28
autor: Mua
Instynkt przetrwania? Dandre bardzo często sprawiał wrażenie persony całkowicie go pozbawionej, jednak nie była to prawda, gdyż ten był jak najbardziej obecny i zazwyczaj zamęczał barda cichymi szeptami, w których namawiał go do zawrócenia z wcześniej podjętej ścieżki, do opuszczenia dłoni z rękojeści miecza... Zupełnie inną sprawą było to, że młody mężczyzna najzupełniej w świecie go nie słuchał... A może to ten wewnętrzny głos po prostu mówił za cicho i nie mógł się przebić przez morze chaotycznych myśli muzyka? Zdarzyło się jednak parę sytuacji, w których ten biedny, niedoceniony przez Dandre mechanizm wręcz wrzeszczał, by bard przemyślał dwa razy swoją sytuację i podjął odpowiednią decyzję. Czasami naprawdę tak robił.
Dziś jednak nie był jeden z tych dni, a muzyk zagłębiał się powoli w boczną odnogę zaułku, z której ku jego wyczulonym uszom dobiegały jakieś hałasy.
Stąpał cicho, bo nawet jeśli z instynktem przetrwania było u niego średnio, to ostatecznie nie był jednak idiotą. Może dzięki temu nadal stąpał po ziemi, oddychał i pakował się w kolejne kłopoty?
A może miał po prostu szczęście. Tak ogromne jego pokłady, że starczyłoby ich dla połowy miasta.
Zawsze jednak ciągnęło go ku niebezpieczeństwu i... działaniu. Nie potrafił siedzieć bezczynnie, jak na poetę przystało i jedynie opowiadać o tym, co dzieje się w wielkim świecie. On musiał być tego częścią. Może dlatego jego poezja i muzyka odnosiła takie sukcesy w Keronie? Dzięki tej autentyczności, której trudno szukać u wielu innych artystów. Bo on najpierw żył, dopiero później to życie opisywał. Najpierw czołgał się przez błoto i krew, najpierw ocierał się o śmierć i wymachiwał mieczem, próbując przeżyć do następnego poranka, najpierw wsłuchiwał się w łomot swego serca, próbującego wyskoczyć mu z piersi, najpierw doznawał bólu i jakże żywego, nieuchwytnego płomienia miłości, najpierw pieścił i adorował kobiece ciała, a dopiero później przelewał swe doświadczenia na papier. Był młodym człowiekiem, a przeżył już tyle, że starczyłoby dla paru starców. To właśnie z tego powodu skierował swe kroki do okupowanego przez zielonych Ujścia. Chciał przypatrzeć się i doznać na własnej skórze rzeczywistości, z którą borykali się ci biedni ludzie. A później to wszystko spisać, w ramach świadectwa cierpienia ludzkiego.
Czuł się szczęśliwy, nawet jeśli wiele ziaren goryczy powoli kiełkowało w jego duszy, a wspomnienia błędów przeszłości, a twarze dawnych towarzyszy i przyjaciół, umierających tuż obok niego potrafiły budzić go w środku nocy i zetrzeć na jakiś czas uśmiech z jego twarzy.
Bo trudno jest żyć, gdy inni umierają, nawet jeśli to nie oni na śmierć zasłużyli. Mimo tego wszystkiego nadal nie potrafił dostrzec swej tragedii i choć przeklinał bogów tyle razy, że trudno to zliczyć, choć wyrzekł się wszelkich świętości, to nie potrafił wyrwać się z tego kręgu szaleństwa. W istocie był uwięziony w niestateczności, jak dusza błąkająca się po polach na przedsionku niebios. Szukająca miejsca, w którym mogłaby wreszcie spocząć, a jednak niezdolna do odnalezienia go, choć jest przecież tak blisko.
Wychylił się ostrożnie zza rogu, a jego oczom ukazał się nieprzyjemny widok. Dwójka zmasakrowanych ludzi leżała na bruku, a ich krew i wnętrzności urozmaicały szarą przeciętność kamieni. Przełknął ślinę, gdy jego wzrok napotkał ogromnego orka, gwałcącego... brzemienną kobietę. Bard wręcz czuł, jak krew gotuje mu się w żyłach, a dłonie same z siebie zaciskają się w pięści. O ścianę kamienicy stał oparty duży brzeszczot, podobnie jak jego właściciel umorusany krwią niedawnych ofiar. Dandre wydobył sztylet zza paska i powolnym krokiem ruszył w stronę orka. Stąpał uważnie, starając się nie potknąć na nierówności bruku, ani nie nadepnąć czasem na miecz martwego człowieka.
Wiedział, że ta bestia nie zasługiwała na szybką śmierć, którą miał zamiar jej zgotować, jednak nie mógł zrobić tego, co z początku pojawiło się w jego głowie, gdyż zielony z pewnością zacząłby krzyczeć... Gdyby ściągnął tu patrol, to wszystko wzięłoby w łeb.
Chciał zakraść się za plecy tego parszywego skurwysyna, złapać jego zielony łeb, odciągnąć go do tyłu i poderżnąć gardło, jak bydlęciu w rzeźni.
To nie będzie temat na wiersz, z pewnością.