Budynek jest niewielki, o kamiennym parterze i drewnianej, trzeszczącej ze starości piętrowej dobudówce. Ramy okien na piętrze dawno już spaczyły się, przez co klienci na tyle pijani bądź zdesperowani, by pokusić się o nocleg tutaj, musieli szykować się na wścibską obecność zimnego, morskiego wiatru.
Główna sala do najprzyjemniejszych nie należała, jednak nie wołała o pomstę do nieba. Dało się tu znaleźć niewielki kominek, parę długich stołów z przysuniętymi do nich ławami oraz kilkoma mniejszymi stolikami. Krzesła właściciel często musiał wymieniać, ze względu na sporą tendencję bywalców do rozbijania ich sobie na głowach.
Piwo było podłe, ale tanie, a wódka zawsze wyjątkowo obrzydliwa, co bynajmniej jednak nie odstraszało stałych bywalców od spijania się tutaj co wieczór, zgrywania kolejnych talii kart i wybijania sobie ostatnich zębów.
***
POST BARDA
Jeden z bohaterów Ujścia, do niedawna waleczny członek ruchu oporu, oddany jakże słusznej sprawie wyzwolenia miasta i jego uciskanej ludności spod okupacji bestialskich sił baronowej, chrapał teraz w maleńkim pokoiku na piętrze. Jego smukła sylwetka stanowiła barwne urozmaicenie rogu pomieszczenia, cudem jakimś wciśnięta między zagłówek łóżka a ścianę. Rozchełstana koszula na plecach dzielnego męża przebarwiła się od brudu i potu. Walczyła zaciekle z gnijącą raną na ustach Kanalii o zapachową dominację w obskurnym pokoju. Jeden z jego butów leżał obok częściowo strzaskanego okna. Spodnie mężczyzny wisiały zawinięte wokół jego kostek, pozostawiając na widoku wszystko, czym obdarzyła go natrua.Trwał właśnie szary, chłodny poranek, a Ujście powoli budziło się do życia. Mroźna bryza bijąca od morza i wypełniająca bez większych przeszkód pomieszczenie, w którym chwilowo rezydował Queran winna spokojnie wystarczyć, by go przebudzić, jednak zadanie to nie było tak łatwe, jak można było przypuszczać.
Mężczyzna miał za sobą bardzo pracowity wieczór. Na zlecenie jednego z wyżej postawionych siepaczy Bogobojnej Kali ruszył w miasto, skrzyknąwszy wcześniej kilku oprychów. Zadnie było proste; zaczaić się w jednej z ciemnych uliczek i napaść na ludzi Ośmiopalcego Zacha, którzy mieli akurat tamtędy przechodzić ze świeżym transportem narkotyków. Ponoć w grę wchodziło nawet kilka skrzynek towaru. Kanalia przez chwilę poczuł się jak za dawnych, prostszych czasów. Przejęcie ładunku i odstawienie go do wcześniej ustalonego punktu, prosta, podręcznikowa niemal robota. Jeśli chodziło o ludzi Zacha; dostał wolną rękę, mógł się z nimi obejść jak chciał. Chodziło o przesłanie prostej wiadomości; towar w tym mieście przechodzi przez organizację Kali.
W Ujściu nadal istniały gangi, które jej się opierały i stawiały mniej lub bardziej czynny opór. Samo ich istnienie było drzazgą w oku kobiety, której ambicja nie pozwalała na spokojną koegzystencję z innymi szychami z podziemia.
Jeśli miała wywalczyć prawdziwie wolne Ujście, musiała wcześniej podporządkować sobie cały półświatek. Ci, którzy nie byli z nią, ginęli, bądź dostawali po sakiewkach tak mocno, że musieli raz jeszcze rozważyć swoje alianse w nowych czasach.
Akcja była udana, stracił tylko jednego człowieka, drugi odniósł lekkie rany, a wszystko to wpisane w ryzyko zawodowe. Prosta, brutalna robota rozochociła Kanalię na tyle, że pozwolił sobie przywłaszczyć nieco towaru z transportu i wieczór spędził na hulankach bez absolutnie żadnych hamulców.
Łomot, przerażający, rozsadzający głowę łomot sprawił, że mężczyzna rozwarł zalepione ropą oczy. Głowa bolała go jak skurwysyn i jeszcze trochę, usta były tak suche, że mogłyby posłużyć za papier ścierny, a wydarzenia z ostatnich godzin stanowiły w jego mózgu jeno dziwną, wielokolorową smugę, która absolutnie nic mu nie mówiła.
Nagłe szarpnięcie bólu spowodowało, że zerknął w dół, na swoją lewą dłoń. Była zalana krwią, a między kostkami sterczał tam jakiś odłamek szkła. Na łóżku leżała półnaga kobieta, na której niegdyś jasnych pośladkach, między pozornie chaotycznymi zbiorowiskami siniaków widniały wyraźne, czerwone zarysy jego dłoni. Kim była? Czy w ogóle oddychała? Tego nie wiedział.
Piekielny łomot powtórzył się raz jeszcze i nim zdążył jakkolwiek zareagować, drzwi do pokoju uchyliły się. Hoffman, elf, z którym przyszło mu niegdyś współpracować w ruchu oporu, wsunął do środka głowę. Otworzył szeroko oczy, zaczerwienił się, zakaszlał i zniknął za drzwiami.
- Ojej. - szept łucznika był dziś wyjątkowo irytujący i abstrakcyjnie wręcz głośny. Smukła dłoń wychyliła się zza desek, by pomachać Kanalii. - Powiedziano mi, że znajdę cię tutaj i oczywiście pomyślałem sobie, że przecież to musi być jakieś oszczerstwo, potwarz, bo gdzie panu Querenowi do takiej speluny, zupełnie nie jego klasa, przecie nawet w kanałach niegdyś się przytulnie urządził... - - dłoń żywo gestykulowała podczas jego czczej paplaniny - ... ale mówię sobie; "Dobrze, zaufaj im i sprawdź, bo idziesz ze sprawą nieznoszącą zwłoki". No i jesteś. I ja jestem. Jesteśmy. - zaciął się, chyba ciągle zbyt zaaferowany stanem Kanalii i pokoju, w którym ten się znajdował.