
Sylwetka starszego mężczyzny odzianego w wilcze futro majaczyła w porannych promieniach słońca na tle wysokiego zachodniego pasma górskiego Ghuz Dun. Ktoś z oddali mógłby uznać go za przewidzenie. Wyrastające z ziemi wielkie ostro zakończone grzbiety, były pokryte warstwą śniegu. Ich wierzchołki nigdy nie zrzucały swych białych czap. Były tak wysokie, że ciepło lata nigdy tam nie docierało. Często znikały w kłębiastych chmurach, ukrywając się przed wzrokiem wścibskich cudzoziemców, którzy łapczywie szukali w nich odpowiedzi na trapiące Północ cierpienie. W ich niegościnnych progach gniazda swe tworzyły demony, które przybyły na świat wraz z pojawieniem się wieży. Prawowici właściciele gór krasnoludowie powiadali, że powstało tam kilka niewielkich portalów, przez które przedzierają się owe istoty do Herbii. Mało komu jednak udało się wrócić z tamtych wypraw żywym, a nikt nie przyniósł żadnych cennych informacji na temat bram. Najbardziej niedostępny, a zarazem największy z wierchów, szczyt Teodila przebijał szary postrzępiony obłok, który niespokojnie wisiał wysoko nad głowami. W jego wnętrzu powstał za dawnych czasów grobowiec jednego z najbogatszych władców krasnoludów. Zażądał on wyrycia w litej skale na strzelistej górze głębokiego tunelu, w którym złożono później jego ciało. Miejsce miało być niedostępne dla grabieżców, a strzec miały go kamienne golemy, które przedstawiały jego najbardziej odważnych wojowników. Pogłoski głosiły, że stoi tam zaczarowana gwardia królewska, którą siłą przymuszono do odejścia wraz ze swoim panem do krainy dusz. Nikt jednak od lat nie dotarł do miejsca spoczynku władcy sprzed wieków. Nikt nie łaknął jego bogactwa, razem z którym zasnął. Wielu młodych przedstawicieli tej dumnej rasy, nawet zapomniało jego dokonań i imienia. Wśród ludów Uratai nikt jednak nie zapomniał jego złej sławy i okropnego dorobku. To wypowiadane z niechęcią na twarzy imię, pojawiało się niekiedy w opowiastkach, snutych przez starszyznę. Nawet Oldan kojarzył historię o nim. Był to krasnolud pełen pychy i braku szacunku do innych istot. Uważał, że jego rasa jest najwspanialsza i najpotężniejsza. Pragnął posiadania coraz większych majętności, ale przede wszystkim chciał objąć we władanie wszelkie szczyty górskie. Rozpoczął więc brutalną i krwawą wojnę z dzikim ludem. Trwała wiele lat i zabrała ze sobą jeszcze więcej niewinnych istnień. Przerwała ją śmierć krasnoludzkiego króla. Choć od tamtych czasów relację między owymi sąsiadami już nigdy nie były spokojne i niekiedy wybuchały kolejne walki. Jednakże nie tak brutalne jak tamta. Czterdziestolatek słyszał kiedyś legendę, która głosiła, że został on pochowany wraz z magicznym proporcem armii Thirongadu. Artefakt ten stał się elementem przechwałek krasnludzkich dowódców. Nakładał on ponoć na armię potężne uroki, które dawały większą siłę, wytrzymałość i zwinność wojownikom Uratai. Stworzyli ją dawno temu potężni szamani, którzy pochodzili z czystej linii magicznej, niespotykanej w tych czasach. Zdobycie tej chorągwi, mogłoby stać się ważnym elementem wspierającym jego lud, dający dużą przewagę w walce z demonami. Mógł również zabrać go dla siebie i wykorzystać jego magię dla siebie. Nie był przecież nic winny swoim pobratymcom.

Ostatnią część podróży przebył starym szlakiem krasnoludów, który przeprowadzał podróżujących z zatoki Karsto do ich górskich miast. Wędrówka więc była wygodna i pozwalała odpocząć. Miejscami w drodze były wyłomy, a gruz zupełnie rozrzucony. Chwilami wysłużona ścieżka zmieniała się w litą skałę, która prowadziła nad niewysoką, lecz niebezpieczną przepaścią. Innym razem zaś prowadziła krótką grotą przez szczyt. Szlak był jednak przygotowany do jeżdżących tędy niegdyś wozów handlowych. Był więc szeroki, a przejazdy wysokie. Prawdziwy kunszt krasnoludzki. Żaden naród nie potrafił z taką perfekcją i dokładnością tworzyć traktów i miast. Nikt jednak od wielu lat nie wędrował tym traktem. Spotkał raz nawet starą karczmę, z której zostały gruzy. Było to miejsce z pewnością bardzo dochodowe, gdyż nie wiele budynków można było stawiać na tej drodze. Konie zaś potrzebują zawsze odpoczynku. Ludzie zresztą też. W końcu jednak musiał zejść z komfortowej drogi i podążyć własną ścieżką. Wytyczoną przez mapę.
*** Wszystko zaczęło się jednej z tych zwykłych nocy, które przeradzają się w znak do zmiany życia. Zima trwała w zaparte od kilkunastu miesięcy. Grube warstwy śniegu otulały białym kożuchem chyboczącą się na wietrze chatę pustelnika, izolując trochę ją od mrozu panującego na zewnątrz. Świat upodobnił się do północnych pejzażów z jego rodzinnych stron. Choć noce stawały się coraz dłuższe, biała pani, która piastowała opiekę nad najzimniejszą porą roku, nie zamierzała szybko ich opuścić. Tej nocy panowała niezwykła zawierucha. Po górskich przełęczach, dolinach, między wierzchołkami szczytów i z wielkich turni, szalał wiatr niepokorny. Wznosił wysoko chmury białego puchu. Nadymał się i przewracał najmniej osłonięte drzewa. Zsunął nawet z jednego ze stoków nagromadzony śnieg, który przerodził się w lawinę. Ta opadła na sosnowy las, przewalając go niczym domino. Nie dawał jednak spokoju samotnikowi. Dudnił i stukał w ściany i drzwi szałasu Dziada z Gór. Ten jednak miał ciężki sen, którego nie przerwał by żaden z hałasów. Miał wizję. Ostatniego czasu miał ich co raz więcej. Gnębiące go niczym stare obrazy z przeszłości, które wzbudzają wyrzuty sumienia. On jednak przecież nikomu nie zawinił, nikomu krzywdy nie zrobił. Odszedł razem z matką, lecz pozostając w wiosce Hornstradnir spotkałaby ich śmierć. Zostając zaś w wozie kupieckim, który wiecznie wędrował po ziemiach Keronu, nie zaznałby spokoju ducha. Teraz też nie mógł pozostać dłużej w swojej chatce w szczytach nad Zatoką Heliar. Jego przeznaczenie znów wyznaczało mu ścieżkę. Drogowskazem zaś były przymglone obrazy w jego głowie. Pojawiały się trupy i rzeki krwi, przeróżne demony z najstraszniejszych baśni, zniszczone szałasy z rodzinnych stron i obcy ludzie, którzy wędrowali w stronę grzbietów górskich. Nic mu nie mówiły te obrazy. Była też i wieża. Przekleństwo Północy, które zesłało na te ziemię wiele śmierci i nadal zbiera swoje żniwo, choć pogłoski donoszą, że jest już nie aktywna. Nigdy jej nie widział na oczy, ale w jego wizjach była taka wyraźna, jak prawdziwa.
Wizja tej nocy była inna. Choć nie było to jak słowa nauczyciela, czy znak na mapie, w którą stronę ma się udać. Było to podobne do czytania starych ksiąg magicznych, kiedy był jeszcze dzieckiem. Siedział wtedy na tyle wozu z jednym z tajemnych tomów i pochłaniał atramentowe rzeki słów. Było w nich wiele obcych terminów, które później wypytywał matkę. Teksty jednak nadal były niejasne, choć w części zrozumiałe. Dopiero po latach wydawały się zrozumiałe. Tak samo było z tymi wizjami. Wydawały się zlepkiem niespójnych elementów. Dopiero z czasem ich przekaz stawał się lepiej dostrzegalny. I tej nocy zaczął przyswajać sobie znaki. Odczytywał je jak wróżbici, którzy patrzą w gwiazdy, w świeżo wyjęte wnętrzności zwierząt czy kryształowe kule. Nadal sceny były otoczone mgłą. Lecz teraz wiedział, gdzie miał wyruszyć.
Całą noc przewracał się z boku na bok. Jego mięśnie były spięte. Gałki oczne poruszały się bardzo szybko, niespokojnie. Osoba widząca go w stanie spoczynku zrozumiałaby, że miał koszmary lub bardzo jaskrawe sny. Ostatniego czasu nawet rytuał Wewnętrznej Pustki nie przynosił takiego ukojenia. Nie mógł osiągnąć psychicznego spokoju, jeżeli jego dusza szalała na wietrze, poszukując odpowiedzi na nieodgadnione.
Rano wstał i przygotowywał się do podróży. Zabrał ze sobą wszystko co najpotrzebniejsze i najcenniejsze. Do plecaka zapakował kilka książek, z którymi się nie rozstawał, śpiwór, bukłak z wodą, prowiant, trochę grosza oraz narzędzia niezbędne do przeżycia w dziczy i rzeczy do polowania. Nie zapomniał oczywiście o swoim kiju bojowym, siekierce i nożu. Na siebie zaś zarzucił wilcze futro, przez które czasem był brany za górskiego potwora pożerającego dzieci. Otworzywszy drzwi poczuł zbliżającą się odwilż. Powietrze nadal mroźne, lecz jakby cieplejsze o tych kilka stopni. To był kolejny znak. Odchodziła powoli zima, a on musiał opuścić swoje legowisko. Jak niedźwiedź zimujący w gawrze, on w swym szałasie. Teraz czas wyjść i zacząć łowy.
*** Niebo zasnute całunem rubinowoczerwonym. Padał obfity czarny deszcz, który zasnuwał ziemię piekielną smołą. Roznosił się ciężki zapach zgnilizny. Nad całą doliną sterczała jedna samotna wieża, która wyrosła z wnętrza ziemi, sącząc truciznę świata. Z niej niczym diabelskich wrót zaczęły wyłaniać się straszne potwory, jakby plagi. Nienawiść, pycha, sromota, chciwość, przeniewierstwo, gnuśność, srogość i zazdrość. Każda z nich przybrała inną postać, a każda kolejna jeszcze bardziej przerażające. Ostatnia zaś miała skrzydła błoniaste i szerokie na kilometr, aż horyzont niknął w jej ramionach. I ciemność zaczęła pożerać kolejne połacie ziemi. Nieprzenikniona zgryzota. W końcu i pochłonęła miasto gnomów. I wtedy pojawiło się światło, które zmąciło nieprzenikniony mrok, jak atramentem w kałamarzu. Wśród dzikiego ludu znalazł się szaman, który przestraszył ciemności. Był to mężczyzna potężnej budowy. Znajoma twarz to była. Nie był szamanem, choć wędrował we śnie. Przemierzał po omacku korytarze mar i przepowiedni. Jak ślepiec w obcym miejscu, szukający dłonią ściany. Znajoma twarz. Wojownik to był. Pomówił z radą Thirongadu. Opowiedział. Mistycy postanowili. Wizję uznali za prawdziwą. Wysłali więc dwie wyprawy z posłaniem do krasnoludów i mieszkańców Salu. Mieli wznieść wspólnie oręż przeciwko demonom. Lecz słuch o nich zaginął. Zgubili się w mętnych wodach ciemności. Obraz jakby przestał być przejrzysty. Ciemność połknęła obraz na zachodzie. Tam skryła się tajemnica. Nie dotarli do celu. W Karelinach zniknęli, jakby zrzuceni z turni w nieskończoną przepaść.
*** Oldan potrafił stwierdzić, że zima odchodzi. Śnieg pod stopami nie skrzypiał, lecz kleił się do podeszwy butów. Nie było mrozu. Zwierzęta budziły się ze swych snów. Rośliny budziły się i odgarniały spod siebie śnieżne płaszcze. Pierwsze wychodziły śnieżyczki, które sterczały spod cienkiej warstwy okrywy. Na niższych partiach gór i w dolinach były już tylko samotne fragmenty śniegu, choć wyżej nadal było biało.
Pustelnik był coraz bliżej swojego celu. Widział już znajomą górę ze swoich snów, które od rozpoczęcia podróży, zelżały. Było to pasmo Karelin. Nie pamiętał już nazw poszczególnych szczytów. Potrafił jednak zlokalizować swoje położenie. Był coraz bliżej rozwiązania zagadki swoich wizji. Tej magicznej dłoni, która prowadziła go ku nieodgadnionemu.
Teraz mógł zejść do doliny, w której płynęła rzeka Pieśców. Ominął ją dawno temu, kiedy przedzierał się przez zachodnie Ghuz Dun. Słyszał wystarczająco o niebezpieczeństwach traktów. O zasadzkach demonów. Rozsądniejszym było przemierzanie mniej uczęszczanych części krain Północy. Teraz jednak tamtędy będzie prowadził szlak na szczyt Gautlandii. To ona najbardziej lśniła i równie szybko zgasła, jak odebrane życie ludzkie. Ze swoich map jednakże odnalazł jednak pewien szlak, który przyśpieszy jego wędrówkę. Według starych skrzętnie zapisanych wskazówek, przechodzi tamtędy również wiele jaskiń i tuneli, które wyżłobił czas. Wiele z nich mogło zostać zawalonych, albo mogą pomieszkiwać w nich demony. Jednakże równie dobrze mogą być puste i pozwolą uniknąć otwartych przestrzeni, na których polują latające istoty z innych wymiarów. Próba zdobycia góry przez zboczę była złym pomysłem, gdyż nie był dobrze przygotowany. Dodatkowo stałby się doskonałym posiłkiem dla wygłodniałych potworów.