Kruczy Fort

1
Placówka obronna znajdująca się w połowie traktu między Nowym Hollar a Saran Dun. Widnieje na szczycie sporego wzgórza, górując nad traktem w dole. Otoczony jest dwoma pierścieniami wysokich na pięć metrów murów, w obrębie pierwszego znajduje się średniej wielkości plac, na którym w czasach pokoju często odbywa się handel. Kupcy czasem zatrzymują się tutaj na noc, śpiąc w pobliżu stajni. Poza nią jest tu studnia i koszary dla żołdaków. W obręb pierwszego kręgu murów wchodzą też cztery strażnice, po jednej na każdą stronę świata. Mury są w dobrym stanie, zazwyczaj przechadzają się po nich łucznicy.
Za drugim kręgiem mieści się plac ćwiczeniowy dla żołnierzy oraz główna twierdza, w której rezyduje komtur wraz z braćmi zakonnymi i rycerstwem. Jako że jest to budowla obronna należąca do Zakonu, nigdzie nie uświadczy się zbytnich luksusów. Sypialnia komtura od pokoju zwykłego brata zakonnego, czy rycerza różni się głównie wielkością łoża i ilością skór zwierzęcych na ścianach. Twierdza ma trzy piętra, z czego pierwsze wykorzystywane jest głównie w celach magazynowych, choć mieści się tam też jadalnia i kuchnia. Na wyższych znajdują się sale sypialne oraz skarbiec, zbrojownia i niewielka sala audiencyjna.

Kruczy Fort

2
POST POSTACI
Constantin
Po wyjściu z namiotu zakonnego dygnitarza, Holscher odetchnął pełną piersią. Nic nie robił sobie z zatęchłego powietrza, przesiąkniętego potem setek mężczyzn i smrodem zwierzęcych odchodów. W spojrzeniu jego stalowych oczu jaśniała iskra determinacji.
Zdawał sobie sprawę, że zadanie, które mu powierzono nie było proste. Kiedy rozmawiał z posłańcem bóstwa, któremu ślubował poświęcić swe życie, myślał, że nie udźwignie tego ciężaru. A jednak, krok za krokiem, słowa zamieniały się w ciało. Nie spłonął na stosie za szerzenie herezji. Nie wydrapał sobie oczu, gdy przesłuchiwano go pod okiem samego Wielkiego Mistrza. Żył, zaś dzięki leczniczej magii której niechętnie się poddał, bardzo szybko dochodził do siebie po wszystkich trudnościach, których przeszło mu doświadczyć. I choć czuł w sobie ten grzeszny ciężar słodkiej pychy, powoli zaczynał wierzyć, że jest w stanie sprostać wyzwaniu, które przed nim postawiono.
Splótł ręce za plecami i wyprostowany jak strzała ruszył do swego namiotu. Gdy tylko tam się znalazł, poprosił służkę, by posłała po ludzi zajmujących się rynsztunkiem. O ile jego kirys i karwasze przetrwały podróż przez Bożyląd i wymagały jeno lekkiego naprostowania, tak hełm i tarczę stracił w czasie próby ucieczki z wioski opanowanej przez mroczne elfy. Zażądał też dłuższej koszuli kolczej i oczywiście miecza, prostego półtoraka.
Poza tą krótką wymianą zdań i późniejszym doborem ekwipunku, Constantin większą część dnia spędził na modlitwie, starając się odpędzić od siebie niegodne samochwalcze myśli. Był jeno narzędziem. Narzędziem w ręku Pana Gorejącego Ostrza. I czynić będzie, jak na jego herolda przystało.
Pomiędzy modlitwą a kolejnymi posiłkami, doglądał procesu gromadzenia zapasów na podróż. W Kruczym Forcie oddelegowałby do tego Erharta, tutaj jednak wolał samemu trzymać rękę na pulsie.


Następnego dnia wczesnym rankiem szybko posilił się, po czym zawołał po służkę, by pomogła mu w przywdzianiu pancerza. Nie sądził, by ktokolwiek był wystarczająco szalony, by porywać się na zbrojną drużynę zakonną, ale nie był pewien, czy rajdy mrocznych nie stanowią prawdziwego zagrożenia. Z namiotu wychodził więc w kirysie z ciemnej stali nałożonym na kolczugę, stalowych karwaszach i nagolennikach. Nie było to najwygodniejsze, ale gotów był poświęcić swój komfort w imię bezpieczeństwa. Jeno hełm garnczkowy trzymał pod pachą, by wcisnąć go później do konnych juków. Jego charakterystyczny ciężki płaszcz powiewał nieznacznie na mroźnym powietrzu, kiedy otulając się nim szczelniej, Constantin szedł przez pogrążony we śnie obóz.
Holscher zatrzymał się na chwilę i uniósł nieznacznie brew, zerkając na stalową kryptę, w której, jak mniemał, przebywał ich więzień. Przez chwilę przyglądał się nieprzyjemnej konstrukcji, z zadowoleniem odnotowując gotowych do drogi żołnierzy i przedstawicieli Inkwizytorium, czekających na niego na przedzie orszaku. Podchodząc bliżej, zmierzył wzrokiem trójkę obcych mu mężczyzn, na może nieco zbyt długą chwilę zawieszając spojrzenie na lekko spiczastych uszach weterana spod wieży. Doskonale znał dogmatyczną niechęć Zakonu wobec przedstawicieli innych ras i mieszańców, choć samemu co do zasady raczej się do niej nie przychylał. Tym ciekawszym było zobaczenie mieszańca, o którym wypowiadano się tak dobrze.
Ostatni z mężczyzn przypominał mu trochę samego siebie z czasów akademickich. Dumna postura, zadbane ubranie… Wizerunek człowieka, który najprawdopodobniej nie musiał taplać się w błocie i krwi swoich towarzyszy… A przynajmniej nie na zwykłym polu bitwy. Domyślał się, na kogo patrzy, i prawdę mówiąc nie potrafił sobie nawet wyobrazić wyzwań, które Sakir musiał przed nim stawiać. Nikt, kto kroczy pośród demonów, nie wychodzi bez skazy. Najprawdopodobniej sama wiedza, którą posiadł tamten mężczyzna dla bardzo wielu byłaby śmiertelnie niebezpieczna.


Kiedy zbliżył się do nich bardziej, powitał ich oszczędnym skinieniem głowy.
- Bądźcie pozdrowieni. I prowadź, Panie, nasze zbrojne ramiona, byśmy w świętym gniewie dosięgli wrogów Twoich i oczyścili ich w ogniu i krwi – z nieskrywaną przyjemnością wyrecytował nieznacznie zmodyfikowaną końcówkę jednego z psalmów, z którymi spędzał wczorajszy dzień. Tym razem, miast przykładać pięść do serca w ramach standardowego zakonnego powitania, splótł dłonie za plecami i patrzył na Galę, słuchając jej krótkiego raportu. Odnotował nawet imię służki, która krzątała się wokół niego w ciągu ostatnich dni, z lekką irytacją dostrzegając, że sam nawet jej o to nie zapytał. Był tak zmęczony i zajęty, że mógłby przysiąc, że kobiety kręcące się wokół jego namiotu kilkukrotnie się zmieniały.
- Doskonale, dobra robota – skinął głową raz jeszcze, tym razem w podzięce, po czym raz jeszcze zerknął w stronę stalowej krypty o której była właśnie mowa. Stłumił westchnięcie i ruszył ku wozowi. – Mam nadzieję, że prędko dotrą do nas informacje z Iros… Aczkolwiek, w najgorszym wypadku… – spojrzał przez niewielki otwór do środka krypty. Mimo słabego światła, dostrzegł tam charakterystyczną sylwetkę pomiotu, którego pojmał. Zaraz po tym obrócił się z powrotem do przedstawicieli inkwizytorium i pozwolił sobie na uniesienie kącików ust w chłodnym uśmiechu. – … wierzę, że macie wystarczające kompetencje, by wyciągnąć z tego pomiotu wszystko, co ma nam do zaoferowania.
Klepnął dwa razy w sarkofag i podszedł do swojego nowego wierzchowca. Jego stalowe wejrzenie zmiękło na chwilę, kiedy pomyślał o swojej klaczy, najprawdopodobniej poległej w ostatniej wyprawie. Pogładził zwierzę po głowie, przytroczył hełm i tarczę do rzemieni przy jego bokach, po czym wskoczył na koń. Raz jeszcze spojrzał na towarzyszącą mu drużynę po czym uniósł zaciśniętą w pięść dłoń ku niebu i dał sygnał do wymarszu.


Podróż mijała bez większych przygód. Monotonię urozmaicało mu przyglądanie się powoli powracającej do życia przyrodzie. Chłody zimy odchodziły w niepamięć, ustępując miejsca nieśmiałej zieleni, czy nawet pierwszym pąkom kwiatów. Holscher nie był estetą, każdego innego roku najpewniej nie zwróciłby na to większej uwagi, o wiele bardziej skupiony na swych wewnętrznych rozterkach i kipiącej w nim ambicji… Teraz jednak każdy listek i każdy pąk śpiewały pieśni o jego sukcesie; o końcu zarazy i powrocie względnej normalności… Bezwstydnie zakłóconej przez te plugawe potwory, wypełzające z głębin.
Pozwalał więźniowi kisić się w jego własnym brudzie, zgadzając się z sentymentem Gartiera. Ta bestia winna być w pełni świadoma, że jest kompletnie zdana na ich łaskę.


Raczył Gallę grzeczną rozmową, gdy raz za razem go zagadywała, ale starał się dawać jej jasno do zrozumienia, że nie powinna się przy nim peszyć. Jedynym czego oczekiwał był szacunek związany z pozycją, którą przyszło mu teraz objąć, poza tym, twierdził, był jeno narzędziem w boskich rękach, tak jak każdy inny.
W głębi duszy bardzo schlebiała mu cześć, z jaką chwilami zdawała się traktować go inkwizytorka, ale odpychał od siebie te myśli. Pycha prowadziła ku upadkowi wielu fałszywych proroków. Nie zamierzał stać się jednym z nich.
Chętnie odpowiadał Ambrożemu na każde pytanie dotyczące jego ostatniej wyprawy, nie omieszkując się wspominać nawet o błędach, które do teraz ciążyły mu na sumieniu; przede wszystkim nadmiernej pobłażliwości dla felczera z Kruczego Fortu, który mógł doprowadzić do małej katastrofy. Przyznał, że choć na co dzień, mimo wykształcenia prawnego, swe wyroki podpierał zazwyczaj słowem Sakira, tak Gerwaldowi okazał litość, zbyt wysoko ceniąc sobie jego talenta, by wymierzyć prawdziwie sprawiedliwą karę.
Wyraz twarzy Holschera tężał, gdy o tym wspominał i powtarzał, że nie zamierza więcej popełnić podobnego błędu.
Mówił sporo o bohaterstwie zwykłych żołnierzy, którzy stanęli wraz z nim naprzeciw bestiom rodem z otchłani i dokonali niemożliwego. Był daleki od przypisywania sobie zbyt wielu zasług.



Czuł, jak na jego usta wstępuje lekki uśmiech, kiedy począł rozpoznawać okolice granic swej niewielkiej domeny. Błotniste trakty, którymi od czasu do czasu wędrował z żołdakami w ramach ćwiczeń, wioski, w których przypadało mu być tak przyjacielem, jak i katem. Nie wydawało mu się, by był złym namiestnikiem. Potrafił nawet iść na ustępstwa w kwestii należnych Zakonowi dóbr, kiedy zima była zbyt ostra, bądź jakowa zaraza położyła zbyt wiele upraw.
Jednak, gdy przychodziło do egzekwowania prawa, bywał bezwzględny. W jednej z większych osad, znajdujących się dość blisko samego fortu, pewnego dnia grupa chłopów dokonała samosądu na krasnoludzkim młynarzu, który, jak twierdzili, spiskował przeciw bogu i koronie. Jego gniew opadł na winnych niczym prawdziwy bicz boży. Prawo było domeną władców. Ci, którzy pragnęli brać je we własne ręce, musieli zobaczyć i poczuć swój błąd. Kiedy krótkie śledztwo udowodniło niewinność krasnoluda, który padł ofiarą prostej chciwości i uprzedzeń, okoliczne drzewa przygięły się pod ciężarem domorosłych szeryfów.
Wielkim wysiłkiem nie spinał konia do cwału. Majacząca na horyzoncie twierdza była jedynym prawdziwym domem, jaki znał, choć wcale nie rezydował w niej tak długo.


Zazwyczaj posągowy Holscher zdawał się promienieć, kiedy otwierano przed nimi bramę. Sfatygowane drewno nawet skrzypiało w ten sam sposób, jakby czas się go nie imał. Krótkim skinieniem głowy pozdrowił handlarzy, którzy rozstawili swe stragany na niewielkim placyku w granicach pierwszego pierścienia murów. Szmer szeptów, rozchodzących się między stacjonującymi w Kruczym Forcie żołdakami był zrozumiały. Oto ten, który miał być martwy, powrócił.
Chłopi z okolicznych wsi mogli mieć mieszane odczucia co do samego Holschera, nawet jeśli starał się być wyrozumiały i sprawiedliwy… Zawsze jednak był bliski zwykłym żołnierzom. Często prowadził treningi, czasem nawet zabijał czas rozmawiając ze zwykłymi szeregowymi. Mówiono nawet, że nieraz pojawiał się w koszarach, by rozegrać ze swymi ludźmi kilka partyjek w karty.
Uśmiechnął się w przestrzeń, zeskakując z konia. Z pozoru niewiele sobie robił z wymierzonych weń palców i spojrzeń… A jednak w nieco nerwowym geście poprawił i tak leżący już idealnie płaszcz, zerkając z zaintrygowaniem w stronę niewielkiej grupy powitalnej idącej w ich stronę z bramy prowadzącej ku wewnętrznemu pierścieniowi murów. Czuł się… nieswojo, stojąc tutaj bez komturzych insygniów na piersi. Spomiędzy połów płaszcza błyskał jeno jeden krwistoczerwony rubin u podstawy złocistego wisiora w kształcie gorejącego miecza.


Jego oczy rozjaśniły się, gdy dostrzegł znajome sylwetki Gabriela i Erharta, których już z dystansu przywitał uśmiechem i życzliwym skinieniem głowy w pokornym półukłonie. Spojrzenie Constantina na chwilę zawisło na tajemniczej postaci o niedźwiedziej aparycji, którą prędko uznał za osobistego gwardzistę nowego komtura… I oznakę jego słabości, która w boleśnie ludzki sposób radowała jego serce. Czyżby jego zmiennik czegoś się obawiał?
Uśmiech na twarzy Holschera zmalał do grzecznego uniesienia kącików ust, kiedy przykładał zaciśniętą w pięść dłoń do piersi patrząc w oczy nieznajomego.
- Chwalony niech będzie Sakir, komturze – rzekł, skinąwszy mu nieznacznie głową, kiedy mężczyzna się przed nim pokłonił. Odwzajemnienie gestu nie wchodziło w grę. – Me serce raduje się na powrót do znajomych murów. Nawet jeśli okoliczności temu nie sprzyjają… – Holscher wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy właśnie mąż o niedźwiedziej aparycji zrzucił kaptur, a Constantina wręcz zamurowało.
Zamrugał kilka razy, nim pozwolił sobie na szczery uśmiech.
- Na Sakira, Tertius? Myślałem, że wciąż jesteś… – ugryzł się w język, ganiąc się w myślach za brak powściągliwości. – Byłem przekonany, że wróciłem jako pierwszy. Kiedy…? – potrząsnął głową, po czym roześmiał się cicho, acz dźwięcznie. Ruszył w stronę starego przyjaciela, rozkładając ramiona do uścisku w rzadkim dla siebie przypływie emocji.
- Dobrze cię znowu widzieć, ty stary draniu.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Królewska prowincja”