POST BARDA
Krzyki sprawiły, że Marvin chcąc nie chcąc nabrał w usta dodatkową porcję trącącego zepsuciem i rozkładem powietrza. Tym razem w ilości, która aż go nieco wygięła w odruchu wymiotnym z odrazy. Odruchu, który tym razem zaprawdę ledwie powstrzymał.
Spocony, nieco zmęczony i z resztkami skorupek we włosach, łowca postanowił bądź co bądź podążyć za bezczelnymi złodziejaszkami. Przemierzając polanę, która, gdyby nie ohydne resztki walające się dookoła, byłaby doprawdy uroczym miejscem, kilka razy wdepnął jeszcze w coś oślizgłego. To zlecenie doprawdy zaczynało wychodzić łowcy bokiem, ale czego się nie robi dla wyższego dobra, huh?
Jego szczęście, że wbrew zwodniczej na pierwszy rzut oka ciemności, na końcu krótkiego, acz szerokiego korytarza budynku, dostrzec mógł pochodnię oraz oświetlane nią, kręte, marmurowe schody prowadzące głęboko, głęboko pod ziemię. Nie znajdowało się tu żadne inne przejście ni drzwi. Jedyna droga zaprawdę prowadziła w dół i tam też musiał się udać Marvin, jeśli chciał doprowadzić swoje polowanie do skutku.
Schody ciągnęły się faktycznie tak daleko, jak już na pierwszy rzut oka mu się wydawało. Kręte, strome i nadszarpnięte zębem czasu schody, mogły doprowadzić do felernego upadku, jeśli nie patrzyło się uważnie pod nogi. Tyle dobrego, że co kilka metrów natrafiał na kolejną, jasno płonącą pochodnię, która oświetlała mu drogę i zmniejszała ryzyko upadku. Diabelstwa być może nie widziały zatem aż tak dobrze w ciemności, jakby się wydawało? Być może, niczym koty, potrzebowały przynajmniej minimum źródła światła do swobodnego poruszania się, choćby i był to tylko księżyc lub gwiazdy?
Wreszcie schody skończyły się, a łowcy ukazał się widok, którego na pewno nie spodziewałby się napotkać:
Jaskinia. Ogromna jaskinia pełna grzybów, niewielkich strumieni, porostów oraz tu i ówdzie występujących nawet czasem paproci lub przebijających się przez ściany korzeni drzew. W miejscu tym pochodnie nie były dłużej potrzebne. Spora część grzybów emanowała bowiem z matowym, błękitnawym blaskiem, który dostatecznie dobrze oświetlał otoczenie. Powietrze było tu zaskakująco czyste.
Podziwiać Marvin nie mógł niestety zbyt długo, gdyż zarówno z prawej, jak i lewej strony zaczęły dochodzić do niego odgłosy kroków. Kroki niosły się echem, sprawnie dezorientując i utrudniając zlokalizowanie źródła ich dźwięków. Co rusz jednak dostrzegał trzymające się na odległość cienie, które przemykały zza jednej skały bądź grzyba za drugi. Pazury obijały się o kamień, metal obijał się o metal. Któraś z poczwar odważyła się zaśmiać w głos i zdaje się, że dochodziło to z okolicy niewielkiego, urokliwego wodospadu oraz otaczającego go połaci wyjątkowo wysokich, przerastających i łowcę grzybów. Co za irytujące istoty.