Pałac Magiczny uznaje się zgodnie za jedno z najelegantszych miejsc na uczelni, miejsce wszystkich ważnych egzaminów, najbardziej prestiżowych wykładów, obrad, przyjęć, jak również – charytatywnego balu połączonego z mianowaniem nowych Mistrzów, który odbywał się właśnie tego wieczora. Wieżą Alchemika zaś nazywano wieńczącą Pałac, przeszkloną, barwną od witraży, koronkową i czarowną w swym charakterze konstrukcję, z której rozciągał się zwykle kojący widok na uniwersytecki park. Dzisiaj jednak, szczególnie teraz, po zmierzchu, oko przyciągał szczególnie pewien obcy element tej uroczej zazwyczaj panoramy: opalizujące, iskrzące kolorowo i złowieszczo błyski sponad zgliszcz słynnej Biblioteki. Po ciemku jarzyły się tak mocno, że nie były w stanie ich skutecznie ukryć nawet te wielkie czarne płachty, których Zakon użył do ich zasłonięcia.
Ten widok odbierał spokój. Już lepiej było patrzeć w te oczy. Wielkie, płonące, zielone oczy Gerdy.
*
Zachód słońca miał tego wieczora odcień fiołków. Kiedy Felivrin w towarzystwie swojej „najemniczki”
zmierzał w kierunku uczelni, w rozlewającym się po mieście półmroku wyraźnie odznaczała się, wskazując mu drogę, pomarańczowa łuna – odblask płonących pod murem uczelni świec ku czci ofiar wybuchu. Od wczoraj zdążyło ich przybyć tyle, że uliczką ciężko było swobodnie przejść. Wieczorne powietrze przepajała woń dymu i wosku oraz mieszanina chyba tysiąca różnych kwiatów, które więdły ułożone dookoła świec.
Oświetlony tym niesamowitym poblaskiem mur z nabazgranymi na nim ogłoszeniami, pogróżkami i wiadomościami kojarzył się Felivrinowi z tym, co opowiadano mu kiedyś o badaniu starych grobowców. O chodzeniu w ciemności wzdłuż ścian i odczytywaniu w chybotliwym świetle pochodni zapisanych przed wiekami inskrypcji.
Tutaj też mogło mu się zdawać, że to trwa już od wieków.
Oddajcie nam Uniwersytet!!! Stop maglowaniu magów!
Zaginęła moja siostra, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, załączam rysunek
czary=czarty
Sprzedam osła, tanio!
Dobry człowiek osierocił trójkę dzieci, nękali go SAKIROWCY! Zapłacicie za to, ŚWINIE!
W tragicznym wybuchu Biblioteki poniosły śmierć następujące osoby...
Ścieżkę od bramy do Pałacu Magicznego odgrodzono białymi wstęgami, aby nikt z gości nie zmylił drogi. Przy drzwiach czuwało kilkoro strażników oraz dwie studentki, które z cukrowymi uśmiechami witały przychodzących, chowały w złotej skrzyneczce pieniądze, jakie ci wpłacali na rzecz ofiar eksplozji i na odbudowę gmachu bibliotecznego, oraz rozdawały hojnym darczyńcom malutkie bukieciki z bibuły.
Wewnątrz płonęło mnóstwo świec, długi stół uginał się od wytwornych przekąsek, służący roznosili kielichy z winem i grała skoczna muzyka – uroczystość umilał jakiś całkiem udany zespół z dziwnymi, egzotycznie wyglądającymi, lecz bardzo ciekawie brzmiącymi instrumentami. O dziwo, pomimo smutnej okazji oraz faktu, że bal organizował sam komtur Zakonu Sakira, zabawa wydawała się Felivrinowi całkiem przednia, a inni obecni chyba podzielali ten pogląd. W szczególności obecni tłumnie studenci – oczywiście wyłącznie ci rasy ludzkiej, innych nie było widać – którzy pili na umór, całowali się po kątach i tańczyli jakby świat miał się jutro skończyć (cóż, prawdę mówiąc to nawet rozsądne, bo w dzisiejszych czasach nie można było mieć nigdy pewności, czy się aby nie skończy). Zresztą podobnie robiła kadra profesorska, nie odstawały od nich obecne tłumnie na bankiecie oroskie znakomitości spoza uczelni, ba, nawet sakirowcy wyglądali jakoś mniej poważnie niż zwykle i niektórzy nawet raz po raz przebierali nogami w tych swoich wypastowanych na błysk buciorach, jakby i im chciało się rzucić wszystko w diabły i dać się ponieść. Może po prostu zbyt dawno nie było tu okazji, żeby się po prostu napić?
Sama część oficjalna nie trwała przesadnie długo. Adelajda Bloom oraz jeszcze dwóch jakichś facetów, których Felivrin w ogóle nie kojarzył i których nazwisk, choć zostały wymienione, nawet nie zapamiętał, przyjęli złote szaty i złote trzewiki z rąk rektorki, potem złożyli jakieś przysięgi, każde
wyrecytowało długą listę podziękowań, komtur von Tieffen pogratulował im z serca, mówiąc, że „takich ludzi nam trzeba, a dzięki wam i waszej postawie ta znakomita uczelnia ma szansę wrócić na właściwą drogę”... a później były profesor przestał śledzić ten cyrk, bo podszedł do niego służący i wręczył mu bukiecik czerwonych kwiatów podobnych do gwiazd.
— Od tamtej pani — oznajmił cicho i beznamiętnie, po czym wskazał siedzącą na parapecie w drugim końcu sali postać.
Była to wysoka i szczupła dziewczyna o eleganckich jasnych lokach, przystrzyżonych dość krótko, nieco poniżej uszu. Cała w czerni, jak większość zakonników, a jednak zdawała się lśnić w tłumie. Nosiła krótkie, wypastowane idealnie trzewiki ze skóry. Jej ramiona okrywała krótka pelerynka z gwiaździstą broszą na lewej piersi. Błyskotka przypuszczalnie oznaczała jakąś rangę w Zakonie – co do tego Czarodziej nie miał pewności, ale nie tracił czasu na dociekanie, kiedy było więcej intrygujących szczegółów do zbadania. Błyszczący pas, który ściskał jej talię. Ładnie wykrojone, mocno umalowane usta. Opięta na kształtnych udach i łydkach tkanina spodni. Ciemnoczerwona aksamitka na szyi.
— Ekhm! Proszę pana! Słyszy mnie pan? Tu jest wiadomość dla pana. Od tamtej pani. Czy życzy pan sobie przekazać odpowiedź?
Życzył sobie.
Powtórzył jeszcze raz swojej rudowłosej pomocnicy szczegóły ich planu, po czym zostawił wszystko na jej głowie.
*
No i tak znalazł się tutaj, na szczycie Wieży Alchemika, sam na sam z Gerdą o jasnych lokach. Z inkwizytorką z Zakonu Sakira.
Siedzieli na kanapie, otoczeni witrażami. Po ciemku, tylko w różowawym świetle sierpa Mimbry. Na podłodze leżał bukiet czerwonych poinsecji, a na parapecie w zasięgu ręki stała w połowie pusta – lub w połowie pełna, jeśli ktoś woli na to spojrzeć w ten sposób – butelka jeszcze czerwieńszego wina, cierpkiego jak diabli.
— Jesteś inny niż wszyscy. Od razu to zobaczyłam...
Ton, jakim dziewczyna wyszeptała te słowa, nie sugerował na szczęście, jakoby miała na myśli coś w rodzaju „zdemaskowałam cię, bezczelny przebierańcu, tak naprawdę jesteś tym magiem-kryminalistą, który to niby nie żyje! Tylko podszywasz się pod zakonnika i teraz zginiesz!”. Raczej było to coś w stylu „jesteś inni niż wszyscy ci okropni nudziarze, no a ja taka samotna i taka miła, no i hej, zobacz, ile tego wina jeszcze nam zostało w butelce, stanowczo trzeba coś z tym zrobić”.
— Dopiero cię tu przysłali, prawda? Z daleka, hm? — Mówiąc to, Gerda nie traciła czasu i po kolei odpinała guziki munduru Felivrina. Na szyi przebranego Czarodzieja zdążyła już zresztą zostawić ślad szminki. Najwyraźniej była zdania, że konwencjonalne uprzejmości zapoznawcze można równie dobrze wymieniać już gdzieś po drodze. — Dobrze ci radzę, uciekaj stąd, jeśli jeszcze możesz — wyszeptała z ustami bardzo blisko jego ucha. — To jest chore miejsce, to... hmm, pomóż mi... chore miejsce, to cholerne Oros. Przysłali cię przymusowo czy sam zdecydowałeś? Nie masz pojęcia, co tu się wyprawia...