POST POSTACI
Anais Florenz
Byłby to niemalże piękny widok. Losowo spotkane osoby. Różnego wieku i płci, profesji czy statusu. Próbują sobie poprawić humor wspólną zabawą i żartem. No byłby, gdyby nie fakt, że w planach okazało się, że była czyjaś śmierć, czy upokorzenie. Anais często życzyła sobie wszystkiego co najgorsze, ale nigdy nie obierała innych za cel swoich bolączek. Nie chciała śmierci elfa, w sumie to w głębi duszy liczyła, że szczerze on jej uwierzy i ruszając w nieznane oboje się odnajdą w kulcie i jego cierpienie nabierze sensu. Dostrzegła też niewinną propozycję chłopaka, za którą była mu wdzięczna, choć w planie i tak nigdy do tego nie miałoby dojść. Czuła się teraz winna, że go w to wciągnęła. Widać sumienie coraz bardziej go paliło, ale nie chciał źle wypaść... Najemnik zaś tylko wypełnił tę lukę zwyrodnienia jakiej brakowało w propozycjach innych, bo tak to czuła by się nieco nieswojo. A tak to wszystko się zgadzało, oto świat w którym żyje. Nie pozostało jej nic jak dalej drążyć temat. Ku przeznaczeniu.
— Stragany raczej będą zamknięte o tej porze — Przyznała ze smutkiem
— Jak wpadnie do studni i nikt go stamtąd nie wyciągnie, jego rozkładające się truchło może zatruć wodę, a to już poważne przestępstwo — Wyjaśniła
— To z tymi strażnikami brzmi najlepiej. Tak mu nagadam! — Zarządziła, po czym kiwnęła głową, że rusza. W jakimś odruchu, niby przygotowawczym, poprawiła raz włosy dłonią i zaczęła iść w kierunku udręczonych życiem elfów.
Wiatr zaszumiał jej lekko w uszach, zmusił do przymknięcia oczu i poprawienia swego wełnianego ponczo, aby te bardziej przylegało do bluzki. Wnet szła, ważąc kroki. Każdy zbliżał ją do finału całego tego cyrku co tutaj urządziła w imię ledwie mrzonki obietnicy. Przybrała swój uśmiech, brwi ściągnęły się ku sobie, teraz jakby w protest zimnu, które zaczęło i jej dokuczać. Grupka elfów, jak kury na wolnym wybiegu, tyle że bez kurnika i bez paszy, acz wygrzewały swoje miejsce. Czy bardziej marzły, oczekując nie wiadomo czego. Może jej? Uśmiechnęła się szerzej na tą myśl, że może właśnie rzeczywiście staje się posłańcem jakiegoś bóstwa. Przysłużyłaby się jakiejś słusznej sprawie? Raz w życiu? A może więcej razy, czas miał pokazać.
Teraz będąc już blisko nich, stanęła nad nimi i wpatrywała się chwilę, szukając tej twarzy, w którą patrzyła się ostatnio, będąc u progu karczmy.
— Zbliż się — Rzekła, szukając tego spojrzenia, które zapamiętała, aby się w nim zatopić. Zwracała się ku temu komu podarowała swoją chustę.
— Sulon wyrzekł się swych dzieci i skazał ich na mękę. Widziałam w twoich oczach nadzieję męczenniku, chciałam dać ci jej posmak, a inny zabrał ją siłą. Oto ból, który będzie się ciebie trzymać przez resztę życia. Chodź ze mną, do mojego boga, pana bólu i udręki, a przemienisz to cierpienie w siłę wybrańcu —Mówiąc to bez pośpiechu pierw podwinęła lewy rękaw, nijak chwaląc się licznymi aktami samookaleczenia, po czym wyciągnęła bezceremonialnie sztylet z cholewki buta. Spokojnym powolnym ruchem przecięła wnętrze lewej dłoni, aż czerwone krople zaczęły kapać. Ból ostro się pojawił i trwał, ale wraz z namiętnym prowadzeniem ostrza leniwie posuwał się coraz dalej, ujmując w końcu całą dłoń wrażeniem przeszywającego cięcia i wilgoci krwi. Schowała sztylet i przykucnęła. Wyciągnęła ku wybrańcowi zakrwawioną dłoń.
— Chodź. Twoja udręka ma znaczenie. Koniec jest bliski. — Rzekła z najprawdziwszą wiarą w swe słowa, ze smutnym uśmiechem, z niegasnącą nadzieją w oczach, jakby właśnie dokonywała sakramentu.