie od moich wskazań? Przede wszystkim czy zamierzasz ze mną współpracować? Walczyłem już z epidemiami i znam sposoby, które mogą zapewnić nam przewagę. Teraz jesteśmy bardzo daleko za śmiercią, ale małymi krokami damy radę ją wyprzedzić i oszukać. Jeżeli tylko wyrażasz taką chęć Lucanie.