Dzikie tereny

1
Rozgrywka Oldana
Obrazek
Gruby obszyty kożuchem but wiecznego tułacza zanurzył się w miękkim przedwiosennym śniegu. Najbardziej złudnym towarzyszem, który osuwa się spod nóg, aby zrzucić podróżnika prosto w przepaść. W końcu zbliżała się ciepła pora roku po niemalże rocznym okresie bezkresnej zimy. Kalendarz keroński wskazywałby już środek lata, lecz panowała tam dopiero okres pierwszego wysiewu. Na Północy jednak zawsze temperatura podnosiła się wolniej i o mniej stopni. Tutaj dopiero mróz zelżał i pierwsze zwierzęta otwierały oczy. Ziemię jednak jeszcze pokrywał cienki płaszcz bieli, a rzeki skrywały się pod łamiącym się lodem. Czas roztopów.

Sylwetka starszego mężczyzny odzianego w wilcze futro majaczyła w porannych promieniach słońca na tle wysokiego zachodniego pasma górskiego Ghuz Dun. Ktoś z oddali mógłby uznać go za przewidzenie. Wyrastające z ziemi wielkie ostro zakończone grzbiety, były pokryte warstwą śniegu. Ich wierzchołki nigdy nie zrzucały swych białych czap. Były tak wysokie, że ciepło lata nigdy tam nie docierało. Często znikały w kłębiastych chmurach, ukrywając się przed wzrokiem wścibskich cudzoziemców, którzy łapczywie szukali w nich odpowiedzi na trapiące Północ cierpienie. W ich niegościnnych progach gniazda swe tworzyły demony, które przybyły na świat wraz z pojawieniem się wieży. Prawowici właściciele gór krasnoludowie powiadali, że powstało tam kilka niewielkich portalów, przez które przedzierają się owe istoty do Herbii. Mało komu jednak udało się wrócić z tamtych wypraw żywym, a nikt nie przyniósł żadnych cennych informacji na temat bram. Najbardziej niedostępny, a zarazem największy z wierchów, szczyt Teodila przebijał szary postrzępiony obłok, który niespokojnie wisiał wysoko nad głowami. W jego wnętrzu powstał za dawnych czasów grobowiec jednego z najbogatszych władców krasnoludów. Zażądał on wyrycia w litej skale na strzelistej górze głębokiego tunelu, w którym złożono później jego ciało. Miejsce miało być niedostępne dla grabieżców, a strzec miały go kamienne golemy, które przedstawiały jego najbardziej odważnych wojowników. Pogłoski głosiły, że stoi tam zaczarowana gwardia królewska, którą siłą przymuszono do odejścia wraz ze swoim panem do krainy dusz. Nikt jednak od lat nie dotarł do miejsca spoczynku władcy sprzed wieków. Nikt nie łaknął jego bogactwa, razem z którym zasnął. Wielu młodych przedstawicieli tej dumnej rasy, nawet zapomniało jego dokonań i imienia. Wśród ludów Uratai nikt jednak nie zapomniał jego złej sławy i okropnego dorobku. To wypowiadane z niechęcią na twarzy imię, pojawiało się niekiedy w opowiastkach, snutych przez starszyznę. Nawet Oldan kojarzył historię o nim. Był to krasnolud pełen pychy i braku szacunku do innych istot. Uważał, że jego rasa jest najwspanialsza i najpotężniejsza. Pragnął posiadania coraz większych majętności, ale przede wszystkim chciał objąć we władanie wszelkie szczyty górskie. Rozpoczął więc brutalną i krwawą wojnę z dzikim ludem. Trwała wiele lat i zabrała ze sobą jeszcze więcej niewinnych istnień. Przerwała ją śmierć krasnoludzkiego króla. Choć od tamtych czasów relację między owymi sąsiadami już nigdy nie były spokojne i niekiedy wybuchały kolejne walki. Jednakże nie tak brutalne jak tamta. Czterdziestolatek słyszał kiedyś legendę, która głosiła, że został on pochowany wraz z magicznym proporcem armii Thirongadu. Artefakt ten stał się elementem przechwałek krasnludzkich dowódców. Nakładał on ponoć na armię potężne uroki, które dawały większą siłę, wytrzymałość i zwinność wojownikom Uratai. Stworzyli ją dawno temu potężni szamani, którzy pochodzili z czystej linii magicznej, niespotykanej w tych czasach. Zdobycie tej chorągwi, mogłoby stać się ważnym elementem wspierającym jego lud, dający dużą przewagę w walce z demonami. Mógł również zabrać go dla siebie i wykorzystać jego magię dla siebie. Nie był przecież nic winny swoim pobratymcom.
Obrazek
Szczyt znajdował się już za jego plecami. Nie był zbyt dobrze przygotowany na wspinaczkę górską. Nie miał odpowiedniego sprzętu, który byłby niezbędny do wchodzenia po kamiennych ścianach i wąskich krawędziach. Przebył długą drogę przez pasmo Ghuz Dun, ale wybierał szlaki bezpieczniejsze, które prowadziły przez doliny i niewielkie wzniesienia. Zostawił za sobą Jezioro Mroźne, które nadal pokrywała lodowa tafla, choć ryby brnęły doń spod szczytu Tymusza w paśmie Gór Błyszczących, gdzie to rozpoczynała swój bieg ze źródeł rzeka Pieśców. Przez obszerną dolinę płynęła leniwie, meandrując i rozlewając się, wyciągając w swoje ramiona szerokie połacie terenu. Na grzbiecie niosła zaś kry, które rozbijały się o siebie tonąc w jej głębokich odmętach. Na swojej drodze nie spotkał żadnych wiosek, lecz pozostałości po zapomnianych osadach. Nocował więc w szkieletach dawnych domów, które wznosili krasnoludzi. Natrafiał tylko na śmierć, która okrywała wspomnienia zmarłych, jedynie śnieżnymi całunami. Nikt nie przychodził na ich groby. Jedynie zasmucona natura kładła na ich czoła łzy w postaci śnieżnych płatków w geście pamięci. Owa część gór była w większej części niezamieszkała. Wiele z dawno wyżłobionych tuneli zostało zawalonych lub strach było je odwiedzać. Unikał więc przechodzenie pod pasmem górskim. Mogły tam mieszkać demony. Nie kusząc losu nie spotkał żadnego. Miał jednak raz przyjemność z niedźwiedziem północnym, które białe futro zlewało się z otoczeniem. W torbie trzymał jednak zapasy z niedawno upolowanego wilka, a więc darował mu życie. Szkoda było zabijać tak piękne i potężne stworzenie, które były teraz coraz rzadsze. Stawały się częstym pożywieniem dla istot z zaświatów z racji swoich gabarytów. Kiedyś zabicie niedźwiedzia białego było wyczynem bohaterów. Zjedzenie jego mięsa symbolizowało przejęcie jego siły, a wypicie krwi- wytrzymałości. Oldan wiedział, że to tylko dawne tradycje. Nie miały odbicia w prawdziwym świecie. On nie należał do żadnego plemienia. Północ zaś potrzebowała więcej nadziei, a nie kolejnej śmierci. Wyginięcia stworzenia, które było utożsamiane z tym rejonem.

Ostatnią część podróży przebył starym szlakiem krasnoludów, który przeprowadzał podróżujących z zatoki Karsto do ich górskich miast. Wędrówka więc była wygodna i pozwalała odpocząć. Miejscami w drodze były wyłomy, a gruz zupełnie rozrzucony. Chwilami wysłużona ścieżka zmieniała się w litą skałę, która prowadziła nad niewysoką, lecz niebezpieczną przepaścią. Innym razem zaś prowadziła krótką grotą przez szczyt. Szlak był jednak przygotowany do jeżdżących tędy niegdyś wozów handlowych. Był więc szeroki, a przejazdy wysokie. Prawdziwy kunszt krasnoludzki. Żaden naród nie potrafił z taką perfekcją i dokładnością tworzyć traktów i miast. Nikt jednak od wielu lat nie wędrował tym traktem. Spotkał raz nawet starą karczmę, z której zostały gruzy. Było to miejsce z pewnością bardzo dochodowe, gdyż nie wiele budynków można było stawiać na tej drodze. Konie zaś potrzebują zawsze odpoczynku. Ludzie zresztą też. W końcu jednak musiał zejść z komfortowej drogi i podążyć własną ścieżką. Wytyczoną przez mapę.

*** Wszystko zaczęło się jednej z tych zwykłych nocy, które przeradzają się w znak do zmiany życia. Zima trwała w zaparte od kilkunastu miesięcy. Grube warstwy śniegu otulały białym kożuchem chyboczącą się na wietrze chatę pustelnika, izolując trochę ją od mrozu panującego na zewnątrz. Świat upodobnił się do północnych pejzażów z jego rodzinnych stron. Choć noce stawały się coraz dłuższe, biała pani, która piastowała opiekę nad najzimniejszą porą roku, nie zamierzała szybko ich opuścić. Tej nocy panowała niezwykła zawierucha. Po górskich przełęczach, dolinach, między wierzchołkami szczytów i z wielkich turni, szalał wiatr niepokorny. Wznosił wysoko chmury białego puchu. Nadymał się i przewracał najmniej osłonięte drzewa. Zsunął nawet z jednego ze stoków nagromadzony śnieg, który przerodził się w lawinę. Ta opadła na sosnowy las, przewalając go niczym domino. Nie dawał jednak spokoju samotnikowi. Dudnił i stukał w ściany i drzwi szałasu Dziada z Gór. Ten jednak miał ciężki sen, którego nie przerwał by żaden z hałasów. Miał wizję. Ostatniego czasu miał ich co raz więcej. Gnębiące go niczym stare obrazy z przeszłości, które wzbudzają wyrzuty sumienia. On jednak przecież nikomu nie zawinił, nikomu krzywdy nie zrobił. Odszedł razem z matką, lecz pozostając w wiosce Hornstradnir spotkałaby ich śmierć. Zostając zaś w wozie kupieckim, który wiecznie wędrował po ziemiach Keronu, nie zaznałby spokoju ducha. Teraz też nie mógł pozostać dłużej w swojej chatce w szczytach nad Zatoką Heliar. Jego przeznaczenie znów wyznaczało mu ścieżkę. Drogowskazem zaś były przymglone obrazy w jego głowie. Pojawiały się trupy i rzeki krwi, przeróżne demony z najstraszniejszych baśni, zniszczone szałasy z rodzinnych stron i obcy ludzie, którzy wędrowali w stronę grzbietów górskich. Nic mu nie mówiły te obrazy. Była też i wieża. Przekleństwo Północy, które zesłało na te ziemię wiele śmierci i nadal zbiera swoje żniwo, choć pogłoski donoszą, że jest już nie aktywna. Nigdy jej nie widział na oczy, ale w jego wizjach była taka wyraźna, jak prawdziwa.

Wizja tej nocy była inna. Choć nie było to jak słowa nauczyciela, czy znak na mapie, w którą stronę ma się udać. Było to podobne do czytania starych ksiąg magicznych, kiedy był jeszcze dzieckiem. Siedział wtedy na tyle wozu z jednym z tajemnych tomów i pochłaniał atramentowe rzeki słów. Było w nich wiele obcych terminów, które później wypytywał matkę. Teksty jednak nadal były niejasne, choć w części zrozumiałe. Dopiero po latach wydawały się zrozumiałe. Tak samo było z tymi wizjami. Wydawały się zlepkiem niespójnych elementów. Dopiero z czasem ich przekaz stawał się lepiej dostrzegalny. I tej nocy zaczął przyswajać sobie znaki. Odczytywał je jak wróżbici, którzy patrzą w gwiazdy, w świeżo wyjęte wnętrzności zwierząt czy kryształowe kule. Nadal sceny były otoczone mgłą. Lecz teraz wiedział, gdzie miał wyruszyć.

Całą noc przewracał się z boku na bok. Jego mięśnie były spięte. Gałki oczne poruszały się bardzo szybko, niespokojnie. Osoba widząca go w stanie spoczynku zrozumiałaby, że miał koszmary lub bardzo jaskrawe sny. Ostatniego czasu nawet rytuał Wewnętrznej Pustki nie przynosił takiego ukojenia. Nie mógł osiągnąć psychicznego spokoju, jeżeli jego dusza szalała na wietrze, poszukując odpowiedzi na nieodgadnione.

Rano wstał i przygotowywał się do podróży. Zabrał ze sobą wszystko co najpotrzebniejsze i najcenniejsze. Do plecaka zapakował kilka książek, z którymi się nie rozstawał, śpiwór, bukłak z wodą, prowiant, trochę grosza oraz narzędzia niezbędne do przeżycia w dziczy i rzeczy do polowania. Nie zapomniał oczywiście o swoim kiju bojowym, siekierce i nożu. Na siebie zaś zarzucił wilcze futro, przez które czasem był brany za górskiego potwora pożerającego dzieci. Otworzywszy drzwi poczuł zbliżającą się odwilż. Powietrze nadal mroźne, lecz jakby cieplejsze o tych kilka stopni. To był kolejny znak. Odchodziła powoli zima, a on musiał opuścić swoje legowisko. Jak niedźwiedź zimujący w gawrze, on w swym szałasie. Teraz czas wyjść i zacząć łowy.
*** Niebo zasnute całunem rubinowoczerwonym. Padał obfity czarny deszcz, który zasnuwał ziemię piekielną smołą. Roznosił się ciężki zapach zgnilizny. Nad całą doliną sterczała jedna samotna wieża, która wyrosła z wnętrza ziemi, sącząc truciznę świata. Z niej niczym diabelskich wrót zaczęły wyłaniać się straszne potwory, jakby plagi. Nienawiść, pycha, sromota, chciwość, przeniewierstwo, gnuśność, srogość i zazdrość. Każda z nich przybrała inną postać, a każda kolejna jeszcze bardziej przerażające. Ostatnia zaś miała skrzydła błoniaste i szerokie na kilometr, aż horyzont niknął w jej ramionach. I ciemność zaczęła pożerać kolejne połacie ziemi. Nieprzenikniona zgryzota. W końcu i pochłonęła miasto gnomów. I wtedy pojawiło się światło, które zmąciło nieprzenikniony mrok, jak atramentem w kałamarzu. Wśród dzikiego ludu znalazł się szaman, który przestraszył ciemności. Był to mężczyzna potężnej budowy. Znajoma twarz to była. Nie był szamanem, choć wędrował we śnie. Przemierzał po omacku korytarze mar i przepowiedni. Jak ślepiec w obcym miejscu, szukający dłonią ściany. Znajoma twarz. Wojownik to był. Pomówił z radą Thirongadu. Opowiedział. Mistycy postanowili. Wizję uznali za prawdziwą. Wysłali więc dwie wyprawy z posłaniem do krasnoludów i mieszkańców Salu. Mieli wznieść wspólnie oręż przeciwko demonom. Lecz słuch o nich zaginął. Zgubili się w mętnych wodach ciemności. Obraz jakby przestał być przejrzysty. Ciemność połknęła obraz na zachodzie. Tam skryła się tajemnica. Nie dotarli do celu. W Karelinach zniknęli, jakby zrzuceni z turni w nieskończoną przepaść.
*** Oldan potrafił stwierdzić, że zima odchodzi. Śnieg pod stopami nie skrzypiał, lecz kleił się do podeszwy butów. Nie było mrozu. Zwierzęta budziły się ze swych snów. Rośliny budziły się i odgarniały spod siebie śnieżne płaszcze. Pierwsze wychodziły śnieżyczki, które sterczały spod cienkiej warstwy okrywy. Na niższych partiach gór i w dolinach były już tylko samotne fragmenty śniegu, choć wyżej nadal było biało.

Pustelnik był coraz bliżej swojego celu. Widział już znajomą górę ze swoich snów, które od rozpoczęcia podróży, zelżały. Było to pasmo Karelin. Nie pamiętał już nazw poszczególnych szczytów. Potrafił jednak zlokalizować swoje położenie. Był coraz bliżej rozwiązania zagadki swoich wizji. Tej magicznej dłoni, która prowadziła go ku nieodgadnionemu.

Teraz mógł zejść do doliny, w której płynęła rzeka Pieśców. Ominął ją dawno temu, kiedy przedzierał się przez zachodnie Ghuz Dun. Słyszał wystarczająco o niebezpieczeństwach traktów. O zasadzkach demonów. Rozsądniejszym było przemierzanie mniej uczęszczanych części krain Północy. Teraz jednak tamtędy będzie prowadził szlak na szczyt Gautlandii. To ona najbardziej lśniła i równie szybko zgasła, jak odebrane życie ludzkie. Ze swoich map jednakże odnalazł jednak pewien szlak, który przyśpieszy jego wędrówkę. Według starych skrzętnie zapisanych wskazówek, przechodzi tamtędy również wiele jaskiń i tuneli, które wyżłobił czas. Wiele z nich mogło zostać zawalonych, albo mogą pomieszkiwać w nich demony. Jednakże równie dobrze mogą być puste i pozwolą uniknąć otwartych przestrzeni, na których polują latające istoty z innych wymiarów. Próba zdobycia góry przez zboczę była złym pomysłem, gdyż nie był dobrze przygotowany. Dodatkowo stałby się doskonałym posiłkiem dla wygłodniałych potworów.

Re: Dzikie tereny

2
Podróż
(motyw muzyczny)


***
Wiatr świszczał ogłuszająco pośród skał pokrytych powoli topniejącym śniegiem, zupełnie jakby na moment zyskał cechy ludzkie i z całych sił krzyczał w zmarznięte uszy Oldana: “Nie idź ani kroku dalej! Zawróć! Wróć do swej chaty i nie wychylaj więcej ciekawskiego nosa!”. Niestety Oldan nie zwykł słuchać niczyich rad, zaś te pochodzące od tak zwanych sił wyższych z jeszcze większą przyjemnością ignorował. Sam nie wiedział, czy to jego uparty charakter, czy może odwieczna chęć buntu wobec zabobonu.
Ruszył wolnym, acz pewnym krokiem w dół stromego zbocza. Przez dłuższą chwilę rozważał, czy może nie zna żadnej lepszej trasy, jednak ostatecznie brak wody w bukłaku zmusił go, by choć na chwilę przystanąć nad brzegiem rzeki. Jego zmęczone, przekrwione oczy były skupione na tym, co pod stopami - pora roku bywała zdradziecka dla niedoświadczonych i nieostrożnych wędrowców. Wystarczyło lekkie osunięcie mokrej ziemi i człekowi groziło staie się obezwładnionym, acz świadomym paśnikiem dla lokalnych drapieżników.
Przyziemie było pokryte cienką warstwą zbitego wilgocią śniegu. Gdzieniegdzie wystawał kawałek ostrej skały lub zgniłe kępy zeszłorocznej trawy. Oldan zgrabnie lawirował pomiędzy tymi przeszkodami, podpierając sporą część swej wagi kijem bojowym. Kiedy już znalazł się kilka metrów od dna doliny, jego krok przyspieszył. Ominął szybko kosodrzewiny nieśmiało spoglądające spod oślepiająco białego śniegu, przeskoczył zgrabnie nad niewielkim głazem i zrzucając z pleców ciężki tobół, czym prędzej przyklęknął nad brzegiem rzeki. Zdjął z ramienia stary, wysłużony bukłak z koziej skóry i zanurzył go w lodowato zimnej wodzie. Jego pomarszczone ręce zadrżały od nagłej zmiany temperatury, ale nie wyjął bukłaku dopóki go nie napełnił.
Oldan powoli i z namaszczeniem odłożył bukłak na bok, po czym pochylił się tuż nad lustro wody i nabrawszy wody w dłonie, zamaszystym ruchem chlusnął nią sobie w twarz. Krople krystalicznie czystej cieczy zawisły w bezruchu na jego brudnej od błota brodzie, a policzki szybko zarumieniły się od przeszywającego chłodu. Klęczał tam nad brzegiem jeszcze kilka minut, w kompletnym bezruchu, z zamkniętymi oczami.
W jego głowie kłębiły się przedziwne obrazy - te same, które dostrzegał we śnie, jednak tym razem miał nad nimi kontrolę. Tym razem mógł przyglądać im się z wyjątkowa dokładnością, mógł cofać czas i zmieniać punkt widzenia. Widział powykręcane z bólu twarze, ciała piętrzące się w makabrycznych stosach i spływające z ich strumienie purpury. Nad stosami majaczyły dziwne postacie, cieniste byty, które odprawiały swój triumfalny taniec nad gnijącą masą. Oldan widział, jak stosy przemieniają się w góry pokryte śniegiem, jak nad nimi zawala się niebo i spada krwawy deszcz czarnej juchy... Wciąż jednak niewiele rozumiał. Jego umysł podawał mu metafory, symbole i poszlaki, a to nieco go denerwowało. Wiedział jednak, że kiedy ostatnio miał podobną wizję, nie wieszczyło to niczego dobrego. Oby tym razem jego przeczucie się myliło.
Wstał powoli i podniósł plecak oraz bukłak. Spojrzał przed siebie, w dal, w stronę enigmatycznego szczytu, który jego własny umysł kazał mu zdobyć. Pokręcił głową, jakby karcąc samego siebie za wyruszenie w tak bezmyślną podróż. Szybko jednak uciszył wszystkie rozszalałe myśli i ruszył w górę rzeki. Musiał znaleźć płytkie miejsce, gdzie bezpiecznie mógłby przejść na drugi brzeg bez konieczności moczenia swoich ubrań oraz, co znacznie ważniejsze, swoich ksiąg i pergaminów.
Sam nie wiedział, czemu czuł takie przywiązanie do tych stert papieru - miały w sobie coś magicznego, zaklęte w czasie słowa przodków, historie widziane obcymi oczami, bezcenną wiedzę ochrzczoną latami żmudnych eksperymentów, głównie nieudanych. najbardziej cenił sobie jednak własny dziennik - zbiór przemyśle i szkiców, jego własny wkład w przeogromne zbiory tego świata. Czy ktoś je kiedyś przeczyta - tego nie wiedział. Jeden ze swych starych dzienników zostawił w chatce nad Zatoką Heliar. Miał zamiar wrócić tam za kilak lat i sprawdzić, czy może jakiś zbłąkany podróżnik nie przywłaszczył sobie notatek Dziada z Gór. Kto wie, może nawet znajdzie swoje tomiszcze koślawych run w jakiejś bibliotece w jednym z miast Keronu. Sam nie wiedział, czy ta myśl go cieszyła, czy może jednak martwiła.
Tym razem przez całą drogę wzdłuż brzegu nie spoglądał już tak obsesyjnie pod stopy, zamiast tego podziwiał krajobraz i rozmyślał o tym, czy aby na pewno chce przejść po starym szlaku - czy w jaskiniach nie będzie go czekała jakaś niemiła niespodzianka. Ostatecznie jednak całość sprowadziła się do praktyczności pomysłu - wspinaczka na otwartym terenie byłaby zabójcza bez odpowiedniego ekwipunku. No i oczywiście lepiej jest spotkać demona w wąskim przejściu jaskini niż latającą bestię na stromym zboczu ob lodzonej góry.

Re: Dzikie tereny

3
Zimna woda przeszyła wędrowca, aż do kości. Pobudziła jednak krążenie w skórze i odgoniła zastałe obrazy w głowie. Była odświeżeniem umysłu. Oczyściła go ze wszystkiego co złe i niepotrzebne, choć na moment. Obrazy ze strasznych i niezrozumiałych wizji prześladowały go przez całą drogę. Rzadziej pojawiały się w snach i pozwalały na spokojniejsze spędzenie nocy, ale bardziej gnębiły na jawie. I najgorzej nie dręczyły go fragmenty ohydne i brutalne, na których pojawiały się przerażające bestie i stosy ciał poległych w walce z nimi, lecz tajemnica. Sekretny przekaz, którego nie potrafił w pełni rozszyfrować, zrozumieć łączących elementów tych wszystkich scen. I elementy zasnute mgłą. Twarze, które wydawały się znajome, ale były jakby obce. Teraz, biorąc w pełne płuca świeże mroźne powietrze, był wolny. Przez kolejny etap podróży, mógł skupić się na otaczającego przyrodzie. Na jawiących się w oddali zimnych szarych szkieletach górskich, które przebijały matkę ziemię i ich wiecznie białych szczytach. Na pierwsze oznaki wiosny w dolinie, która powoli rozchylała lepkie od śniegu powieki. Wieczne zielone sosny, które ruszały biodrami na wietrze, strzepywały ze swych gałęzi oznaki zimy. Pobudzone do życia zwierzęta przez cieplejsze promienie słońca, opuszczały swoje nory. Gdzieś spłoszona wiewiórka wspinała się po jednym z pni, aby zniknąć w iglastej kotarze.

Kilkadziesiąt metrów od mężczyzny nad wodą, pojawił się dostojny lis rudy o nastroszonym futrze. Wśród miejscowych legend zobaczenie go oznaczało pomyślność i zdrowie. Stał pewnie na swoich czterech łapach i przez chwilę przyglądał się na wprost Oldana. Podniósł lekko do góry swój długi pysk, jakby chciał mu spojrzeć w oczy brązowymi ślepiami. Udowodnić, że jest równie groźny jak on. Pokazać, że się nie boi. Odwrócił się od niego i podreptał w miejscu łapami. Zbliżył się pewnie do wody i zaczął brodzić w leniwej rzece. W tym miejscu była najszersza w okolicy, ale bardziej płytka niż mogłoby się spodziewać. Pokryta była wieloma głazami. Zwierzę zaczęło odczyniać w płytkich wodach taniec, jakby rytualny. Skakał, szybko podbiegał i wycofywał się spokojnie. Przy tym wznosił w powietrzu krople, między którymi wirował. W końcu skończył swoje polowanie i wyszedł na brzeg trzymając w paszczy raka rzecznego. Było to potężny miętowo-zielony skorupiak o szerokich i niebezpiecznych szczypcach, lecz teraz on był ofiarą wielkiego cyklu natury. Drapieżnik spojrzał jeszcze na wędrowca, nadal trzymając zdobycz w pysku i zniknął w leśnych zakamarkach doliny.

Lis nie tylko wskazał mężczyźnie bród, który mógł ten wykorzystać do przeprawienia się na drugą stronę rzeki, ale również miejsce idealne do połowu. W przejrzystych wodach, można było dostrzec między kamieniami różnego rodzaju skorupiaki. Nie było tutaj więcej raków szlachetnych. Kamieniste podłoże porastały jednakże rzadkie glony, które chyliły się razem z nurtem. Do skał przytwierdzone zaś były ciemnobrązowe małże i wędrujące po nich małżoraczki, między którymi pływały przezroczysto-zielone krewetki odprawiając swoje pląsy. Co jakiś czas przez płyciznę przemykały, wprowadzając zamęt w spokojnym bytowaniu pozostałych zwierząt, ryby o czerwonych paskach po bokach i płetwach grzbietowych. Płynęły z górnych partii rzeki ku Jeziorowi Mroźnemu.

Po przedarciu się na drugą stronę rzeki, mężczyzna będzie musiał ostatecznie obrać konkretny kierunek swojej dalszej wędrówki. Czy dalej podąży dłuższym szlakiem, który prowadził przez środek doliny w towarzystwie strugi? Czy ruszy na wprost góry, niczym zdobywca, wspinając się na jej szczyty? A może zdecyduje się obrać starymi korytarzami i jaskiniami, drogą zapomnianą już od lat?

Re: Dzikie tereny

4
Mężczyzna, zauważywszy lisa, zamarł w bezruchu. Początkowo wydawało mu się, że to nieco bardziej niebezpieczne zwierzę, po krótkim czasie jednak zorientował się, że rudy wypłosz nie stanowi poważniejszej przeszkody w wędrówce. Jednocześnie to dostojne stworzenie uświadomiło mu, że od kilka długich chwil wędruje w zamyśleniu, nie bacząc w ogóle na swoje otoczenie. A to źle, bardzo źle. Utrata skupienia w podczas samotnych wojaży może skończyć się tragicznie. Wystarczyłoby, że zamiast rozbawionego lisa, na drodze Oldana stanąłby wilk - nawet samotny, oderwany od watahy mógłby pozbawić mężczyznę życia.

Oldan szybko otrząsnął się z kolejnej fali zajmujących myśli - na jego poszarpanych od zimna ustach zawitał lekki półuśmiech. Obserwował lisa jeszcze kilka chwil, po czym ruszył pewnym krokiem w stronę brodu. Przeszedł powoli na drugą stronę rzeki, tam zrzucił toboły oraz położył na zimnej glebie swój kij. Z plecaka wyjął starannie zwiniętą sieć i kilka kołków, które wbił pomiędzy kamienie na dnie płaskiego strumienia. Następnie umocował do nich końce sieci tak, aby ta swobodnie falowała pod przezroczysta taflą wody. Teraz wystarczyło tylko poczekać kilka chwil na kolację.

W tym czasie Oldan wrócił do pozostawionych na brzegu rzeczy, pogrzebał dłuższą chwilę w plecaku i wyjął z niego oprawiony w skórę dziennik oraz niewielki, owinięty w papier rysik. Usiadłszy tuz nad strumieniem, zaczął coś pisać, co chwilę podnosząc swój wzrok w kierunku lśniącego szczytu na który zmierzał. Kiedy tak maniakalnie kreślił kruchym kawałkiem węgla po starym papierze, spomiędzy wyblakłych kart niewielkiej księgi wypadł skrawek zabrudzonego pergaminu - Oldan poniósł go i przyglądał mu się przez kilak minut. W końcu przyłożył skrawek do dopiero co zapisanej stronicy dziennika i zaczął po nim jeździć palcem. Na pergaminie widniała stara mapa jakiegoś górzystego terenu, najprawdopodobniej okolice szczytu Gautlandi.

Z zadumy wyrwał głośny plusk - jego świeżo złowiony prowiant upominał się o wyruszenie w drogę. Oldanowi jednak nie było spieszno. Uniósł się leniwie, wrzucając niechlujnie księgę i rysik do plecaka. Podszedł do sieci i jednym zgrabnym ruchem oderwał ją od kołków. następnie położył zdobycz na mokrej glebie obok swojego plecaka i zaczął rozkładać tymczasowy obóz. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a on nie miał zamiaru zapuszczać się do jaskiń nocą. Chciał spokojnie odczekać, pomedytować, przygotować się - a dopiero następnego dnia, jak tylko wstanie świt, wyruszyć prosto w głąb Gautlandi, przez stare, dawno już nieuczęszczane ścieżki. Nie wiedział sam, czy w opuszczone pieczary i zapomniane korytarze pchała go jego bezmyślność połączona z chorą ciekawością, czy może element jakiejś dawnej wizji , który podpowiadał jedyny słuszny trakt.

Re: Dzikie tereny

5
Panowała przyjemna i błoga atmosfera. Nawet w tej krainie, która była obleczona klątwą Północy, życie toczyło się swoim biegiem. Zwierzęta się rozmnażały, polowały i budowały legowiska. Rośliny wychodziły spod ciężkiej ściółki i wychylały swe zielone główki, aby po chwili ukazać pierwsze listki. Czas płynął w swoim nieprzerwanym tempie, choć za rogiem czekało niezwykłe niebezpieczeństwo, nękające dolinę od wielu lat. Nawet istoty z innej krainy nie potrafiły wystarczająco zmącić harmonii, która tutaj panowała. Ekosystem przyzwyczaił się do nich i dostosowywał się do diabelskich reguł. Ktoś zupełnie nieznający jednak historii tej ziemi, mógłby stwierdzić, że znajduje się w przyjemnym miejscu. W powietrzu roznosił się ptasi trajkot, a niedługo pojawił się jeden z jego sprawców. Kilkunastocentymetrowy jaskrawoniebieski ptaka, którego barwa piór wpadała w ostry turkus. Miał nieco jaśniejsze podbrzusze i spód tylnich lotek. Niewielki jegomość stanął na gałązce i śpiewał serenady dla swojej przyszłej ukochanej. Do chóru odzywały się i inne ptaki, które szukały swoich zgubionych par. Zupełnie beztrosko odprawiając swoje rytuały w krainie pogrążonej złym omenem Wieży.
W tym czasie kilka pokaźnych ryb zdążyło wpaść w sieci człowieka. Próbowały wydostać się z sideł, tarmosząc się, pierzchając i pluskając wodą na wszystkie strony. Tylko jedna ryba była dorodna. Miała prawie łokieć długości razem ze swoim zakończoną czerwienią płetwą ogonową. Drugie były dwukrotnie mniejsze od swojej towarzyszki. Ich wielkie ślepia patrzyły się na zbliżającego się Oldana, który zamierzał je pożreć. Tok natury był nieprzerwany nawet teraz. Większy drapieżnik pożera mniejszego. Ryba stanie się pożywieniem dla potężnego ssaka, który swą siłę nie czerpie jedynie z swoich gabarytów i siły, lecz przede wszystkim ze sprytu, a nie kiedy również z magii. Właśnie dlatego człowiek był w stanie swoich sobie większość świata.

Czas pędził dość szybko, ale Dziad z Gór, jak zwykli go nazywać mieszkańcy okolicy Zatoki Heliar, miał go jeszcze sporo przed zachodem słońca. Nieodpowiedzialnym by jednak było ruszenie w góry po zmierzchu i przeczesywanie obcych jaskiń w zupełnych ciemnościach. Mógł oczywiście rozpalić pochodnię i tak będzie musiał uczynić nawet za dnia, ale bezpieczniejszą porą był jednakże dzień. Postanowił więc rozstawić swój prowizoryczny obóz: przygotować ognisko, rozstawić namiot, przygotować ryby do spożycia i odpocząć. Spokojnie wykonywał wszystkie czynności i choć czuł harmonię miejsca, obecność góry Gautlandii na horyzoncie wzbudzał w nim dziwny nieokreślony niepokój. Właśnie to miejsce ciągnęło go do siebie, jak melodia ptaków swoje partnerki. Jednak w tym nie było życia, lecz łuna śmierci i strach. I nie należały one do niego, lecz do osób, które kiedyś musiały się z tym wszystkim zetknąć. Zaś widmo tamtych czasów nadal wisiało nad wszystkimi mieszkańcami Północy. Oldan nie potrafił sobie wytłumaczyć dokładnie tych emocji. Były dla niego obce i niechciane. Jakby ktoś włożył w niego obce uczucia i kazał je przeżywać. To jak śnić sen kogoś obcego. Doświadczać wspomnień osoby, której się nie znało, a jednak cierpieć w ten sam sposób.
Spoiler:

Re: Dzikie tereny

6
Wieczór mijał szybko - głównie na przygotowywaniu posiłku, szykowaniu miejsca do spania i rozpalaniu ogniska ze znalezionych wokół gałązek, mchu i wyschniętej kosodrzewiny. Gdy zapadł już mrok, Oldan usiadł na skraju namiotu, rozglądając się wokół. Nasłuchiwał. Śpiewy ptaków, choć miały swój urok, nie bardzo go interesowały. Bardziej skupiał się na tym, czy w jego najbliższym otoczeniu nie znajduje się żadne zagrożenie. Choć okolica wydawała się sielska, nie oznaczało to, że samotny wędrowiec mógł się bez obaw położyć spać. Rozsądniejszym wyjściem był już bardzo dobrze znany Oldanowi stan pół-snu lub medytacji.

Szum górskiego strumienia działał uspokajająco, tak samo jak świeże i wilgotne powietrze tuż nad brzegiem. Mężczyzna usiadł ze skrzyżowanymi nogami, wyprostował się i położył luźno dłonie na udach. Odetchnął głęboko kilka razy i zamarł w tej pozycji na bardzo długi czas. Jego umysł powoli się wyciszał, myśli ulatywały i już nie gnębiły koszmarnymi obrazami. Oldan wciąż był ich świadomy, ale traktował je teraz jak odległe historie, które odgrywają się przed nim, a nie jak wspomnienia czy części jego osoby. Z minuty na minutę dopływał coraz bardziej w stan Wewnętrznej Pustki. Jego zmysły zaczęły się bardziej wyczulać - wyłapywał odgłosy drobnych ssaków wokół obozowiska, szelest szarpanych przez wiatr sosen i rytmiczne pluski ryb w rzece. Ognisko przyjemnie grzało jego strudzona twarz, a dym sporadycznie pchany w jego nozdrza zdawał się mu nie przeszkadzać. Oldan wpadł w trans.

Wewnętrzna Pustka była swego rodzaju przygotowaniem, procesem, który miał mu pomóc w dalszej przeprawie. Działała jak zwykła medytacja, pozwalała odpocząć i zregenerować się ciału, ale jednocześnie wzmocnić je i zwiększyć jego możliwości. Ceną nie były niepożądane skutki uboczne, jak na przykład te obecne przy zażywaniu ziół o podobnym działaniu, ale za to rytuał wymagał ogromnej ilości czasu do jego ukończenia. Jeżeli tej nocy nic nie zakłóci spokoju mężczyzny, Oldan tuż przed świtem osiągnie Formę Pustki, a ta znacząco ułatwi mu przeprawę przez doliny. Rano miał zamiar wyruszyć najszybciej jak się da, bez zbędnej zwłoki.

Re: Dzikie tereny

7
Stan Wewnętrzen Pustki opanował zupełnie Oldana. Jego ciało wydawało się odpoczywać, szybciej regenerowało siły i było przygotowane do szybkiego działania. Zmysły stały się wrażliwe na wszystkie bodźce płynące z otoczenia, choć nadal potrafiły oddzielać te najbardziej istotne od zupełnie zbędnych informacji. W ten sposób słyszał szelest trawy, między którą przepływało ciało węża i świst skrzydeł pikującego jastrzębia wędrownego, który polował na gada. Nie musiał jednak zwracać uwagi na świergoty ptaków, które na jednej z gałęzi prowadziły gody, ani na stukot szpaka, który próbował rozbić skorupę orzecha o przydrożny głaz. Był w pełni skoncentrowany na otaczającym go świecie, a zupełnie oczyszczony z panujących wewnątrz niego problemów, przemyśleń, wątpliwości. Był jednym wielkim zmysłem, który przeczuwał niebezpieczeństwo. Noc minęła jednak spokojnie, bez żadnych demonów, dzikich zwierząt, ani bandytów. Zresztą tych ostatnich bardzo rzadko można było spędzić na traktach, ponieważ dla swojego bezpieczeństwa unikali pracy poza miastami. Stąd bardziej na Północy rozwijały się za murami siatki przestępcze, niż żerujące na kupcach. Tymi zajmowały się istoty z innych wymiarów.

Otworzył powoli oczy i ujrzał pierwsze promienie wschodzącego słońca, które wychylało się już za szczytów górskich. Przypominało ognistą łunę, która spowiła krasnoludzkie pasma. Bez problemu zebrał więc swój obóz i mógł ruszać dalej w podróż. Nie nawiedziła go żadna wizja, ani koszmar. Był w pełni uspokojony. Kontrolował wszystkie stany emocjonalne, które miały miejsce wewnątrz niego. Dawno nie osiągnął takiej formy. Jego twarz była bez wyrazu, zupełnie owładnięta harmonią. Wydawał się częścią czegoś więcej niż własnego ciała.

Przed nim była długa podróż na szczyt góry. Postanowił penetrować jaskinie, ale był w pełni skupiony, a więc nie było mowy o poślizgnięciu się lub popełnieniu błędu. Dzięki swoim wyostrzonym zmysłom, będzie w stanie również zwrócić uwage na zbliżające się zagrożenie. Był w pełni przygotowany do wędrówki.

Pozostawił za sobą główny trakt, kierując się między kosodrzewinami ku grotom znajdującym się na południu góry Gautlandi. Sam wytyczał sobie szlak. W oddali widział swój cel. Niewielka jaskinia, która penetrowała wnętrze starego szczytu pod pewnym kątem. Będzie musiał przez pewien okres wspinać się po jej wnętrzu. Na chwilę jednak musiał przystanąć. Na niebie spostrzegł lecącego Smogulca. Oldan znał te diabelskie stworzenia. Były bardzo niebezpieczne. Ogromne szare bestie o skórzastym ciele, wielkich prostokątnych pyskach i zakręconych rogach. Unosiła się na potężnych błoniastych skrzydłach, którymi potrafiła tworzyć wichury podczas lotu. Często wyrywały za pomocą swoich potężnych szponów drzewa i miotały nimi w miasta, aby przełamać ich mury i zabić jak najwięcej ludzi. Potrzeba było wielu wojowników plemienia, aby pokonać choć jedno takie stworzenie. Po długim okresie zmagać ludy odkryły jego największą słabość. Ich organizmy nie były przystosowane do zwalczania silnych trucizn, a więc łucznicy maczali swoje groty w specjalnej mieszaninie lepkiego specyfiku, przygotowywanego przez szamanów i wystrzeliwali lawiną je w bestie. Tak się składało, że każdy w wiosce potrafił określić skład takiego specyfiku, albo przynajmniej kilka z substancji szczególnie szkodliwych dla Smogulców. Między innymi znajdował się tam wywar z muchomora północnego, jad żmii górskiej i żółć chochlików jaskinnych. Nawet z tą trucizną potrafiły przetrzewić armię. Były przecież doskonałymi łowcami, które potrafiły z niezwykłą precyzją pochwycić ofiarę. W pewnym momencie zaczęła z impetem spadać, aby w ostatniej chwili unieść się nad ziemią, ściskając w swoich łapskach kozicę. Biedne zwierzę nie zdążyło uskoczyć. Na szczęście zaspokoiło się ssakiem i poleciało na szczyt jednej z gór, gdzie za pewne ma swoje gniazdo. Mężczyzna mógł być spokojny o siebie, tym bardziej że postanowił penetrować jaskinię. W końcu do niej dotarł i czekała go wspinaczka. Mógł również zrezygnować z tej podróży i poszukać innej drogi. Czasem lepiej nadłożyć czas dla swojego bezpieczeństwa.

Re: Dzikie tereny

8
Post dla Alana

Zewsząd otaczał ich cienki płaszcz bieli, który przykrywał wystające szare kamienie górskie, niby szkielet ogromnej bestii. Spomiędzy twardej skorupy śniegu próbowały wyłonić się pierwsze pasma trawy i dopiero ciężkie buty podróżującej grupy najemników, odsłaniał przebudzające się życie. Niedawno skończyła się zima na południu. Tutaj zaś nadal jeszcze gościła, nie chcąc ustąpić miejsca wschodzącej roślinności, która spała przez anomalie ponad rok. Doliny o tej porze pokrywała już bujna flora, a zwierzęta prowadziły rytuały godowe. Teraz jednak dopiero przebudzały się ze snu zimowego i wychodziły ze swoich legowisk. Smętne meandrujące rzeki skrywały się pod łamiącym się lodem. Wszystko nadal było osnute letargiem.

Nadal panował nieprzyjemny chłód, a północny wiatr smagał czerwone od mrozu twarze. Na tych ziemiach zawsze panowały niższe temperatury, a lato bywało krótkie. Jednakże leniwe promienie słońca wznoszącego się wysoko nad ich głowami, rozgrzewało ich przyjemnie i powodowało, że podróż był znośna. Najgorsze jednak są noce, które bez grubych futer byłyby mordercze. Nie raz można spotkać na szlaku zamarzniętych wędrowców, którzy nie byli wystarczająco przygotowani na tutejsze warunki. W owych czasach, kiedy ziemię splugawiły demony, rzadko kto wybiera się w samotną podróż po bezdrożach. Niewiele wozów kupieckich przeszywa nawet szlaki handlowe w obawie o ataki istot z innego wymiaru. Północą od wielu lat owładnął nieopisany strach, który wraz z działalnością demonów, wyniszczał ją.

Śnieg skrzypiał pod stopami wędrowców. Był twardy i śliski. Czas roztopów przynosił największe niebezpieczeństwa na górskich szlakach. Każdy krok mógł być zdradliwy i zabrać nieuważnego podróżnika wprost w ramiona przepaści, przynosząc śmierć. Oni zaś wybrali boczne nieodwiedzane przez innych drogi, które nadal pokryte były bielą. Nikt nie zapuszczał się tak głęboko w dzikie tereny Północy w obawie przed demonami.

Trzy postacie rysowały się na zimowym krajobrazie dzikiej polny, skrytej w zaciszu górskiego pasma Ghuz Dun. Przypominali rysunek z baśniowych opowieści. Byli jak nierealna ułuda. Od dawna nikt nie pojawił się w tych stronach. Wyrastające z ziemi wielkie ostro zakończone grzbiety, były pokryte warstwą śniegu. Ich wierzchołki nigdy nie zrzucały swych białych czap. Były tak wysokie, że ciepło lata nigdy tam nie docierało. Często znikały w kłębiastych chmurach, ukrywając się przed wzrokiem wścibskich cudzoziemców, którzy łapczywie szukali w nich odpowiedzi na trapiące Północ cierpienie. W ich niegościnnych progach gniazda swe tworzyły demony, które przybyły na świat wraz z pojawieniem się wieży. Prawowici właściciele gór krasnoludowie powiadali, że powstało tam kilka niewielkich portalów, przez które przedzierają się owe istoty do Herbii. Mało komu jednak udało się wrócić z tamtych wypraw żywym, a nikt nie przyniósł żadnych cennych informacji na temat bram. Najbardziej niedostępny, a zarazem największy z wierchów, szczyt Teodila przebijał błękitne niebo. W jego wnętrzu powstał za dawnych czasów grobowiec jednego z najbogatszych władców krasnoludów. Zażądał on wyrycia w litej skale na strzelistej górze głębokiego tunelu, w którym złożono później jego ciało. Miejsce miało być niedostępne dla grabieżców, a strzec miały go kamienne golemy, które przedstawiały jego najbardziej odważnych wojowników. Pogłoski głosiły, że stoi tam zaczarowana gwardia królewska, którą siłą przymuszono do odejścia wraz ze swoim panem do krainy dusz. Nikt jednak od lat nie dotarł do miejsca spoczynku władcy sprzed wieków. Nikt nie łaknął jego bogactwa, razem z którym zasnął. Wielu młodych przedstawicieli tej dumnej rasy, nawet zapomniało jego dokonań i imienia. Mieszkańcy Salu zupełnie zapomnieli o jego istnieniu.

Szczyt znajdował się za kolejnym pasmem o wiele niższych gór z największym szczytem- Baranią Głową, na której znajdowały się szczątki dawnego obserwatorium krasnoludzkich astronomów. Kamienna wieża w dużej mierze przewrócona, sterczała posępnie, przypominając o tragediach, które spotkały Północ. Niegdyś było to miejsce nauki. Grupa uczonych prowadziła tam liczne badania na temat gwiazdozbiorów i zmian atmosferycznych. Potrafili przepowiedzieć pogodę na najbliższy dzień z dużą dokładnością. Wraz z nadejściem demonów rozwój nauki zastąpiono pracą nad nowymi sposobami walki z nowoprzybyłym wrogiem. Oni jednak na zmierzali w tamte strony. Podążali w stronę Karelin.

Wędrująca w stronę Góry Gautlandii podróżnicy nie byli zbyt dobrze przygotowany na wspinaczkę górską. Nie posiadali odpowiedniego sprzętu, który byłby niezbędny do wchodzenia po kamiennych ścianach i wąskich krawędziach. Przebyli długą drogę od Salu, ale wybierali szlaki bezpieczniejsze, mniej strome. W oddali błyszczało się Jezioro Mroźne, które nadal pokrywała lodowa tafla, choć ryby brnęły doń spod szczytu Tymusza w paśmie Gór Błyszczących, gdzie to rozpoczynała swój bieg ze źródeł rzeka Pieśców. Przez obszerną dolinę płynęła leniwie, meandrując i rozlewając się, wyciągając w swoje ramiona szerokie połacie terenu. Na grzbiecie niosła zaś kry, które rozbijały się o siebie tonąc w jej głębokich odmętach. Na swojej drodze nie spotkali żadnych wiosek, lecz pozostałości po zapomnianych kopalniach i osadach. Nie wiele było takich szczęśliwych miejsc jak Okrawki, które uniknęły zagłady lub migracji do większych skupisk ludzi. Na noce zatrzymywali się w opustoszałych miejscowościach, gdzie nocowali w szkieletach dawnych domostw. W niektórych z wiosek większość budynków stała prawie nie ruszona, jedynie okalana grubym całunem śniegu. Inne zaś były zdruzgotane, a na ziemi nadal spoczywały zakonserwowane przez niskie temperatury szczątki mieszkańców. Nikt nie przychodził na ich groby. Jedynie zasmucona natura kładła na ich czoła łzy w postaci śnieżnych płatków w geście pamięci.

Wędrówka minęła spokojnie i bezpiecznie, bez żadnych niepotrzebnych przygód. Natrafili raz na niewielkie stado wilków. Spłoszyły się jednak szybko, widząc obce tabory. Nie było nawet sensu gonić za nimi, aby upolować coś na obiad. Odzwyczaiły się od widoku ludzi. Były zupełnie inne niż te za dobrych czasów, kiedy lasy były pełne zwierzyny. Wychudzone, bardziej mięsiste o jaśniejszym futrze. W zachowaniu zaś były bardziej ostrożne i bardziej uważne. Świat z każdym kolejnym rokiem zmieniał się.

Udało im się jednak upolować kilka mniejszych stworzeń. Nawet ustrzelili raz potężnego łosia, który stał na jednej ze skał ukazując dumnie wszystkim swoje bujne poroże. Zawodził głośno wzywając samicę. Dostał trzy celne strzały i padł martwy. Mięso z niego starczy im do końca podróży. Nie muszą więc dłużej martwić się o pożywienie. Skupili się więc tylko na brnięciu przez śnieżne odmęty wprost do celu swojego zadania. W oddali widzieli już swój cel. Górę Gautlandię, w której znajdowała się stara świątynia górskiego boga Kiri.
*** Nowa przygoda Alana rozpoczęła się krótko po przybyciu do Salu. Przywitało go smutne miasto, które było okalane niewysłowionym strachem. Niedawno demony znów zaatakowały okoliczne wioski i zbliżyły się do murów portowego miasta. Odparto ich atak, lecz życie straciło wielu żołnierzy. Zgroza zaś zagościła w każdym z domów. Ulice stały się jakby bardziej puste i ciche. Bramy miast zaś znów zostały zamknięte i przepuszczano ludzi jedynie przez główne wrota, gdzie było o wiele więcej straży. Najemnik dowiedział się, że naszczęście jego miejscowość nie została zaatakowana przez demony.

Przekroczył próg karczmy „Pod Trytonem”, z którą wiązał początek jego ostatniej przygody. Tam poznał członków kompanii jutrzenki i związał się z nimi na kilka kolejnych lat. W środku niby nic się nie zmieniło. Surowy wystrój był ten sam, ale atmosfera posępna. Ławy byłe pełne pijących ludzi, w których oczach gościł strach i rozpacz. Zapijali tragedie, która niedawno miała miejsce. Kryli swoje lęki w kuflach pełnych gorzkiego północnego piwa. Prowadzili szczątkowe rozmowy. W środku panowała nieprzyjemna cisza, przerywana sporadycznie przez szorstkie głosy mieszkańców.

Trzydziestolatek sam usiadł przy jednym ze stołów, zamawiając przy tym grzańca. Był zmęczony po podróży. Oczy mężczyzny przeskakiwały z osoby na osobę, która przebywała w tym szarym smętnym miejscu. W końcu zatrzymały się na trójce odstającej od reszty person. Wśród nich był dobrze ubrany gnom w niebieskim pikowanym dublecie z bufiastymi ramionami. Wyglądał na dość zamożnego. Wojownik stwierdził to po kilku pierścieniach, które miał niski jegomość założony na palce. Właśnie był zajęty prowadzeniem rozmowy z zielonookim wysokim elfem. Ten wydawał się bardziej pospolity. Ubrany w prosty strój, z długim mieczem u boku, schowanym w zwykłą skórzaną pochwę. Był zupełnie skupiony na rozmowie. Na jego twarzy jawiła się powaga. Dużo gestykulował podczas rozmowy, ale nie ukazywało to jego pobudliwości lecz subtelność, która była bardzo ceniona wśród przedstawicieli jego rasy.

Wzrok mężczyzny natrafił w końcu na wpatrującego się w niego krasnoluda. Ciężko było odczytać emocje z tych świdrujących otoczenie źrenic. Oni już tak mają, że zawsze wydają się niezadowoleni, chyba że śmieją się i piją. Ten jednak bez żadnej skrytości patrzał się na mężczyznę, jakby zaraz miał wstać i rzucić się na niego. Czarna jak smoła broda i łysa głowa. Potężna postura, choć znacznie mniejsza niż u przeciętnego krasnoludzkiego zabijaki. On również nie wydawał się szczególnie bogaty. Ubrany był w zwykłe proste łachy.

Gdy speszony natarczywością krasnoluda mężczyzna, odwrócił od niego wzrok, bo nie chciał wdawać się w żadne niepotrzebne bójki, był zbyt zmęczony, ten wstał od swojego stołu i zaczął iść w jego stronę. Sytuacja potoczyła się zupełnie inaczej, niż mógł spodziewać się Alan.


- Ty, nowy tutaj?!
– jakby krzyknął donośnie – Nie patrz się tak głupio. Nie mam ochoty na zabawy w podchody. Nie widziałem Cię tutaj wcześniej. Przynajmniej nie kojarzę tej twarzy. Nadal udajesz, że nie do Ciebie mówię?! Przecież z daleka śmierdzisz najemnikiem, a takiego właśnie poszukujemy.


I w ten niecodzienny sposób zaczęła się ich nowa znajomość. Okazali się bardziej przyjazną ekipą, niż można było się spodziewać po wyrazie twarzy krasnoluda. Spędzili jeszcze tydzień w mieście na dogadaniu szczegółów podróży, poznaniu się i przygotowaniu do wyprawy.

Zamożny gnom, który pierwszy rzucił się w oczy Alanowi, był wynalazcą z Morlis, który uciekł przed demoniczną zagładą. Zabrał jednak ze splugawionej stolicy wiele ksiąg i projektów, a przy okazji drogocenne klejnoty. Obecnie zamieszkuje jeden z domów w bogatszej części miasta, gdzie prowadzi dalsze eksperymenty. Podczas konstruowania ostatniej maszyny oblężniczej, która miała być przełomem techniki. Niestety włókno, z którego stworzona została potrójna cięciwa, okazał się zbyt kruchy i mało elastyczny. Słyszał jednak o znajdującym się na Górze Gautlandii gnieździe demonów pajęczo podobnych, które wytwarzają bardzo wytrzymałą substancję, która nadawałaby się do jego projektu. Znajduje się ona w dawnej świątyni boga Kirii, który patronuje górnikom. Zlecenie Tom’doma, bo tak zwie się owy gnom, nie kończyło się jedynie na zebraniu owej pajęczyny. Ponoć w sercu jaskini znajduje się również bardzo cenny klejnot, który zwie się Światłem Oliwnym. Magiczny kamień potrafi rozświetlić wszelką ciemność. Legenda powiada, że zaczarowany przedmiot pochodzi z wnętrza wiecznie płonącej latarni Kiri, który za pomocą jego tchnął moc w górską jaszczurkę.

Zadanie, które zostało powierzone krasnoludowi i elfowi było bardzo niebezpieczne. Nie dość, że musieli dotrzeć do oddalonej o kilka dni od Salu góry, to mieli jeszcze skonfrontować się z całym gniazdem demonów. Brzmiało to niewykonalnie, ale Tom’dom przekazał im mapę z tajemnym przejściem do wnętrza groty, który pozwoli im się przedostać do środka niezauważonym. Z jednej z bocznych jaskiń, która znajduje się w pobliżu starej świątyni, znajduje się głaz z miejscem na klucz, który otrzymali od zleceniodawcy. Według gnoma skrywana tam komnata powinna być czysta i pozwoli dostać się im do każdego miejsca w sanktuarium bez przedzierania się przez legowisko demonów.
*** Wyruszyli kilkanaście dni temu. Obrali dłuższą drogę, która prowadziła przez zapomniane szlaki i opuszczone wioski. Według krasnoluda była to droga o wiele bezpieczniejsza, ponieważ demony nie stawiały tam sideł na podróżujących. Zwierzyna zaś nie stanowiła takiego zagrożenia dla trójki śmiałków.

Przez ten krótki czas, od spotkania w karczmie, przez wyruszenie z Salu, aż do dotarcia pod Kareliny, zdążyli się trochę poznać. Była to grupa zupełnie różna od siebie. Każdy z nich przedstawiał mieszankę innych charakterów i umiejętności. Uzupełniali się. Nie doszło między nimi do żadnej sprzeczki, choć czasem nie łączyły ich wspólne opinie i decyzje.

Dwójka towarzyszy Alana znała się już od kilku miesięcy. Poznali się podczas podróży kupieckim wozem do Salu, kiedy zaatakowały ich demony. Większość stworzenia z zaświatów wyrżnęły w pień, ale oni przeciwstawili się im. Zabrali pozostałych z traktu, ukryli się w jednej z jaskiń, a później przeprowadzili ich górskimi szlakami do miasta. Nazwano ich Przewodnikami Północy i od tamtego czasu zaczęli zajmować się ochroną wędrowców w okolicach portu. Stąd dowiedział się o nich Tom’dom- sławny wynalazca.

Mężczyzna bacznie przyglądał się swoim towarzyszom i poznawał ich z każdym kolejnym dniem. Krasnolud- Varkhan był bezpośrednim typem, który nie szczędził słów. Miał jednak dobrą intuicję i był bardzo spostrzegawczy. Wbrew jego żywemu charakterowi, rzadko wdawał się w konflikty. Potrafił wyczuć grunt, zanim zaczął otwierać gębę. Wcześniej mieszkał w paśmie gór Lugduun, gdzie należał do kompanii walczącej z demonami. Po rozbiciu jego drużyny i zakończeniu służby dla krasnoldzkiej armii, postanowił odwiedzić swojego przyjaciela w Salu. Od długiego czasu nie odpisywał na jego listy, a ten nie mógł opuścić posterunku. Okazało się, że jego przyjaciel, którego znał od kilkunastu lat, zmarł. Var, jak zazwyczaj się do niego zwracano, był zwiadowcą. Zajmował się niegdyś również niegdyś myślistwem w swoich rodzinnych stronach. Doskonale znał się na górach, potrafił czytać mapy i dobrze radził sobie w dziczy. Nosił na sobie skórzaną kamizelę, która nie ograniczała jego ruchów, ani zbytnio nie obciążała. U boku nosił krótki miecz, a na plecach potężną kuszę, której bełtem, celnie wyprowadzonym, potrafił zabić nawet potężnego demona.

Terlen Dedrebellen subtelny wysoki elf był magiem, ale równie dobrze sprawdzał się w szermierce. Posługiwał się magią iluzji, która była uczona w jego rodzie od pokoleń. Potrafił sprawiać, że zaczyna błyszczeć światło z jego dłoni, nakładać kamuflaż na siebie i towarzyszy, rozpraszać zaklęcia i tworzyć złudzenia optyczne. Przybył na Północ z powołania. Nie potrafił tego dokładnie wyjaśnić. Pewnego dnia wstał i postanowił ruszyć przed siebie. Sam stwierdził, że to przez krew płynącą w jego żyłach. Cała rodzina należała do ekscentryków. Jego daleki wuj wyruszył w daleką podróż za sprawą przepowiedni jakieś szalonej wiedźmy. Pradziadek zaś wyszedł po tytoń do fajki i więcej nie wrócił. Ojciec zaś przez pół życia spędził w taborze wiecznych tułaczy, gdzie zajmował się przepowiadaniem przeszłości (tak dokładnie… potrafił spojrzeć w czyjeś wspomnienia). On zaś skończywszy studia w Nowym Hollar prowadził dość spokojne życie wraz z narzeczoną. Gdy pewnej nocy się obudził, wiedział, że to życie nie jest dla niego. Spakował się i wyruszył na Północ. Ta jego ekscentryczność w sposobie bycia przejawia się w codziennych rozmowach. Często zamyśli się i zaczyna mówić zupełne bzdury. Czasami zdarza mu się bez powodu denerwować i zaczyna wykłócać się, że powinni zmienić drogę. Raz nawet musieli wybrać dłuższy szlak, ponieważ stwierdził, że nie pójdzie tamtędy. Gdy Varkhan przystał na jego marudzenie, elf zaczął wychwalać swoją intuicję. Twierdził, że dzięki niemu nic się im nie stało. W odpowiednich momentach potrafił być całkiem rozsądny i poważny. Wpadał również na wiele dobrych pomysłów.
*** Właśnie zbliżali się do południowego szczytu Karelin, który zwał się Górą Gautlandią. Znajdował się tam jeden z posterunków Salu, a w której stacjonowała II Kompania Wyzwolenia Północy. Choć nazwa brzmiała dumnie i dodawała otuchy w walce z demonami, plotki głosiły, że działo się coraz gorzej. Potężne stworzenia ponoć zniszczyły duża część niewielkie kamiennej fortecy, pozostawiając żołnierzy obnażonych przed kolejnym atakiem. Najgorszym był fakt, że nikt nie wysyłał tam posiłków w obawie przed niepotrzebnymi stratami w kolejnych ludziach, materiałach i żywności. Dziwnym był również fakt, że oddziały nekromantów nie ruszyły z odsieczą. Były znane przecie z radzenia sobie w większych opresjach i pokonywaniu gorszych przeciwności losu. Choćby w bitwie nad Mirt, gdzie odnaleziono legowiska demonów, które składały jaja niczym zwyczajne stworzenia. Jednakże to co wyłaniało się ze skórzastych skorup, byłoby w stanie przerazić nawet doświadczonego wojownika. Wtedy wymyślili błyskotliwą taktykę i mimo dużych strat oczyścili tamtejsze tereny z zagrożenia. Teraz zaś jakby na coś czekali. Szczyt dumnie prężył się ponad innymi.

- Zbliżamy się do jaskiń. Będziemy musieli dobrze wybrać drogę. Nie warto byłoby stracić życie w tak głupi sposób- przerwał panującą od pewnego czasu ciszę krasnolud, który wydawał się już zmęczony podróżą. Mieli jednak jeszcze przed sobą pół dnia.

- Przeszliśmy tyle, a więc dotrzemy i na szczyt. Przed rozpoczęciem drogi, wyślę błędnego ognika, aby sprawdzić grotę. Nie chciałbym natrafić na żadnego demona w środku. Coś słabo z kondycją Var? – zaśmiał się i spojrzał na Alana – słyszałem, że źle wiedzie się obrońcom północy z Salu. Pozycja fortu z Gautlandii, wydaje się mizerna. Ponoć baron, który zarządza okolicznymi ziemiami zupełnie nie chce ich wesprzeć. Słyszałeś coś o tym?

Re: Dzikie tereny

9
W siodle spędził ostatnie kilkanaście godzin. Kiedy w końcu dotarł do celu swej wędrówki, to odczuwał mrowiący ból w miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Jednakże Sikorka dzielnie zniosła tę podróż, toteż mężczyzna poklepał zwierzę po masywnym karku. Przez bramę przedostał się bez żadnych problemów, ale jego uwadze nie umknął fakt zwiększenia liczby strażników pilnujących przejścia. Miasto było wyjątkowo ponure, lecz jemu ten fakt nie przeszkadzał. Ostatnim czasem przeszła mu ochota do śmiechów i żartów. Usłyszał rozmowę dwójki mieszkańców, którzy właśnie go mijali. Mówili coś o demonach. Byty te stały się stanowczo zbyt natarczywe ostatnim czasem. Skąd tego plugastwa się tyle bierze? On sam nie wiedział i wiedzieć nie chciał. Wiedział jednak, że jeśli dalej będzie to tak wyglądać, to prędzej czy później Salu zamieni się w drugie Morlis. Cały ten bałagan był mu w sumie na rękę, w końcu jego praca łączyła się ściśle z wybijaniem i tychże tych kreatur. Tyle że teraz pozostał sam. A pojedynczo zdziała znacznie mniej. Konia pozostawił w stajni, wciskając chłopcu parę monet i tłumacząc mu, żeby dbał o to zwierzę, a on niedługo wróci. Pieszo udał się karczmy „Pod Trytonem”. Od jego ostatniego pobytu w tym miejscu zbyt wiele się nie zmieniło. Tylko ludzie jacyś posępni. Nie dziwota z resztą. Ściągnął z głowy, kaptur ukazując swoje czarne, przeplatane lekką siwizną włosy. Oczy miał koloru jasnobrązowego, brwi gęste, a rysy ostre. Twarz okryta zarostem idealnie pasowała do opisu idealnego wizerunku człowieka północy. Mężczyzna najpierw zamówił sobie coś mocniejszego do picia, po czym zajął samotne miejsce. Rozejrzał się, ilustrując wzrokiem poszczególnych osobników. Chyba najbardziej zaciekawił go krasnolud, który zresztą nie szczędził swych oczu na przypatrywaniu się mu. Postanowił zignorować go i pociągnąć łyk piwa. Był zbyt zmęczony na bójki. Wtem łysol podniósł się ociężale z miejsca i ruszył ku niemu. Alan zdziwił się miłosiernie, w końcu dopiero co przybył do miasta, ale na wszelki wypadek ścisnął kufel mocniej w dłoni, aby w razie czego uderzyć nim w łeb krasnala. Cóż, obyło się bez rękoczynów.
- Ty, nowy tutaj?!
*** Przyjął zlecenie. W końcu kto inny puściłby bokiem możliwość takiego zarobku? Oczywiście wszystko niosło za sobą spore ryzyko, ale raz matka rodziła. Wyruszyli dawno, przestał już liczyć. Płaszcz obszyty futrem był teraz dla niego zbawieniem. W ciągu ostatnich dni zdołał się sporo dowiedzieć o swoich towarzyszach, przy czym on o sobie nie mówił prawie nic. Tacy jak on nie mają zazwyczaj czym się chwalić. Po prostu trzymał się blisko nich, odpowiadał na pytania i wymieniał poglądy. Szczęśliwie nie spotkali jeszcze żadnej z tych istot, ale to widocznie nie długo miało się zmienić. Var przerwał ciszę. Alan poczuł ulgę z faktu, że już nie długo będzie po wszystkim. Jemu także we znaki dały się trudy podróży, mimo iż był stosunkowo młody. Nikt z nich nie pytał, toteż jego towarzysze nie wiedzieli, że mimo zalążka siwizny liczy sobie zaledwie nieco ponad trzydziestkę. Wygląd bywał mylący, ale w tej kwestii także przydatny. Niejednokrotnie trafiał na młodszego przeciwnika, który nie wierzył, że ot taki staruszek może jeszcze poruszać się sprawnie. On sam nie uważał jednak, że wygląda aż tak staro. Skoro się zbliżali do celu, to jeszcze raz poprawił pas mocujący oręż. Złapał brzeszczot za rękojeść i sprawdził, czy aby na pewno łatwo i gładko wysuwa się z pochwy. Gdy już był pewny swego, to spojrzał na elfa, który właśnie zadał mu pytanie. Chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Tylko plotki, ale doskonale wiesz jak jest. Najłatwiej jest udawać, że nie widzi się pewnych rzeczy i nie wyścibiać dupy z własnych włości jednocześnie chowając się za swymi żołnierzami. Prawda jest także, że jeśli fort upadnie, to barona prędzej czy później i tak szlag trafi.

Re: Dzikie tereny

10
Krasnolud właśnie rozłożył fragment pergaminowej mapy, która była dobrze zakonserwowana żywicą. W tych warunkach trzeba było dbać o każdy szczegół. Był to stary plan całej Północy o wielu szczegółach i dużej powierzchni, który został sporządzony jeszcze przed pojawieniem się demonicznej wieży. Musiano go składać na wiele części, aby był poręczny do czytania. Właśnie teraz zwiadowca przyglądał się wskazówką, dotyczącym okolicznych szlaków. Na pożółkłych kartach jawił się szkic gór, między którymi prowadziły różne drogi. W tym również znajdowały się symbole jaskiń przejściowych, przez które zamierzali wędrować. Var odwrócił się w ich kierunku, chcąc wtrącić się w prowadzoną rozmowę.

- Ponoć tu znajdują się tereny barona Rutheford. Syna tego, który utworzył sławną grupę Przeszukiwaczy- specjalistów w tępieniu demonów. Teraz zaś młody szlachcic wprowadził nowe rządy i wspiera się nekromancką ręką. Myślę, że z tym związane jest pozostawienie fortu bez wsparcia. – zasugerował brodacz, który był na samym przedzie ich kompani.

- Brakuje nam bohaterów – stwierdził posępnie elf.

- Masz dwóch obok siebie – zaśmiał się Var


- To jeszcze brakuje z tuzin tuzinów takich jak my.


Zbliżali się do szczytu górskiego na jałowych rozmowach na tematy polityczne. Szklący się od promieni słoneczny śnieg, skrzypiał pod ich stopami. Wiatr przemykał między skałami, wpadał do grot i strząsał białe czapy z drzew samotnych zagajników sosnowych, a przy tym świszczał, jakby nawoływał podróżników. Oni zaś wiedzieni za jego śpiewem, stanęli na wprost dwóch jaskiń, które prowadziły w głąb góry. Jedna znajdowała się po lewej i pięła się do góry pod pewnym skosem, jakby chciała okrążyć szczyt. Druga zaś wydawała się bardziej zadbana i prowadziła na wprost. W obu panowała nieprzenikniona ciemność.

- A więc jesteśmy. Trzeba teraz obrać dobrą drogę. Mapa wskazuje jedynie, że znajduje się tutaj ta grota – wskazał krasnolud na lewy korytarz – ale będziemy musieli się tam w pewnym momencie wspinać. Wydaje się jednak bardziej pewna. Nie wiem dokąd zaprowadzi nas ta.


- Więc ja sprawdzę jej fragment
– powiedział zadowolony z siebie elf, który będzie mógł popisać się swoimi sztuczkami. Zaczął kręcić dłońmi między sobą, a w między czasie zaczął wypowiadać jak mantrę kilka słów w obcym języku – Digiti ignis! Dormienis in petris auro! Voca vos!


Między dłońmi mężczyzny zaczęła pojawiać się błyszcząca na niebiesko kula światła, która stawała się coraz bardziej intensywniejsza i bardziej realna. Po chwili pojawił się błędny ognik. Istota rzadka już w świecie Herbii. Stawała się coraz rzadsza pod wpływem alchemików, którzy wykorzystywali jej energię do swoich eksperymentów. Magowie zaś często łapali ich, aby pełniły rolę ich towarzyszy z racji posiadania dodatkowych pokładów energii magicznej. Najgorzej na ich populację zaś wpłynęła ostatnia przedłużająca się zima, ponieważ nie lubią one strasznie niskich temperatur i potomstwo nie jest w stanie przetrwać.

- Leć i sprawdź co ukrywa się w jaskini – rzucił rozkaz Wysoki Elf, który wypuścił błyszczącą kulę z dłoni, a ta zniknęła w ciemnościach – a teraz trzeba poczekać. Ja czuję, że powinniśmy i tak ruszyć trasą, która jest znana.

- A ty znów zaczynasz? Nie jesteśmy przygotowani do wspinaczki górskiej. Ty gdzie byś ruszył? – spojrzał na niego zwiadowca.

Re: Dzikie tereny

11
Alan cicho przysłuchiwał się wyjaśnieniom krasnoluda, przytakując mu na końcu, aby ten wiedział, że pojął, o czym mu prawi. Na koniec poczuł nie swoje mrowienie, zakręcił koło prawym barkiem. Ehh, przeklęci nekromanci. Nie przepadał za nimi. Używanie zwłok do praktyk magicznych w jego mniemaniu było czymś karygodnym i co najmniej podłym. Może niechęć ta wzięła się również z faktu niedawnych wydarzeń z ostatniego dnia Jutrzenki, gdzie z pewnością nekromanci świadomie lub nieświadomie dorzucili swoje trzy grosze. Podsumowując słowa kompanów, rzucił krótko:

- Martwię się, że nawet tuzin tuzinów byłoby za mało.

Jedynie Bogowie wiedzą ile tego cholerstwa siedzi pod ziemią, schowane przed wzrokiem zwykłych śmiertelników. Słyszał nawet, że te istoty nauczyły się rozmnażać jak zwykłe zwierzęta. Mimo wszystko Alan jednak przyjmował ten fakt nadwyraz spokojnie. Co ma być, to będzie i nic tego nie zmieni. Jego jedynym marzeniem jest miecz w dłoni, gdy przyjdzie pora i na niego.
Trzymał się za nimi, bacznie słuchając wypowiedzi każdego z osobna. I teraz nie gadał zbyt dużo, na polityce nie znał się prawie wcale. Był najemnikiem, nie bohaterem – nie walczył dla ideałów, a dla złota. I tego na razie się trzymał.

W pewnym momencie mocniejszy podmuch wiatru zrzucił z jego głowy kaptur, ale nie trudził się zakładaniem go od nowa, bowiem o to znaleźli się przy rozwidleniu. Alan ruszył do przodu i stanął nad krasnoludem, zerkając na mapę. W tym samym momencie usłyszał inkantacje Terlena. Stanął więc u boku mniejszego z towarzyszy i przyglądał się popisom elfa. Spojrzał na Vara. Cóż, to krasnolud był zwiadowcą i niejako przewodnikiem, ale to właśnie na niego spadła odpowiedzialność wyboru dalszej drogi. W każdym możliwym scenariuszu to jego będą mogli winić za ewentualne nieprzyjemne sytuacje, których do tej pory zgrabnie unikali. Co gorsza, zdołał już zauważyć, że mag wyjątkowo nie lubi, gdy ktoś mu się sprzeciwia i jest uparty niczym typowa dama dworu. Trzydziestolatek spojrzał na obie drogi i rzekł, spoglądając w jaskinię, w której zniknął ognik.

- Myślę, że po pierwsze powinniśmy poczekać, aż to twoje cudactwo wróci - skierował wzrok na Terlana - Ale na ten moment zgadzam się z Varkhanem. Tak jak mówił, nie mamy odpowiedniego sprzętu i jest ślisko jak cholera. Nie wiem jak Ty, ale ja nie chciałbym skończyć tutaj ze skręconym karkiem. Jeśli droga na wprost okaże się względnie bezpieczna, to uważam, że ona będzie odpowiednia.

To była jego osobista decyzja i oczywiste było, że nie kierował się sympatią do żadnego z panów.

Re: Dzikie tereny

12
Trójka bohaterów stała przed dwiema jaskiniami w oczekiwaniu na przybycie ognika. Wiatr nadal hulał między szczytami gór, spadał z turni, przynosząc złe nowiny w nieznanym dla nikogo języku. Świszczał i nadymał się. Oni jednak skryci pod kamiennym stropem, prowadzili swobodną dyskusję. Nikt im nie przeszkadzał.

- Niekiedy lepsza jest szybka śmierć, niż utkwienie w paszczy demona – skwitował elf, ale najwyraźniej tym razem nie zamierzał wykłócać się o wybranie jego drogi. Jego przeczucie nie było tak silne, jak wcześniejszym razem, kiedy wybrali dłuższą drogę.

- Dzięki twojej magii, będziesz mógł rozświetlić nam drogę. Żadne niebezpieczeństwo nie jest na tyle straszne, aby stanęło naprzeciwko mojej kuszy i mieczowi Alana.

- Coś wiadomo o tych górach?

- Nie są to moje rejony, ale gdzieś mi świta, że były tutaj dwie kopalni przynoszące duże zyski. W jednej wydobywano czarne złoto, a druga zaś była niezwykle bogata w magnetyt.

Ze słów krasnoluda można wywnioskować, że niegdyś był to ważny punkt gospodarki Salu z racji posiadania dwóch bardzo istotnych surowców. Z jednej strony węgiel kamienny, który wykorzystywany był do ogrzewania fortów i ogromnych pieców produkcyjnych, a z drugiej żelazo niezbędne do tworzenia uzbrojenia i wielu podstawowych narzędzi. W dobie przejęcia góry przez demony i upadającej twierdzy obrońców północy, oznaczało to o pogarszającej się kondycji ludzi. Tym bardziej można było dziwić się, że sąsiadujący baron nie wspierał stacjonujących tutaj żołnierzy.

Rozmowę i dyskusję przerwał im ciche syczenie i pojawiający się blask świczka, który przemierzył fragment groty. Najpierw skierował się nad głowę maga, a później podleciał go jego ucha, jakby chciał mu wyszeptać ważną informację. Chwilę później wleciał między jego złożone razem dłonie, w których zniknął.

- Przed nami jedna z opuszczonych kopalni – stwierdził Terlen – Nie zobaczył tam żadnego niebezpieczeństwa, prócz zawalonych korytarzy. Nie wydaje się być tam najbezpieczniej. Będziemy musieli jednak uważać, aby nie zabłądzić i nie utknąć gdzieś. Na podstawie przedostającego się wiatru między korytarzami, mogę potwierdzić, że znajduje się drugie wyjście, gdzieś w wyższych partiach góry. Możemy podążyć za matką naturą, która pokieruje nas do wyjścia.

- Doskonale. Ruszamy? – rozchodził się krasnolud, który wyjął pochodnię z zamiarem rozpalenia jej, ale przed nim zareagował iluzjonista, który podniósł wysoką rękę, a ta zaczęła świecić jasnym blaskiem.

Pierwszy fragment kopalni został rozświetlony. Drewniane belki, podtrzymujące strop, nie wydawały się już tak wytrzymałe jak dawniej. Miejscami widać było pęknięcia lub zbutwiałe drewno. Korytarz był szeroki i pozwalał na przewożenie wagoników z wydobywanym towarem. Nie widzieli jednak żadnego śladu życia.

Re: Dzikie tereny

13
- Chyba że mówimy o sukkubie. Różne ludzie upodobania mają, nieludzie zresztą też - dorzucił żartobliwie Alan, mając na względzie swoich towarzyszy. Ileż się to on nasłuchał o krasnoludzkich kobietach... niekoniecznie dobrych rzeczy.

Gdy tylko usłyszał syk, machinalnie odwrócił głowę. Przez jego myśl przepłynął szereg myśli, w końcu niejedno słyszał o przebywających w tej okolicy demonach. Ku jego uldze był to tylko ten sam ognik, który niedawno został wysłany na zwiady. Skarcił siebie w myślach, tłumacząc sobie, że powinien być nieco bardziej spokojny. Swoją drogą, może to i lepiej, że jest aż nazbyt czujny? Kto wie co kryje się w ciemnościach okrywających groty gór Gautlandii. On także dorzucił do konwersacji swoje trzy grosze. Chociaż nie wnosiły one do rozmowy zupełnie nic.

- Wiem o tym miejscu nie wiele więcej niż wy. Nigdy nie mieliśmy potrzeby zapuszczać się w te rejony -mówiąc "my" miał na myśli oczywiście swoją kompanię. Mało kto się tu zapuszczał, a do regularnej armii tym bardziej nie chcieli się zaciągnąć.

W momencie, gdy wypowiadał te słowa, do ich uszu dobiegł cichy dźwięk trzepotu skrzydeł. Po chwili na jego ramieniu usiadł masywnych rozmiarów kruk. Kos, bo takie mu nadali imię, spoglądał to na trzydziestolatka, to na jego dwóch towarzyszy. Alan sięgnął pod płaszcz, wyciągając z małej torby podróżnej kawałek suszonego mięsa. Oderwał kawałek i podał zwierzęciu, sam przeżuwając pozostałą część. Gdy tylko elf rozjaśnił początek jaskini, ptak wzbił się w powietrze, a Alan wszedł do niej, uważnie przyglądając się balom podtrzymujący strop opuszczonej kopalni.

-Psia jego mać... Nie wygląda to najlepiej. Mam nadzieję, że nie zawali się nam to na łeb. Byłoby nieciekawie... - Było to chyba najłagodniejsze określenie jakie mu na ten moment przychodziło do głowy.

Z drugiej strony, miło było, chociaż częściowo schować się przed szalejącym wiatrem. Rozejrzał się po wnętrzu, spoglądając na poszczególne korytarze. Będąc okrytym płaszczem ciężko było mu wyczuć strony, w którą stronę kieruje się żywioł. Spojrzał za siebie, wprost w oczy Vera, szukając u niego pomocy.

Re: Dzikie tereny

14
Przekroczyli próg jaskini, pozwalając otoczyć się chłodnym płaszczem ciemności, który był nieodłączną częścią kopalni Gautlandii od wielu lat. Od dawien dawna nikt nie przechadzał się korytarzami spowitymi ciszą. Miejsce to zostało zapomniane przez ludzi, którzy mieli głowy zaprzątane walką z demonami, a nie dawną świetnością. Posiadanie w swoim władaniu dwóch ważnych surowców, byłoby dużym wsparciem dla cierpiących z powodu niedostatku armii, ale ledwo dawali sobie przecie radę z obroną Salu. Nie mogli wysłać żołnierzy, aby odbili owe pasmo górskie. Fort, znajdujący się na jej zboczu, podupada, zatapiany falą kolejnych wrogich stworzeń z innego wymiaru. Podsumowując bilans Północy, źle wygląda ich przyszłość.

Głos rozmówców odbijał się o potężnych skalistych skał i powracał do nich po kilkakroć. Echo nadawało wrażenia, że prócz nich w środku jest ktoś jeszcze. Ktoś przedrzeźniający ich. Jakiś złośliwy demon, który drażni swoje ofiary, przed zadaniem ostatecznej śmierci. Tym razem jednak była to tylko ich wyobraźnia ogarnięta nieprzyjemnym miejscem.

- Nie podoba mi się tutaj – powiedział, jakby zalękniony elf – Mam uczucie, jakby coś kryło się w zakamarkach jaskini, tam gdzie nie dochodzi blask mojego światła.

- Przesadzasz. Po prostu to totalnie źle przygotowana kopalnia, która nie potrafi przetrwać setek lat. Musielibyście odwiedzić nasze krasnoludzkie kopalnie. Jesteśmy mistrzami w kopaniu tuneli

- Myślę, że miałbym jeden problem. Nie jestem wielkości kreta. Tutaj przynajmniej nie zahaczam głową o strop – zironizował Terlen, który nadal z pewną niepewnością rozświetlał ciemności jaskini. Robił to w taki dziwny sposób, jakby szukał potwora. W pewnym momencie odskoczył od znajdującego się za jego plecami Alana – Na Stwórcę! Nie rób tak więcej.

Po grocie rozbiegł się przytłumiony przez szorstką potężną lecz krótką dłoń, śmiech krasnoluda. Na twarzy maga pojawiło się niezadowolenie i pewien niesmak. Chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Ruszył pewnym krokiem przed siebie, zostawiając pozostałych w tyle. Mrok zaczął ich otaczać i tylko pochodnia krasnoluda, przeganiała od nich łapczywe macki ciemności.

- Podążajmy za tym strachliwym kuglarzem bo jeszcze nam ucieknie. On potrafi wyczuć kierunek wiatru, przecież to jego domena. Poprowadzi nas wprost do wyjścia, chyba że w między czasie serce wyskoczy mu ze strachu.

Varkhan przyśpieszył nie co kroku, aby nadążyć za wysokim elfem. On w przeciwieństwie do niego nie miał tak długich nóg i miał o wiele większy bagaż. Stąd musiał się bardziej starać, aby wyrównać tempo z towarzyszem.

Przed ich oczami jawił się długi tunel, który lekko skręcał w lewo i delikatnie piął się od góry. Do pewnego momentu, w którym ścieżka rozchodziła się na dwie osobne korytarze. Jedna kontynuowała wcześniejszy szlak, a druga była jej odwrotnością. Skręcała w prawo i spadała w dół pod znacznie większym kątem. Magik przystanął na chwilę i wybrał kontynuowanie drogi w tym samym kierunku (lewym).

Tunel na prawo jednak przykuł nieznacznie wzrok trzydziestoparoletniego mężczyzny. Był w lepszym stanie niż ten, którym podążali. Prawdopodobnie dlatego, że powstał w późniejszym czasie niż główny trakt. Poza tym w ziemi były wydrążone rynny przeznaczone na wózki. W oddali zaś widział pozostawiony niegdyś przez górnika kilof oraz łopatę. W ostatnich latach świetności, właśnie tam musiano prowadzić główne prace wydobywcze. Oni zaś zamierzali podążać starszym tunelem.

Re: Dzikie tereny

15
Post dla Rowan

Wewnątrz panował nieprzenikniony mrok, który otulał dziewczynę, jakby chciał pochłonąć na wieczność. Na początku miała wrażenie, że straciła wzrok i zostanie pozostawiona tutaj na pastwę jakiegoś wygłodniałego demona. Nie mogła jednak sobie dokładnie przypomnieć co się stało, że znalazła się w zupełnej ciemności na miękkiej i ciepłej podłodze jaskini. Zerwała się nagle, przestraszona faktem, że nie czuje pod sobą zimnego kamienia. Spoczywała na miękkim i lepkim czymś. Dłonią odnalazła pochodnię, którą niezdarnie próbowała rozpalić i dopiero za czwartym razem osiągnęła swój cel. Pojawił się nieśmiały płomień, który zaczął rozganiać otaczającą ją czerń. W końcu mogła zobaczyć gdzie się znajduje.

Był to jeden z wielu tuneli jaskini, ale nie potrafiła zlokalizować go. Z pewnością znajdowała się gdzieś głęboko w górze Gautlandii. Dopiero kiedy ogień pochwycił większość pochodni, mogła rozświetlić bardziej przestrzeń szerokiej groty. Na ścianach i ziemi rozciągnięte były grube pajęczyny, które tworzyły skomplikowaną plątaninę. Rowan miała pewność, że nie należała do zwykłych malutkich pajączków, lecz do jakiegoś większego stworzenia, które raczej nie będzie zadowolone z jej przybycia. Znalazła się w ślepym zaułku i nie mogła się już wycofać. Tutaj droga kończyła swój bieg i będzie musiała podążać w głąb pieczary, wprost na spotkanie jakiejś obrzydliwej bestii. Ona sama bez swoich dawnych mocy magicznych, które przydałyby się teraz. Przecież po to tutaj przybyła, aby odnaleźć odpowiedź, jak odzyskać swoją magię. Nigdy jednak nie zostanie jej zwrócona, jeżeli stanie się czyimś posiłkiem.

Spojrzała się nad siebie. Z sufitu wyścielanego wyliną, wystawały ostre stalaktyty. Świadczyło to o tym, że owy tunel jest stary i nie wydrążony przez jego obecnego lokatora. Wtedy też dostrzegła dziurę w miejscu, gdzie spadła. Teraz sobie wszystko przypomniała.
*** Wszystko zaczęło się pół roku temu, kiedy opuściła Biały Fort. Te tragiczne zdarzenie pamiętała bardzo dobrze. Przypominała sobie o nim każdego dnia. Wieczór, w którym straciła wszystko i stała się samotną odepchniętą od świat istotą. Od wtedy miała wrażenie, że nie pasuje do Keronu, ani całej Herbii. Wszystko przez nietolerancję. Sakirowcy zapukali do ich drzwi, ponieważ była inna. Spłodzona przez demona. Czwórka krzyczących i grożących ludzi, która poszukiwała właśnie jej. Matka zaś była w stanie oddać za nią życie, aby dali jej spokój. Ktoś ją pchnął, a ona uderzyła głową o szafkę i nieprzytomna upadła na podłogę. Rowan wyszła z ukrycia i zabiła ich, wydobywając ze swojej krtani przeraźliwy dźwięk. Popękały szyby i wszelkie szklane przedmioty. Wszystko zaczęło unosić się, jakby znalazło się w centrum cyklonu. Nie potrafiła kontrolować swojej mocy. Miała wrażenie, jakby w tamtym momencie wyrzuciła z siebie całą magię, która drzemała w jej trzewiach i nagle wszystko wyparowało. Jej pewność siebie, siła i moc. Podbiegła do matki, a ona nie żyła. Najgorszy dzień w jej życiu. Trzymać w ramionach martwe ciało swojej rodzicielki. Ona jednak nie miała czasu na żałobę. Musiała uciekać. Zabrała wszystko co najważniejsze i opuściła dom. Przez pewien czas się błąkała po okolicy, ale nie mogła prowadzić wiecznie takiego życia. W końcu ktoś odnalazłby ją. Ktoś napomknąłby Sakirowcom o jej pobycie. Dorwali by ją i zabili. Musiała więc jedyną słuszną decyzję- wyruszyć na Północ i odnaleźć odpowiedź na wiele pytań, które ją głębiły. Przede wszystkim jednak chciała odzyskać swoją magię.

Jej los jednak nie był prosty. Wiele razy podczas podróży zwątpiła i chciała wracać na południe do swojego domu. Tęskniła za swoją matką, ale nie zobaczy jej już więcej. Wszystko było dla niej przytłaczające. Nie miała jednak innego wyjścia. Początkowo udało się jej zabrać do niewielkiej karawany, która podążała do północnych wiosek. Później jednak musiała podróżować sama przez srogie i niegościnne ziemie. Nie była przygotowane na takie mrozy, ani przymus przedzierania się przez skaliste tereny. Żałowała, że nie przygotowała się bardziej, ale z drugiej strony nie było ją stać na zakup drogiego futra czy wyścielanych puchem butów. Musiała sobie poradzić z tym co miała.

Zresztą ona sama nie wiedziała gdzie podąża. Przecież nie mogła wedrzeć się do legowiska jakiś demonów, przedstawić się jako Rowan i powiedzieć, że poszukuje swojej mocy. Raczej nie przyjęli by jej z otwartymi rękoma i podali świeżo zaparzone zioła. Prędzej rzuciłyby się na nią i zjedli każdy kawałek jej ciała, a później jeszcze wyciągnęli szpik z kości. Coś jednak pchało ją do przodu. Choć mogło być to zwykłe przeczucie i jej naturalna upartość, ale w głębi wiedziała, że to przeznaczenie. Przecież los nie mógł sobie z niej zadrwić. Nie mogła być tym kim jest tylko dla boskiego kaprysu. A jeżeli to prawda i błądziła po omacku, zwodzona dla czyjejś rozrywki? Miała w sobie wiele wątpliwości, ale nawet one nie mogły zgasić w niej wewnętrznego zapału do odkrycia zagadki.

Kiedy zmierzała właśnie w stronę Morlis, a na wschodzie mijała drogę do krasnoludzkiej twierdzy, napotkała Inkuba. Był to demon, który pochodził od Krinn, bogini pokusy. Wpadł w sidła jakiś łowców, którzy jednak musieli zginąć przed dotarciem do klatki z pochwyconą ofiarą. Wyglądał już mizernie. Głodował od wielu dni, a nie był w stanie zniszczyć niezwykle twardego stopu, wykonanego w kuźniach Turonu. Ujrzał podróżującą nieznajomą i zaczął wykorzystywać swoją moc, aby zauroczyć ją i zwieść. Ona jednak zupełnie była odporna na jego moc. Z pewnością dlatego, że miała w sobie tą samą krew co on. Rowan jednak zbliżyła się do niego. Zażądała od niego odpowiedzi na swoje pytania lub zagroziła mu pozostawieniem na pastwę czasu. Inkub przystał na jej ofertę. Próbował ją wiele razy zwieść, ale ona zupełnie nie poddała się jego manipulacją. W końcu opowiedział ją pewną historię, która miała stać się jej nowym celem.

Dziewczyna w końcu go wypuściła. Nie miał już sił, aby unieść się na swoich demonicznych skrzydłach. Uciekł więc spłoszony w las. Ona zaś obrała już nowy kierunek. Zmierzała do góry Gautlandii. Choć dalsza droga była jeszcze cięższa, ona wiedziała już dokąd zmierza.

Na Północy panowały już roztopy. Miejscami pojawiała się pierwsza trawa, która nieśmiało podnosiła się do góry. Wyższe partie gór jednak nadal były zasnute śniegiem, który szklił się teraz i zwodził podróżnych. Nie był już miękki lecz kruchy i śliski. Doliny zaś wydawały się przebudzać. Rośliny zaczęły wychodzić. Przebiśniegi tłumnie już sterczały pod sosnami, a zwierzęta zaczynały swoje rytuały. Po wszystkim jednak można było dostrzec ciężar niedawnej długiej zimy.

Przedarła się najbardziej bezpiecznymi szlakami gór Ghhuz Dun. Omijała wszelkie główne szlaki, ponieważ słyszała o napadających na nieliczne karawany demony. W ten sposób osłabiały wszelkie kontakty większych miast między sobą, a zyskiwały przewagę nad zastraszonym ludem Północy. Po drodze jednak podziwiała ten niezwykły krajobraz. Wielkie sterczące ostre szczyty górskie, które zawsze były pokryte białymi czapami śniegu. Część z nich zaś była schowana za ciemnymi deszczowymi chmurami.


Zostawiła za sobą Jezioro Mroźne, na którym znajdowały się wielkie kry lodowe, rozbijające się o siebie. Ze szczytu Tymusza w paśmie Gór Błyszczących, gdzie rozpoczynała swój bieg ze źródeł rzeka Pieśców, brnęły wprost do dużego zbiornika piękne ryby. Przez obszerną dolinę płynęła leniwie, meandrując i rozlewając się, wyciągając w swoje ramiona szerokie połacie terenu rzeka. Na swoim grzbiecie niosła już nieliczne kry. Na swojej drodze nie spotkała żadnych wiosek, lecz pozostałości po zapomnianych osadach. Nocowała więc w szkieletach dawnych domów, które wznosili krasnoludzi. Natrafiała tylko na śmierć, która okrywała wspomnienia zmarłych, jedynie śnieżnymi całunami. Nikt nie przychodził na ich groby. Jedynie zasmucona natura kładła na ich czoła łzy w postaci śnieżnych płatków w geście pamięci. Owa część gór była w większej części niezamieszkała. Wiele z dawno wyżłobionych tuneli zostało zawalonych lub strach było je odwiedzać. Unikała więc przechodzenie pod pasmem górskim. Mogły tam mieszkać demony. Nie kusząc losu nie spotkała żadnego. Podczas swojej wędrówki napotkała jednak nie raz niegroźne zwierzęta. Raz zobaczyła Daniela Północnego o pięknej szarej sierści z białymi cętkami, które okalały jego szyję i grzbiet. Kiedy zobaczył ją, spłoszony uciekł w las sosnowy. Innym razem zaś widziała przechodzącą w okolicy rodzinę lisów o puszystych ogonach. Raz tylko w oddali widziała niewielkie stado wilków, które polowało na jakieś gryzonie, prowadząc istne łowy. Nawet w czasach demonicznej wieży, natura starała sobie dać radę jak potrafiła.

Ostatnią część podróży przebyła starym szlakiem krasnoludów, który przeprowadzał podróżujących z zatoki Karsto do ich górskich miast. Wędrówka więc była wygodna i pozwalała odpocząć. Miejscami w drodze były wyłomy, a gruz zupełnie rozrzucony. Chwilami wysłużona ścieżka zmieniała się w litą skałę, która prowadziła nad niewysoką, lecz niebezpieczną przepaścią. Innym razem zaś prowadziła krótką grotą przez szczyt. Szlak był jednak przygotowany do jeżdżących tędy niegdyś wozów handlowych. Był więc szeroki, a przejazdy wysokie. Prawdziwy kunszt krasnoludzki. Żaden naród nie potrafił z taką perfekcją i dokładnością tworzyć traktów i miast. Nikt jednak od wielu lat nie wędrował tym traktem. Spotkała raz nawet starą karczmę, z której zostały gruzy. Było to miejsce z pewnością bardzo dochodowe, gdyż nie wiele budynków można było stawiać na tej drodze. Konie zaś potrzebują zawsze odpoczynku. Ludzie zresztą też. W końcu jednak musiała zejść z komfortowej drogi i podążyć własną ścieżką. Wytyczoną przez mapę, którą zabrała z domu rodzinnego. Niegdyś matka kupiła jej obszerny zestaw map, aby mogła uczyć się o świecie. Nigdy prawie nie opuszczała domu, a więc przynajmniej w ten sposób mogła go poznawać.

W końcu zobaczyła w oddali górę Gautlandię. Samoistnie przyśpieszyła kroku, choć czuła się zmęczona. Przedarła się przez rzekę Pieśców, która była tutaj szeroka i płytka. Sięgała jej jedynie do kolan. Po drodze między jej stopami, przepływały błyszczące rybki o czerwonych brzuchach. Jedną udało się jej nawet złapać, a później usmażyć nad ogniskiem. Dwa dni później w końcu dotarła pod szczyt.

Droga prowadziła wprost do dawnej kopalni, która funkcjonowała jeszcze przed pojawieniem się demonicznej wieży. Teraz jednak była już opuszczona i pozostawiona na pastwę czasu. Dziewczyna wiedziała, że niegdyś mieszkał tutaj stwór, który potrafiłby jej odpowiedzieć na gnębiące ją od dawna pytanie. Był to stwór stworzony przez jednego z bogów, aby chronić zagubionych w górach i strzec świątyni, która znajdowała się na szczycie. Od dawna jednak słuch o nim zaginął, kiedy to na ziemiach Północy pojawiły się istoty z innego wymiaru.

Przekroczyła więc próg ciemności, która panowała w grocie i rozgoniła ją rozpaloną pochodnią. Niegdyś wydobywano tutaj węgiel. Drewniane belki podtrzymujące strop wydawały się przeżarte przez czas i ledwo utrzymywały go na swoich barkach. Miejscami dostrzegała pozostałości po surowcu wydobywanym tutaj. Czarne niewielkie bryłki, które otoczone były tonami gruzu, szeleszczącym pod butami. Czuła lekki wiatr, który świadczył o drugim wyjściu. Rozświetlała ściany podziemi w poszukiwaniu tunelu, który dotrze na górę. Na początku główny korytarz ciągnął się przez długi czas na wprost, lekko skręcając w lewo. W końcu jednak rozchodziła się na dwa szlaki. Jednak kontynuowała swój bieg, a drugi prowadził na prawo i spadał w dół pod znacznym kącie.

Rowan nie miała wątpliwości. Kontynuowała drogę przed siebie, nie zbaczając z głównego tunelu. Był w gorszym stanie niż ten znajdujący się po prawej. Prawdopodobnie dlatego, że powstał o wiele później. Był jednym z pierwszych, które przecinały górę Gautlandię. Nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że jest on naturalnie stworzony. Przez pewien czas szła w zupełnym spokoju. Mijała mniejsze rozgałęzienia. W końcu jednak usłyszała jakiś hałas za sobą. Przerażający śmiech potwora, który odbijał się od ścian echem. Nie potrafiła zlokalizować, skąd pochodzi. Nie wiedziała z kim ma do czynienia. Czy ktoś tropił ją od samego początku? Czy wpadła w pułapkę jakiegoś demona? Czy znalazła się w siedzibie szalonego czarnoksiężnika?

Odwracała się we wszystkie strony, aby rozświetlić mrok, który ją zaczął pożerać. Poczuła, że w jej sercu pojawia się panika. Bez swoich mocy i znajdując się w środku obcego miejsca, poczuła się zagrożona. Nie miała jednak czasu, aby zastanawiać się nad swoją sytuacją. W pewnym momencie odwróciła się, postawiła dwa kroki do tyłu i zaczęła spadać. Wypuściła z dłoni pochodnię, a chwilę później uderzyła o coś z dużym impetem. Ciemność zasnuła nie tylko jej oczy, ale również umysł. Straciła przytomność.
*** - Niegdyś na szczycie góry Gautladnii, leżącej w południowych Karelinach, znajdowała się świątyni Kiriego. Znasz tego boga z pewnością dobrze. Patronował on górnikom, choć niewiele było jego miejsc kultu. Sam nie wiem dlaczego, bo szanował on waszych ludzi i zawsze wysłuchiwał waszych modlitw. Tak samo jak tego jednego razu, kiedy zagubiła się dziewczynka w korytarzach kopalni żelaza. Pochwycił on wtedy salamandrę z podziemnego stawu i tchnął w nią blask swojej wiecznie płonącej latarni. Darował mu nie tylko wielką moc, ale również ogromną wiedzę. Ten stwór stał się czymś podobnym do demonów, ale znacznie potężniejszym od nas. Takie istoty zwie się patronami. Liz-guru, jak później nazywały go gnomy, nadal mieszka w tamtej jaskini. Nie jest tam jednak bezpiecznie, a najprędzej spotka Cię tam śmierć. Jesteś mi bliska siostro. Jesteś taka jak ja, choć mniej doskonała. Masz w sobie nędzną krew ludzi. Dlatego jesteś taka słaba. Słaba jak ludzie. Ludzie są słabi i przegrają tą wojnę, a ty musisz odrzucić swoją naturę i przyłączyć się do nas. Nie chcesz?! Spotkamy się jeszcze, a wtedy podejmiesz ostateczną decyzję. Znam zapach twojej skóry. Ale jak uważasz. Ruszaj na zachód.

Wróć do „Salu”