POST BARDA
-
To spróbuj - rzuciła Lia butnie, choć przecież jej broń leżała odrzucona gdzieś w krzakach, poza jej zasięgiem.
-
Lia... - jęknął mężczyzna, może przez ból, jaki musiał znosić, a może w reakcji na jej słowa. Nie po to odciągnęła go od bestii, żeby teraz wdawać się w potyczki, słowne lub fizyczne, z tajemniczą kobietą z lasu, która nawet nie chciała pokazać im swojej twarzy.
Na Lii maska nie robiła zbyt wielkiego wrażenia. Przed chwilą przetrwała atak krwiożerczych bestii, a teraz patrzyła, jak jej towarzysz balansuje na granicy śmierci. Niechętna do współpracy nieznajoma była najmniej niepokojącą ze wszystkich rzeczy, które działy się w jej życiu.
Kiedy jednak Elspeth się zgodziła, rysy twarzy dziewczyny z powrotem złagodniały, a z jej ust wyrwało się westchnięcie ulgi. Nie prosiła już o pomoc we wniesieniu rannego do domku, bo wiedziała, że tej pomocy nikt jej nie udzieli. Kucnęła, złapała Jarona pod pachy i podciągnęła go do góry, na tyle, by powłócząc nogami, wsparty na niej, mógł on wejść do środka. Nie był na tyle ranny, by nie móc się ruszyć, najwyraźniej, ale gdy tylko znalazł się w okolicy łóżka, zwalił się na nie z impetem i zamknął oczy, przyciskając zakrwawioną dłoń do równie zakrwawionego ramienia drugiej ręki.
-
Będzie dobrze. Będzie dobrze - powtarzała Lia, miotając się po chatce w poszukiwaniu rzeczy, o których mówiła Elspeth: szmat, ciepłej wody, wszystkiego, z czego dało się zrobić prowizoryczny opatrunek.
Doprowadzenie Vanderbilta do stanu, w którym można go było spokojnie tu zostawić, zajęło jej sporo czasu i wystawiło cierpliwość elfki na ciężką próbę, chyba że potrafiła czymś zająć sobie myśli w międzyczasie - czy obserwowaniem tej dwójki, czy własnymi sprawami. Lia rozcięła brudne ubrania mężczyzny nożem, jaki skądś wyjęła (co świadczyło o tym, że wcale taka bezbronna nie była) i zdjęła je z niego ostrożnie, a potem zabrała się za zmywanie zaschniętej krwi z jego skóry, stopniowo odsłaniając obrażenia, jakie otrzymał on podczas walki.
Oczom Elspeth ukazały się dwa długie cięcia, przechodzące przez jego klatkę piersiową niemal idealnie równo na krzyż. Ankheg musiał celować w splot słoneczny, w serce, chcąc najpewniej go zwyczajnie rozszarpać, jak to te stworzenia miały w zwyczaju, ale Jaronowi najwyraźniej w ostatniej chwili udało się odskoczyć. W jego lewym ramieniu natomiast widniała głęboka dziura, jakby przez to ramię został przyszpilony do ziemi ostrym odnóżem potwora - i to ta dziura krwawiła najbardziej. Lia nie była zupełnie bezradna, bo po obmyciu mężczyzny całkiem sprawnie założyła mu prowizoryczne opatrunki, które zrobiła ze znalezionych, stosunkowo czystych szmat i z tych fragmentów jego własnej koszuli, które nie były już sztywne od krwi.
-
Boli - jęknął Vanderbilt, gdy zawiązywała ostatni z nich.
-
Poszukam czegoś. Białe wierzby powinny rosnąć w tym lesie, zrobię wywar z kory - kobieta odgarnęła mu mokre włosy z twarzy, które po zmyciu z nich krwi okazały się bardzo jasne. -
A potem zabiorę cię do domu - zerknęła w kierunku Elspeth. -
Jak wrócę.
Przez chwilę jeszcze siedziała na brzegu łóżka, spoglądając na niego w milczeniu, ale w końcu niechętnie wstała i odwróciła się do tymczasowej właścicielki chatki. Zlustrowała ją wzrokiem od stóp do głów, po raz pierwszy chyba zwracając uwagę na wszystkie szczegóły: włócznię, maskę, niewidoczne oczy. Było już jednak za późno na jakiekolwiek wątpliwości. Byli skazani na jej łaskę, jedno może bardziej od drugiego, ale wciąż.
-
Po co chcesz znaleźć tego potwora? - spytała gorzko, ruszając do wyjścia. Po przekroczeniu progu schyliła się i wygrzebała miecz z krzaków. -
Nie żyje już. Tak samo jak pozostali, którzy z nami byli.