Plac Swobody

1
Plac, znajdujący się w niemalże w centrum stolicy, jest dokładnym odzwierciedleniem życia, jakie toczy się w Taj'cah. Gęsta ciżba utrudnia ruch, dookoła panuje nieopisany gwar, ktoś śpiewa, ktoś gra na fujarce, ktoś przyklaskuje, ktoś klnie, ktoś śmieje się w głos. Gdzieś w oddali ryczy jakieś zwierze, chyba tygrys. Przedstawiciele wszystkich ras, od elfów przez orków, gnomy, gobliny, ludzi, krasnoludy, a na niziołkach kończąc, spotykają się w tym miejscu, by rozmawiać, ubijać interesy, szukać pracy. Na co dzień znajduje się tu targowisko, ale dziś wypadł dzień jarmarczny, zatem do miasta zjechali się nie tylko okoliczni kupcy. Pojawili się handlarze z Chandi, Erola, a nawet ze spieczonej słońcem ziemi orków czy Ujścia. Zapach ostrych przypraw i smakowitych wypieków miesza się odorem setek spoconych ciał, zwierzęcych odchodów i cholera wie, czym jeszcze.

Morgan cieszył się wolnością. Słońce raziło go w oczy, muskając jego bladą skórę. Od morza wiał delikatny, słony wiatr, który ledwie przebijał się przez duchotę, jaka panowała wokoło. Do tej pory skutecznie udawało mu się odpędzać wszelkich natrętnych sprzedawców. Nie dał sobie wcisnąć cudownej maści na hemoroidy, machnięciem ręki zbył ofertę dotyczącą eliksiru na potencję i nawet nie spojrzał w kierunku zestawu zaklętych wytrychów, które miały otwierać wszystkie zamki i kłódki. Nie był głupcem, nie zamierzał dać się orżnąć. A ponad to zdawał sobie sprawę, że powinien zarobić, gdyż stan jego majątku był zerowy. Tak wyglądała prawda, nie miał przy sobie ani grosza. A żyć trzeba.

- Dwa srebrniki dziennie, dwa srebrniki dziennie! - darł się jegomość w farbowanej na czerwono, lnianej tunice i wełnianych nogawicach. - Ochrona statku "Zwodniczka" na trasie Taj'cah, Chandi, Ujście! Dwa srebrniki od każdego dnia służby!
- Polowanie na dzikie stwory w dżunglach Kattok! Zapłata od skóry zwierza, premie uznaniowe!
- Tester wyrobów w zakładzie kowalskim "Ars arma"! W ofertę wliczony wikt i opierunek!
- Pan Morgan de Folwelt? - usłyszał za plecami najemnik i powoli się odwrócił. Stała przed nim grupa sześciu mężczyzn, ubranych jednakowo, w długie, jedwabne kaftany, wysokie buty i szable, podobne do jego własnej, przy boku. - Proszę pójść z nami. Spokojnie i bez awantur, a nikomu nic się nie stanie.

Przemawiający był równy mu wzrostem, szare oczy przywodziły na myśl stal, a blizna, biegnąca przez nos do ust, sprawiała, że wyglądał, jakby nieustannie uśmiechał się szyderczo. Nie wyglądał na typa, który zna się na żartach.

Re: Plac Swobody

2
Morgan, gdy się odwrócił, wiedział, że walka byłaby całkowitą głupotą z jego strony. Spojrzał on tylko przelotnie na grupę, by utknąć wzrokiem na przewodniku całej "Bandy". Nawet się nie zastanawiał kim oni są, gdyż miał już w umyśle gotowe możliwości. Albo są od Gunthera, albo od Syndykatu. Pierwsza możliwość zakłada pozbycie się Morgana na dobre, a druga, w najlepszym wypadku, możliwość wstąpienia do tejże formacji. W końcu jednak lubił, a może nawet kochał, swój kraj. Pewnie ze względu na to, że może w nim ładnie rozwijać interesy... Do czasu, gdy ktoś go nie wkręcił w ten rabunek. Strażników miało tam nie być, a ci "Nagle" wyskoczyli znikąd i szybko zaaresztowali Morgana. Jak to pewien mędrzec mawiał: "Naród Wspaniały, ale Ludzie Kurwy...".
- Oczywiście, że tak. Pójdę chętnie. - Odparł lodowato, spoglądając prosto w oczy przewodnikowi grupy. Zrobił przy tym fałszywy uśmiech, nawet nie wysilając się do zrobienia go.
Nie przygotowywał się do walki, ale był lekko spięty. Nie chciał zrobić żadnego głupiego ruchu, by go nie zamordowali po drodze. Przy okazji wyciszał nieco zmysły. Chciał się odgrodzić od tego całego zgiełku i krzyków świata zewnętrznego. Tylko w ten sposób mógł być gotowy i nie dawać żadnych podejrzeń zagadkowej grupce.
MUSIC TIME!: Główny Utwór; Walka; Spoczynek

GIFy:
Spoiler:

Re: Plac Swobody

3
Bliznowaty kiwnął głową, każąc iść za sobą, pozostali otoczyli go luźnym, ale widocznym kordonem. Wszelkie próby ucieczki z góry były skazane na niepowodzenie. I mogły mieć przykre konsekwencje.

Przeciskali się przez ten tygiel kulturowy, zmierzając do wyjścia z placu. Tutaj, na samym jego skraju, stali najbogatsi handlarze, którzy mieli w mieście swoje rezydencje, a co za tym idzie - stałe miejsca targowe. Mijali grubych kupców, wachlowanych przez półnagie piękności, kolorowo odzianych krasnoludów, zachwalających wyroby płatnerskie własnych kuźni, a nawet kilka elfich kobiet, sprzedających po niebotycznie drogich cenach olejki zapachowe. Morgan wiedział, że tutaj ruch jest o wiele mniejszy, ale kilka zakupionych towarów wystarczy, by uzyskać porządną dniówkę.

Dotarli w końcu do jednego z niezbyt licznych stanowisk. Oferowano tu kolorowe, aromatyczne przyprawy, korzenie i zioła, od których kręciło w nozdrzach. Całej grupie zezwolono na przejście pomiędzy dwoma barczystymi strażnikami i wejście pod niewielki baldachim, podtrzymywany na bambusowych belkach, uszyty z bogato zdobionego jedwabiu. Tam, na olbrzymich poduszkach, siedział szczupły, ogolony na łyso jegomość, ubrany w atłasową szatę, związywaną w pasie sznurem. Na kolanach trzymał miecz o wąskiej, zakrzywionej klindze, zupełnie pozbawionej jelca. Mężczyzna ów patrzył na grupę wzrokiem badawczym, lustrując każdego po kolei.

- Panie - skłonił się bliznowaty. - Obyło się bez awantur.
- Bez? - zapytał złym, metalicznym głosem siedzący. - Może te opowiastki o nim to jednak bajki, jak rzeczywiście mówiłeś? Podejdźcie, Morgan, podejdźcie. Wiem, że to niecodzienne zaproszenie, ale bardzo chciałem was poznać. Zwę się Arman D'gande, jestem właścicielem kilku przybytków w tym pięknym mieście. Oficjalnie. Słyszałem o tobie wiele opowieści, ale nie wiem, czy mogę dawać im wiarę. Podobno wyrżnąłeś jakiś folwark, bo miałeś taki kaprys. A w więzieniu, jak mi doniesiono, ołówkiem zadźgałeś Grubego Omara. Jeżeli to wszystko prawda, musi być z ciebie niezły kawał bydlaka. Miałbym pracę, dla kogoś tak bezwzględnego. Długoterminową, może nawet stałą. I dobrze płatną, oczywiście. Moim ludziom nie brak niczego. Kobiet, strawy czy napoju. Nie martwią się o dzień jutrzejszy. W zamian oczekuje tylko jednego. Lojalności. - Upił z pucharu łyk karminowego wina i kontynuował. - Wiem, że potrzebujesz pieniędzy. Tutaj ich nie zabraknie. Powiedz tylko, że się zgadzasz.

Zmierzył najemnika długim spojrzeniem, w oczekiwaniu na odpowiedź. Sprawiał wrażenie mężczyzny, który dostaje to, czego chce, a słowo "nie" wzbudza w nim złość. W tej sytuacji na pewno należało ważyć słowa.

Re: Plac Swobody

4
Morgan podrapał się po brodzie. Faktycznie, brakowało mu kasy. A ten człowiek mógł mu dać tyle, że nawet starczałoby na dobrą emeryturę... Ale w co on chce go wciągnąć? W morderstwo? Zamach polityczny? Któż to wiedział. A czas najwyższy było się dowiedzieć.
- Panie D'gande, Nie zarzynam ludzi bez wyraźnego powodu. Lub odpowiednio dużego worka pieniędzy. - Rzekł, z nieco szelmowskim uśmieszkiem pod nosem.
- Zbrodnią byłoby się nie zgodzić na taką ofertę. - Dodał, z trudem powstrzymując się od szerokiego uśmiechu. A przynajmniej takie dawał wrażenie.
Zdawał sobie sprawę, że tymi słowami mógł się właśnie wkopać do grobu, albo do stosu złota. Wszystko zależało od tego, jaką robotę da mu Arman...
MUSIC TIME!: Główny Utwór; Walka; Spoczynek

GIFy:
Spoiler:

Re: Plac Swobody

5
Arman kiwnął głową na znak aprobaty, ale na jego ustach nie pojawił się choćby cień uśmiechu. Zupełnie, jakby właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Wskazał Morganowi jedną z wielkich poduch, by ten zasiadł. Gdy tak się stało, w jego dłoni pojawił się puchar karminowego wina, o przyjemnym zapachu. Wydawało się, że życie na usługach D'gande może być całkiem niezłe.

- Rozumu, jak widzę, również wam nie brakuje. Niechże tak będzie. Jeśli nie macie nic przeciwko, zakwateruje was w mojej rezydencji. Własny pokój, dziewka do łoża. Aktualnie nie mam dla was żadnej roboty, ale to tylko chwilowy zastój. Jak tylko wynajdę coś na miarę osobnika z waszymi umiejętnościami, od razu dam znać. Macie coś, co chcielibyście zabrać ze sobą? Jakiś bagaż, czy co tam?

Gdzieś z tyłu wybuchło zamieszanie. Dwóch handlarzy kłóciło się o coś zajadle, w końcu jeden popchnął drugiego, zaczęła się szamotanina, walczący omal nie powpadali na swoje stragany, trzeba było czterech chłopa, żeby ich rozdzielić.

- Morgan, mówię do was. Jak będzie?

Re: Plac Swobody

6
Najemnik, po otrzymaniu wina, powąchał zawartość kielicha. Wyraźna, słodka nuta pieściła wnętrze nosa Morgana. Wciągał z przyjemnością zapach, aż odetchnął z ulgą. Dawno nie pił niczego oprócz wody, przypominającej bardziej pomyje wymieszane z zawartością ścieku, niż prawdziwą, słodką wodę. A poducha dodawała jeszcze większego efektu... W końcu siedział na czymś innym, niż zimna, kamienna podłoga. W dodatku popękana. A teraz, wygodna, cieplutka od słońca poduszka, która mile pieściła cztery litery, pomimo siedzenia w pełnym rynsztunku.

Wtedy zagapił się na scenę, która wybuchła na targu. Widać było, że dwóch handlarzy raczej nie zamierzało przestać, a może i do walki włączą się inni. Nie zamierzał póki co interweniować... Po co? I tak nic nie zdziała. Chyba, że jednego z nich zastrzeli. I mógłby mieć problemy z strażą. Ponownie. A tego nie chciał.

Przełykając wino oraz obserwując całą sytuację, przez uszy mimochodem przeszły mu słowa Armana. W końcu, gdy ocknął się po kolejnych słowach kupca, obrócił głowę w jego stronę, przełykając przez gardło kolejną dawkę niezwykle smacznego napoju.
- Proszę wybaczyć... Moim bagażem jest tylko to, co mam przy sobie. - Odparł Morgan, nieco wyrwany z kontekstu.
Po tych słowach znowu wrócił do patrzenia się na całą scenę. Kusiła go. Sam nie wiedział dlaczego, ale chętnie by zainterweniował... Głęboko westchnął. Postanowił siedzieć dalej na pufie i obserwować rozwój sytuacji. W ostateczności, był tu gościem i nie mógł sobie pozwolić na pewne wyskoki.
MUSIC TIME!: Główny Utwór; Walka; Spoczynek

GIFy:
Spoiler:

Re: Plac Swobody

7
Bliznowaty podwładny przedsiębiorcy sokolim wzrokiem spostrzegł, jak spojrzenie Morgana mimowolnie spływa ku kotłującej się w zagłębiu ryneczku awanturze. Zacisnął masywne szczęki i rzucił gniewnie z silnym akcentem, brzmiąc niemal jak szczekający pies. — Akhar! Nie godzi się błądzić plugawie okiem, kiedy możniejszy stan przemawia!

Możniejszy stan decydującym ruchem ręki uciszył swojego podkomendnego. Skinął najemnikowi z kamiennym obliczem niezmiennie manifestującym głębię zagadkowego, mgławego spokoju, wymalowanego na twarzy mężczyzny. Było w nim coś kabalistycznego. Wyprostowany i nie drgający nawet korpusem niczym medytujący mnich, człowiek pieszczotliwie przesunął opuszkiem palca po płazie złożonego na nogach, zakrzywionego ostrza, a potem dotknął gładkiego podbródka. Jego wzrok nawet na ułamek sekundy nie zbłądził w bok ani ku źródłu zamieszania, jak gdyby jego, Morgana i krąg przybocznych otaczała pustka, a poły baldachimu odjęły ich od zapylonego miasta.

Wspaniale — oświadczył głosem zgoła nie zdradzającym, by działo się coś wspaniałego. — Przekonasz się, że obrotności Armana D'gande dorównuje tylko jego hojność. Przysłuż mi się, a obsypię cię złotem, którego nie zdołają przejeść twoi potomkowie i wnuki. Zdradź jednak — przenikliwe spojrzenie mężczyzny nie drgnęło — a pojmiesz, że nie zwykłem przedkładać miłosierdzia ponad sprawiedliwość. Do tej pory jednak... — wykonał krótki ruch i otaczający go podkomendni wyprostowali się jak struny, równając jeden do drugiego. — W geście hojności zapraszam cię do mego własnego domu i komnat, by tam domówić szczegóły. Interesy winno się omawiać przy sytej strawie oraz winie płynącym strumieniami.

Rzecz jasna, przysługiwać ci będzie odmowa, jeśli nie zdołam cię przekonać i wzgardzisz mym złotem. Będziesz mi jednak miłym gościem przy wieczerzy. — Ciemne, drapieżne oczy lustrowały najemnika, lecz nie było w nich pytania. Tylko spokój. Przyboczni oczekiwali na komendy w pełnym baczeniu i gotowości, ze wzrokiem skierowany usłużnie w przestrzeń.

Re: Plac Swobody

8
Morgan, popijający wino, które dał mu Arman, spoglądał teraz już tylko na niego. Najwyraźniej albo uwaga przyniosła skutek, albo po prostu znudziło mu się widowisko. Po prostu nie było tam szansy, by zyskać dodatkowy grosz... W teorii.

- Hańbą dla mnie byłoby odmówić. - Odpowiedział De Folwelt. Zastanawiał się, czy D'gande powtarza wyuczoną od wielu lat kwestię, czy też jest na tyle szalony i mówi prawdę.

Długo nad tym nie myślał, bo sprawa była oczywista. Najemnik uśmiechnął się. Tym razem się nieco postarał, choć i tak czuł w głębi duszy, że ta cała sytuacja jest fałszywa, tak samo jak ten świat. A na tym świecie są dwa typy ludzi. Wilki i owce. Niestety, on przeszedł do typu owiec... A przynajmniej na razie. Potem dopiero zmieni się w wilka, ale chętnie zachowa swe owcze skóry... Wilk w wilczej skórze nie wziął się od tak.
MUSIC TIME!: Główny Utwór; Walka; Spoczynek

GIFy:
Spoiler:

Re: Plac Swobody

9
Arman klasnął w dłonie i wstał.

- Doskonale. Spotkamy się zatem w mym domu. Służba cię tam doprowadzi. Ja tymczasem dość mam tego upału. Każ ludziom powoli wszystko pakować - rzucił do jednego ze swoich ludzi.

Rozkazy wydano w kilku ostrych poleceniach, zaś sam kupiec po chwili zniknął w lektyce z drewna, osłoniętej jedwabnymi kotarami ze wszystkich stron. Zaraz potem sześciu niewolników uniosło ją w górę i ruszyło z miejsca w otoczeniu kordonu najemników, siedzących na niskich, krępych konikach, niewiele tylko wyższych, od kuców.

Morgan obserwował, jak wszyscy sprawnie zwijają stragan, pakują cenne towary i ładują to na wozy. Nie minęło wiele czasu, gdy cały korowód gotów był do drogi i najemnik, w prażącym słońcu i wszechobecnym kurzu, ruszył do rezydencji Armana D'gande

Plac Swobody

10
Przeskok Stąd
POST BARDA
- Zapamiętałaś? - zagadnął miękko elf, gdy tylko opuścili niewielką kamienicę, w której zatrzymali się na kilka ostatnich godzin, przez które, czy to starali się swobodnie rozmawiać, czy to znowu wracali do mapy tudzież powtarzania względnie prostego planu działania.
Kobieta, która przyjęła ich u siebie, najwyraźniej pomagała również licznym sierotą, z którymi Kamelio miał niebywale dobry kontakt i które, na własny sposób i na własnych zasadach, również tworzyły swego rodzaju gang w tych okolicach. Niegroźny, ale za to bardzo sprawny i irytujący w oczach wielu, okolicznych kupców. Te same dzieci, miały stanowić trzon ich niewidocznego dla nikogo gołym okiem wsparcia, które w najgorszym wypadku, miało pomóc Libeth w niepostrzeżonym ulotnieniu się.
Mimo całego stresu związanego z mającymi nadejść wydarzeniami, Paria była w stanie zapamiętać cztery punkty w najbliższej okolicy Placu Swobody, do których w razie nagłego wypadku miała udać się po pomoc.

Kamelio odprowadził ją do połowy długiej alejki, wychodzącej prosto na Plac Swobody, zanim zatrzymał się, odchrząkując znacząco.
- I na mnie, zdaje się czas. To jak? Pierwsza lekcja upraktycznionych zajęć magicznych tydzień po tym, jak odzyskasz wreszcie pełnię swobody? Czy będziesz już wtedy zbyt zajęta odrabianiem zaległości w wyższych kręgach? - wbrew całej zadziorności, elf przestąpił nieco nerwowo z nogi na nogę, zanim nie sięgnął po jedną z dłoni Parii, którą lekko ścisnął. - Będzie dobrze. Po prostu daj z siebie wszystko, co masz.

Niespełna minutę później, Libeth została sama sobie w nieco ciasnawej alejce, z ubraniami powoli przesiąkającymi ciepłą wilgocią powietrza. Nie mżyło już prawie od godziny, ale atmosfera była ciężka i duszna, a mgła opadająca na miasto dopiero zaczynała wpływać na pole widoczności. Całe szczęście, nawet przez samo zaznajamianie się z mapą, bardka wciąż wiedziała gdzie jest i jak dotrzeć do punktu spotkania. Za samą Cendan nie musiała rozglądać się zbyt długo, gdy już dotarła na plac. Arystokratka, już przez samo obciążenie swej osoby odpowiednią ilością warstw sukni oraz dumną postawą, nie tylko zauważalna, ale i wyczuwalna była na kilometr. Podobnie, jak i jej zdegustowana twarz, za każdym razem, gdy tylko jej wzrok padł na tego, czy tamtego przechodnia.
Foighidneach

Plac Swobody

11
POST POSTACI
Paria
W imieniu Kamelio przeprosiła dziewczyny za obudzenie ich tak wcześnie rano, choć sposób, w jaki postanowił to zrobić, nie był już jej winą. Potem w wyjątkowym milczeniu czekała, aż skończą, po raz ostatni przyglądając się ich niesamowitym umiejętnościom zaplecenia jej włosów w coś sensownego. Nie miała siły i nastroju na pogawędkę, jaką zwykle z nimi prowadziła, ale sądziła, że w tym porannym zaspaniu nie robi im to żadnej różnicy.
Później spakowała się do swojej skórzanej torby, upewniając się, że ma w środku wszystko, co będzie jej potrzebne: proszek usypiający, luneta, nawet ten nieszczęsny afrodyzjak z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu... co więcej mogła wziąć? Przez długą chwilę stała nad własnym kufrem, dochodząc do wniosku, że nie miała niczego więcej, co mogło się jej przydać, a co nie przyciągnęłoby uwagi niewłaściwych osób. Nie mogła zabrać rapiera, ubrać się w skórzany pancerz; właściwie nie pamiętała, kiedy ostatnio miała go na sobie. Po chwili namysłu spakowała też własne pióro i kałamarz, choć nie do końca wiedziała po co. Zatrzasnęła skrzynię, mając ochotę usiąść na brzegu łóżka i przetrzeć twarz dłońmi, ale nie mogła tego zrobić, nie rozmazując wszystkiego, co namalowały jej na niej śniące. Westchnęła więc i zmusiła swoje usta do przyjęcia mało przekonującego grymasu uśmiechu pod woalką, by ruszyć... w stronę wyjścia.
Nie podchodziła do tych drzwi od tygodnia, a może nawet więcej niż tygodnia - straciła rachubę. I choć wychodziła na dwór, na ogród, w którym spędzała bardzo dużo czasu, tak teraz znalezienie się na zewnątrz było uczuciem zgoła innym. Zatrzymała się w progu, spoglądając na czekający na nią powóz, jakby widziała jakieś egzotyczne zwierzę. Z jednej strony marzyła o tym, by doprowadzić to wszystko do końca, ale z drugiej łomoczące w jej klatce piersiowej serce i krew szumiąca w uszach zagłuszały wszystkie myśli, jakie mogły ją uspokoić. W końcu jednak zebrała się w sobie i zajęła miejsce w wozie, a gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, odchyliła głowę do tyłu, opierając ją i zamykając oczy.
To przecież nic takiego. Nic, z czym nie byłabym w stanie sobie poradzić.

Przez cztery godziny, które spędzili w okolicznej kamienicy, Libeth na pamięć chyba poznała już wszystkie ścieżki prowadzące z placu swobody do Czerwonego Stawu i dalej, do Domu Śnienia Kamelii. Zapamiętała wszystkie miejsca, w których mogła liczyć na pomoc, gdyby cokolwiek poszło nie tak i rozważyła chyba każdy możliwy scenariusz wydarzeń. Mimo to, wcale nie czuła się pewnie, choć bardzo starała się udawać, że jest inaczej. Przyjmowanie maski było dla niej równie naturalne, co dla Kamelio, choć o zupełnie innej masce była tu mowa. Próbowała być beztroska, żartować i funkcjonować tak samo, jak na co dzień, ale nie było to proste.
Gdy elf zatrzymał się w połowie alejki, Paria również stanęła w miejscu. Całe szczęście, że spod wszystkiego, czym była owinięta jej głowa i twarz, było widać tylko oczy, więc większość emocji skrywała się w głosie, nad którym akurat w pełni panowała. Jeszcze tylko chwila. Kilka godzin i będzie po wszystkim. Musiała tylko... no tak, musiała dać z siebie wszystko, co miała.
- Nie mam co liczyć na całusa na szczęście, prawda? - zaśmiała się nerwowo i potrząsnęła głową. - Mówisz, jakbyśmy nie mieli się zaraz zobaczyć w Domu. Ale dobrze. Za tydzień.

Plac Swobody, pogrążony w mgle, wyglądał inaczej, niż go pamiętała. Z duszą na ramieniu ruszyła powoli w kierunku widocznej z daleka Lady Cendan, równie irytująco wyniosłej, co w posiadłości baronowej. A pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno Libeth uważała ją za nieszkodliwą, co najwyżej upierdliwą staruszkę. Tymczasem zdołała ona obrócić życie bardki do góry nogami. Strach pomyśleć co by było, gdyby nie Kamelio, który postanowił zabrać ją ze sobą w ramach przysługi dla Diane Bourbon.
Pozostając poza zasięgiem jej uwagi, jeszcze przez chwilę stała w miejscu, by w końcu odetchnąć głęboko, raz, drugi, potem trzeci. Potraktować to jako występ. Jako wyjście na scenę i udawanie czegoś, co nie ma nic wspólnego z prawdą. Nic, z czym by sobie nie poradziła, prawda? Gdyby się do tego nie nadawała, nikt by nie powierzył jej tej roli. Przypomniała sobie szlachecką manierę, którą odrzuciła na ostatnie kilka dni i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku znienawidzonej arystokratki.
- Lady Cendan - odezwała się, podchodząc do niej bliżej.
Znacznie lepiej wyglądała pani w sukni ozdobionej przeze mnie, szkoda, że dziś nie ma jej pani na sobie.
Nie powiedziała tego, naturalnie, zamiast tego kłaniając się lekko, z wymuszoną pokorą. Sądziła, że niemal fizyczny ból, który przy tym czuła, odmalowywał się na jej twarzy w sposób, który mógł jedynie uwiarygodnić całą tę szopkę. Milczała przez chwilę, wpatrując się w buty starszej kobiety. Była prawie pewna, że nie musiała się przedstawiać; w całej tej swojej nieszczęsnej fascynacji Lora z pewnością rozpoznała Parię po głosie.
- Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać. Bałam się, że przez własną porywczość straciłam wszystkie szanse na naprawienie popełnionych przeze mnie błędów. Chciałabym porozmawiać na osobności. Możemy zejść z placu? Pogoda dziś jest okropna.
Obrazek

Plac Swobody

12
POST BARDA
Elf zaśmiał się krótko i tym razem po raz pierwszy dało się wyłapać u niego pewną nerwowość. Ponieważ jednak resztę twarzy nieukrywanej akurat pod maską przysłaniał cień rzucany przez kaptur, trudno było dostrzec, jaki wyraz przybrał. Brak słońca na niebie również sprzyjał w tych okolicznościach.
- Zakładam tylko, że od razu będziesz chciała wyfrunąć z naszego urokliwego gniazdka, gdy tylko dostaniesz wreszcie okazję - odparł nieco za szybko. - Liczę więc po cichu, że tydzień wystarczy, żebyś się odpowiednio stęskniła~ - dodał zaczepnie, niespiesznie wypuszczając jej dłoń. - Co nie znaczy, że będę miał coś przeciwko, jeśli stanie się to wcześnie. Tak tylko nadmieniam.
Szurając podeszwą po ziemi, cofnął ją odrobinę jedną nogę i wykonał gest, jakby chciał się odwrócić. Zanim to jednak nastąpiło, znacznie lżej obandażowana dłoń pofrunęła do jego włąsnej potylicy i przez materiał nań zarzucony roztarła miejsce z dziwnie sfrustrowaną manierą. Paria nie miała szansy, żeby zapytać o powód zachowania, ponieważ w następnej chwili mężczyzna zmniejszył dystans między nimi do minimum, a następnie pochylając się, szybko musnął ustami kącik jej własnych. Przez materiał woalki co prawda, więc chyba liczyło się tylko w połowie. Policzek musnęła również krawędź gładkiej, chłodnej maski, którą wciąż na sobie miał
Gest był szybki. Za szybki jak na niektóre upodobania.
- ...na szczęście - bardziej wymamrotał, niż powiedział, zanim niczym obrócił się i niczym strzała udał we własnym (przeciwnym!) kierunku.
Ciekawe ileż to szczęścia wart był elfi buziak!

Lora Cendan nie pasowała do Placu Swobody dokładnie w takim samym stopniu, jak Plac swobody nijako nie pasował do niej. Ze swoją arogancko zadartą głową, nosem na kwintę oraz przesadnie krzyczącym o snobizmie przyodzieniu, odstawała gorzej, niż najbardziej ekskluzywne kurwy, zapuszczające się tu od święta w złocie i krzykliwej czerwieni.
Nadęty wyraz twarzy zniknął jednak niemal natychmiast, gdy tylko starsza kobieta usłyszała znajomy głos. Usta wygięły się w rozanielonym uśmiechu, mimo pierwszego zdziwienia na nietypową dla Parii kreację.
- Moja złota! - zapiała zachwycona, łapiąc zaraz Libeth za ramiona, aby następnie zmusić ją do ponownego wyprostowania się. - Ależ nie wygłupiaj się, ohohohoho! - zaśmiała się, wygładzając nieistniejące zmarszczki na rękawach.
Choć starała się grać łaskawcę, głęboka satysfakcja aż nadto widoczna była na jej obliczu. Sprawienie, by Paria musiała się ukorzyć, sprawiało jej zdecydowanie więcej radości, niż śmiałaby przyznać.
- Oczywiście, że się zgodziłam! Młodość ma swoje prawa, świetnie to rozumiem. Wszyscy popełniamy błędy. Najważniejsze, że byłaś w stanie na spokojnie wszystko przemyśleć i podjąć rozsądną decyzję! - odparła niemalże śpiewnie, zanim, niczym wielkie, drapieżne ptaszysko, oburącz objęła jedno ramię Parii.
Nie uwiesiła się na niej, ale stanowczo przycisnęła ramię do swojego boku. Zupełnie, jakby chciała się upewnić, że ta nie zmieni nagle zdania i nie spróbuje ratować się ucieczką.
- Ah, tak, pogoda - skrzywiła się z niesmakiem, spoglądając w zachmurzone niebo.
Powietrze było o tej porze dnia jeszcze bardziej duszne przez skraplającą się i parującą szybko mżawkę. Ubrania przesiąkały wilgocią i stawały się szybko nieprzyjemnie wilgotne oraz przylegające do skróry.
- Paskudna, czyż nie? Całe szczęście, słyszałam o lokalu, który nie jest zupełnie obskurny! - dodała szybko, ciągnąć Parię w kierunku... Kompletnie przeciwnym do tego, w którym powinny się udać do Czerwonego Stawu!
Foighidneach

Plac Swobody

13
POST POSTACI
Paria
Cóż... nie sądziła, że akurat ten, rzucony w stresie i kompletnie niepoważny komentarz, przyniesie jakieś wymierne skutki. I to teraz, kiedy okoliczności wyjątkowo nie sprzyjały niczemu, poza panikowaniem, a przynajmniej z jej strony. Tym razem naprawdę był to jedynie żart, powiedziany bezmyślnie w całej tej nerwowej atmosferze. Tymczasem Kamelio postanowił spełnić jej prośbę, jak dżin, wyskakujący z butelki w najmniej odpowiednim momencie. Nie to, że zamierzała narzekać. Zamarła tylko na moment, odprowadzając mężczyznę spojrzeniem szeroko otwartych w zaskoczeniu oczu, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że jej dłoń podświadomie powędrowała do ust, idąc śladem muśnięcia elfich warg. Oczywiście, że od razu uciekł. Uśmiechnęła się do siebie pod woalką, na krótką chwilę pozostając w znacznie lepszym nastroju, niż przez wszystkie godziny, jakie minęły odkąd wstała... i prawdopodobnie sporo kolejnych.
- Tydzień wystarczy - rzuciła cicho, choć nikt już nie miał prawa tego usłyszeć.

Nadęta twarz Lady Cendan i dotyk jej kościstych dłoni wystarczył, by pozytywny nastrój Parii prysnął jak bańka mydlana. Gdy babsztyl przycisnął ją do siebie, ostatkiem siły woli powstrzymała się od zrzucenia z ramienia tego obrzydliwego uścisku. Nie mogła jednak ratować się ucieczką, nieważne jak bardzo by jej nie kusiło.
Jeszcze tylko kilka godzin.
No i oczywiście, że musiała zacząć ją ciągnąć zupełnie nie w tę stronę. Lora najchętniej od razu zaprowadziłaby ją prosto do swojej rezydencji, wrzucając w te obiecane bogato zdobione komnaty i między kufry pełne jedwabi. Trzeba przyznać, że Paria nie narzekałaby na prywatnego kucharza, ale nie była zdesperowana aż tak bardzo.
- Lady... - zatrzymała się w miejscu, przyjmując na twarz przepraszającą maskę. - Ostatni tydzień był dla mnie bardzo trudny. Sama Lady widzi zresztą. Nie mogę nawet pokazać własnej twarzy na ulicy, żeby natychmiast nie zgarnęła mnie straż. Żyję w panice, w niepewności, permanentnym poczuciu zagrożenia. I proszę mi wybaczyć, ale nie pójdę w miejsce, którego nie jestem pewna. W którym nie będę czuła się bezpiecznie. Nie dopóki nie podpiszemy kontraktu.
Gestem głowy wskazała kierunek, w którym powinny się udać. Kierunek Czerwonego Stawu.
- Mam miejsce, które stanowiło dla mnie bezpieczny azyl przez ostatnie kilka dni. W którym mam pewność, że będziemy mogły usiąść i porozmawiać. O naszych ustaleniach, o... o Celestio.
Choć nie przeszedł on jej przez myśl choćby raz przez ostatnie trzy dni, miała szczerą nadzieję, że temu dupkowi nic nie jest.
- Wiem, że nie mam prawa o nic prosić, ale nie jestem w stanie dłużej już żyć z duszą na ramieniu. Już sam fakt, że wyszłam na zewnątrz, jest... - jej głos załamał się efektownie. - Przejdźmy do Czerwonego Stawu. Chociaż na tę godzinę, dopóki nie będę wiedziała, że całe to zamieszanie... że jest już po wszystkim. Proszę.
Obrazek

Plac Swobody

14
POST BARDA
Cendan, tak szybko, jak wystartowała, tak szybko i wyhamowała kroku w następstwie działań stawiającej opór Parii. Ku uldze oraz prawdopodobnej uciesze tej drugiej, nie wydawała się ona ani przez chwilę powątpiewać w żadne z przedstawionych tłumaczeń czy zapewnień. Ba! Zdawać by się mogło, że jej nad wyraz wymuskane ego jeszcze bardziej urosło na sile od momentu, w którym Libeth zdecydowała się przed nią dalej korzyć - czy raczej odgrywać swój piękny teatrzyk, niezależnie od tego, jak wielkim niesmakiem ją samą to napawało.
Walcząca usilnie z próbującym poszerzyć się niezdrowo uśmiechem arystokratka, na moment rozluźniła uścisk kościstych palców jednej dłoni, aby móc poklepać bardkę z bardzo słabo udawanym współczuciem.
- Rozumiem. To musiały być dla ciebie naprawdę ciężkie chwile, moje ty biedactwo - zaświergotała. - Nie masz się jednak co dłużej niepokoić, gdyż od teraz, wszystko zmieni się na lepsze. Gwarantuję ci to.
Uśmiech, jakim obdarowała Libeth, a który być może sama uznałaby za podtrzymujący na duchu, jedynie przyprawił młodszą z dwojga o ciarki. I to bynajmniej nie te przyjemnego sortu.
- Naturalnie, jeśli zamierzasz nalegać na miejsce nazywane Czerwonym Stawem... Hmm - urwała na moment, a jej mina przybrała tym razem wyraz zastanowienia, podczas gdy oczy skanowały zasnuty mgłą plac. Zasłona nie była, póki co, na tyle gęsta, aby nadmiernie utrudniać widoczność i być może to też przekonało ją do ostatecznego kiwnięcia głową.
Tak, jak przypuszczał Kamelio, a co musiało pochodzić bezpośrednio od informatorów baronowej, Cendan zapewne miała w pobliżu ludzi, którzy dokładnie obserwowali każdy jej krok. Dopóki była przekonana, że ci widzą, dokąd się udaje, nie miała powodu, by czuć się zagrożona.
- Kim bym była, żeby ci odmówić i dodatkowo narażać na niepotrzebny stres? - zakończyła wreszcie, uśmiechając się z niepotrzebnym przesłodzeniem. - Prowadź, moja droga, prowadź. Jestem pewna, że dużo lepiej orientujesz się w tych... okolicach.
Foighidneach

Plac Swobody

15
POST POSTACI
Paria
Och, jak bardzo miała ochotę złapać tę pomarszczoną gębę i wcisnąć ją w błoto, po którym stąpała. Wepchnąć ją w fontannę i potrzymać głowę pod wodą, przynajmniej do momentu, w którym oczyści się ona z pomysłów takich, jakie powstawały w niej dotąd. Zdzielić ją żeliwną patelnią, jak tego strażnika w kuchni rezydencji baronowej i w zwolnionym tempie patrzeć, jak pada na ziemię. Cóż jej jednak pozostało, poza wyobraźnią? Brwi Parii były zmarszczone w wyrazie permanentnego zmartwienia i obaw, a wszelkie gesty świadczyły o całkowitej uległości i pokorze. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak długiej kąpieli będzie potrzebowała po tym wszystkim, by zmyć z siebie takie upokorzenie.
- Dziękuję. Doceniam - skłoniła głowę lekko i poprowadziła kobietę w stronę, w którą od początku miały się kierować.
Miała nadzieję, że Kamelio i cała reszta zajmują się właśnie obstawą, z jaką Lady Cendan przybyła na Plac Swobody, albo że zrobią to za moment. Że nikt nieodpowiedni nie podąży za nimi i nie zniweczy całego planu, gdy będą próbowali ukradkiem wynieść uśpioną szlachciankę. Serce wciąż tłukło się w jej klatce piersiowej jak oszalałe, ale przynajmniej machina została wprawiona w ruch; trzeba było tylko dopilnować, żeby żaden trybik nie wypadł ze swojego miejsca. Libeth co prawda mogła pilnować tylko jednego, ale jakże istotnego!
Dobrze jej znajoma bryła Czerwonego Stawu, majacząca we mgle, była jak miód na serce, nawet jeśli wcale nie stanowiła miejsca ostatecznego powodzenia misji. Paria tęskniła za tą karczmą, za jej sceną i stałymi bywalcami. Tęskniła za smakiem tutejszego piwa i zapachem poduszki w pokoju, jaki zwykle zajmowała. Nawet za hałasem z parteru, który budził ją koło południa. Miała szczerą nadzieję, że całe to zamieszanie nie narobi karczmarzowi zbyt wielu problemów, a najlepiej gdyby nie narobiło żadnych...
Nie czuła potrzeby, by wdawać się w pogawędki z prowadzoną przez siebie starą raszplą. Wpisywało się to całkiem nieźle w postawę, jaką przyjęła dla potrzeb chwili, więc uparcie milczała, jeśli tylko Lady Cendan sama jej nie zagadywała. Byle dotrzeć na miejsce jak najszybciej.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Stolica”