Posiadłość von Retterów

1
Wzniesiony w górnym mieście dwupiętrowy dom wciśnięty był pomiędzy gęsto zabudowane szlacheckie posiadłości, kamienice oraz gmachy kupieckich cechów i zakładów rzemieślniczych. Chałupa niewąska, z mieszkalnym poddaszem i piwnicą, czterema dużymi, oszklonymi oknami spoglądała na szeroką aleję ciągnącą się aż pod sam Pałac Królewski.

Przestronny parter w głównej mierze służył za przestrzeń roboczą, dokładniej lekarską, bowiem to właśnie tutaj Armin von Retter, dobrze znany wśród królewskich i wielkopańskich kręgów konsyliarz, od wielu lat służył swą wiedzą i umiejętnościami w leczeniu schorzeń wszelakich. To tutaj również nauczył swojego przybranego syna, Bartholemewa, rodzinnego fachu, a koniec końców, odstąpił gabinetu i stanowiska, samemu oddając się nieco mniej znojnej profesji koronera.
Sercem parteru był gabinet. Znajdowało się tu duże, dębowe biurko, szeroki na pół ściany regał pełen książek, pergaminów, listów, klaserów, zielników i przeróżnych bibelotów, poukładanych i starannie odkurzonych.
Przejście przez kotarę prowadziło do sali operacyjnej. Na samym środku był stół, wykonany z drewnianej podstawy i stalowej, wyczyszczonej na błysk blachy na wierzchu. Tuż ponad miejscem roboczym zwisał ze stropu system lamp soczewkowych i luster, dający skupione światło, kiedy to było konieczne. Za przeszklonymi gablotami kryły się dziesiątki specyfików zamkniętych w butelkach z ciemnego i przezroczystego szkła. Kolejne regały i szafki kryły w sobie kasetki, zestawy narzędzi i utensyliów, środki do dezynfekcji, opatrunki, fartuchy, czyste prześcieradła i wiele, wiele innych. W kącie, za parawanem, stały dwa mobilne łóżka z zawsze czystą pościelą.
W sąsiedniej izbie znajdowała się pracownia alchemiczna. Pachniało tu zielem, alkoholem, zwierzęcym tłuszczem i bogowie wiedzieli czym jeszcze. Nietypowa woń niosła się już od korytarza, drażniąc nozdrza nieprzyzwyczajonych pacjentów i gości. Wyrabiane były tutaj lekarstwa, zarówno z lokalnych, jak i importowanych ingrediencji, których składzik mieścił się w pomieszczeniu pracowni.
Parter był królestwem Bartholemewa von Rettera, szanowanego lekarza, fachowego spadkobiercy swego ojca.

Kilka metrów pod ziemią, gdzie niezależnie od pory roku panował chłód bijący z wilgotnej skały macierzystej, mieściła się kostnica. Przechowywane tutaj zwłoki poddawane były wyspecjalizowanym badaniom królewskiego śledczego. Wnętrze było ubogie — mieściło się tu kilka stołów na ciała, urządzenia i narzędzia do konserwacji zwłok oraz słoje formaliny, której zapachem przesiąknięte było powietrze piwnicy. Dzień docierał tu przez kilka małych świetlików łapiących światło z zewnątrz.
Piwnica była królestwem Armina von Rettera, królewskiego koronera, mistrza skalpela, anatomii i dedukcji.

Piętro było mniej obszerne niż parter, ograniczone u stropu spadzistym dachem, który odbierał pokojom przestrzeni. Mieściły się tu dwie sypialnie, wspólny salon i izba kuchenna z małym piecykiem. Przytulnie, skromnie i czysto. Okna z obu sypialni wychodziły na niewielki ogród z tyłu domostwa, toteż odgłosy ulicy nigdy nie przeszkadzały w odpoczynku. Pokój dzienny był od strony alei, skąd obserwować można było codzienne wędrówki pieszych i uliczne precedensy, a nawet zamówić dorożkę w biegu do wyjścia.
Piętro było wspólną przestrzenią ojca i syna, świętą ostoją wolną od pracy. Było to miejsce, gdzie oddawano się czytaniu lektur, gdzie spożywano posiłki, przyjmowano gości, palono ziele, debatowano o polityce i świecie. Wedle zwyczaju nie można było tu rozmawiać o pracy. Wraz z pierwszym stopniem klatki schodowej zaczynała się granica, stabilne od lat ognisko domowe. To, co zaś było na dole... to był już zupełnie inny świat.

Posiadłość von Retterów

2
Nastał dzień. I jakże pięknie brzmiało słowo „dzień”, kiedy przez przeszło trzy doby mieszkańcy stolicy mogli zdążyć zapomnieć o istnieniu słońca, jasności rozpraszającej mroki, uczucia muskania porannych promieni po zaspanym policzku. Trzy przerażające, źle wróżące doby ciemności i strachów. Niechybnie to kosmiczne zdarzenie, zwane pospolicie zaćmieniem, a przez uczonych Wielką Koniunkcją, odbiło się nie tylko na życiu stolicy, ale i całego znanego świata.
W samym Saran Dun przez te trzy dni działo się wiele. Ze wszystkich krańców miasta ciągnęły się wici informacji. Mówiono o pożarach, o dziwnych zjawiskach, chodzących płomieniach i tragicznych śmierciach. Mówiono też o szkaradach, potworach dobijających się do murów i zatrzaśniętych na sześć spustów bram. Donoszono o morderstwach, samobójstwach i zaginięciach. Do domu von Retterów dochodziły też wieści z samego Królewskiego Pałacu, choć już wcześniej Bartholomew wiedział, że tam, na górze, działo się coś niedobrego. W pierwszy dzień zaćmienia oczy całego górnego miasta zwrócone były bowiem w stronę serca stolicy, gdyż zapłonęły nad nim ognie. Wybuchły tedy zamieszki. Dolną i górną część miasta odcięto, obstawiono zbrojną gwardią. Chociaż dziś, po trzech dniach, sytuacja została względnie opanowana, po powrocie słońca i księżyców do normalnego cyklu w Saran Dun wciąż pozostawało to dziwne napięcie - w rozmowach, w gestach, w niepewnych spojrzeniach — zwiastun dalszych dramatów i katastrof.
Jeden z takich dramatów dotarł do gabinetu von Rettena skoro świt, domagając się uwagi gwałtownym uderzaniem w kołatkę. Nim dopiero wybudzony ze snu Bartholomew zdążył zbiec na dół, drzwi otworzył ojciec. Po klatce schodowej niosły się głosy rozmowy, kiedy młodszy von Retter zakładał w pośpiechu ubranie.
Za poleceniem królewskim proszono o zajęcie się panienką. Wypadek w pałacu, ciężki przypadek. Co uda się odratować, niech mateczka Kariila w dobrobycie wynagrodzi. Dziewczę jeszcze młode, życia nie zaznało, ledwie z klasztoru na sobór wypuścili — powiedział męski głos.
Proszę, tędy do gabinetu — odparł Armin von Retten, krótko i rzeczowo.
Rozległ się stukot obcasów, co najmniej trzech par. Nastała krótka chwila ciszy i znów z holu na parterze poniosły się odgłosy chodu.
Matka Valeria obiecała złożyć wizytację jeszcze dzisiaj, sprawdzić rokowania, namaścić, jeśli nie dożyje… Oto zapłata.
Brzęknął mieszek pełen monet.
Z góry wliczono za preparacje do pochówku — dodał szeptem mężczyzna.
Bartholomew pokonywał właśnie ostatni stopień schodów, gdy drzwi wyjściowe zamykały się, a za nimi przez krótką chwilę widniała twarz młodzieńca kłaniającego się na odchodne. Armin stał w korytarzu z zawiniątkiem w dłoni. Spojrzał na syna, pieniądz postawił na komodzie i rzekł beznamiętnie:
Praca czeka.
W gabinecie na stole zabiegowym leżało ciało, wydawałoby się, że martwe, lecz delikatnie unosząca się klatka piersiowa świadczyła o utrzymujących się jeszcze funkcjach życiowych. Była to kobieta, według tego, kto ją dostarczył, lecz zupełnie nic na to nie wskazywało. Obwiązana była mokrym bandażem wokół głowy, tułowia i kończyn. Przez cienkie szparki w materiale widać było zamknięte, sine powieki. Zupełnie nie kontaktowała.
Za oknem ruszyła dorożka z powiewającym królewskim proporcem. Na ulicy zaczęli pojawiać się pierwsi przechodnie, kupiec z naprzeciwka rozkładał właśnie swój kram z galanetrią. Saran Dun po trzech dniach trwogi budziło się do życia.

Posiadłość von Retterów

3
Przez ostatnich kilka dni w Saran Dun wrzało, a samo miasto trzęsło się w fundamentach. Zalanymi czerwonawą poświatą ulicami wpierw przetaczali się zlęknieni mieszkańcy, zastraszeni niespodziewaną zmianą na nieboskłonie, a za nimi ze swoich nor na bruk wypełzła garść czarnowidzów, których zgoła pesymistyczne zawodzenia uciszyła dopiero obecność królewskich gwardzistów.

Bartholomew nie zaznał przez te trzy doby za wiele snu, mimo że ratował się i urkońską różą, i zieloną herbatą. Chociaż ludzie i nieludzie bunkrowali się domach i komórkach, chcąc przeczekać najgorsze chwile w sanktuariach swoich czterech ścian, drzwi mieszkania von Retterów – aczkolwiek nadal przezornie zakluczone – były otwarte na odwiedzających w potrzebie. Panowie doktorowie na zmianę pełnili niemalże żołnierskie warty w swoim gabinecie, czuwając i nasłuchując wołań; próbując wyróżnić spośród nich te, które proszą o pomoc, a nie są powodowane wyłącznie uzasadnionym strachem.

To one właśnie, owe wołania, były dla obu konsyliarzy źródłem najświeższych informacji z zewnątrz.

Pan Armin von Retter miał w związku z całą tą chryją cholernie złe przeczucia, wspominając ze smutkiem i niechęcią dość podobne wydarzenia sprzed czterdziestu laty. Na starość widział zbyt wiele analogii w tym z założenia chaotycznym świecie. Mimo, że powinien był obudzić syna jeszcze przed świtaniem, zauważywszy że sytuacja astronomiczna wraca niechybnie do jako takiej normalności, postanowił dać młodemu kilka dodatkowych godzin odpoczynku; przez to właśnie jako pierwszy był u drzwi, kiedy donośne stukanie kołatki o deskę rozniosło się po całym ichnim mieszkaniu, stawiając obu domowników na równe nogi.

Bartholomew śnił akurat o swoich czasach w sierocińcu, męcząc się w dziwacznym, odrealnionym koszmarze, kiedy owo stukanie przyniosło mu ratunek od niemiłych wspomnień. W pierwszej chwili letnie muśnięcie strużki słońca na skórze przyjął on z zupełną obojętnością, ale zaraz zreflektował się i w pośpiechu wkładając na siebie koszulę, wyjrzał jeszcze przez okno. Saran Dun po trzech dniach trwogi budziło się do życia, w istocie, choć dziwne napięcie towarzyszące wczorajszym horrorom nadal dawało się odczuć w atmosferze. Nastrój stolicy odzwierciedlał zresztą idealnie aktualne samopoczucie Bartholomewa, on bowiem – również dopiero co wybudzony z zatrważającego przyśnienia – zaczynał odczuwać ową znaną sobie nerwowość, skurcz, to uciążliwe zmęczenie mięśni.

Och tak, moment przejścia ze stanu zbawczej sennej nieświadomości do stanu normalności, która dla niego wiązała się z nieustanną niemal niewygodą, był zdecydowanie najgorszy. Jeśli choć przez moment młodszy von Retter ucieszył się widząc słońce odsłonięte i raźne jak niegdyś, to właśnie przestał się tą świetną wiadomością radować. Prędko związał sztany swoim pasem z przyborami i nie trudząc się zakładaniem obuwia, zaczął na boso schodzić po stromych schodach.

Przez niewyspanie oraz wrodzoną słabość cielesną wędrówka w dół była dlań niemal równie wycieńczająca, co schodzenie bez lin z najwyższych szczytów Gór Aaron. Na parter dotarł więc już zdyszany i lekko skołowany. Szum huczący w jego uszach sprawił, że z rozmów toczących się w gabinecie wyłapał jedynie strzępki zasłyszanych informacji: coś o Kariili, coś o matce Valerii, coś o pochówku, a ostatecznie i brzęk monet. Wielce złowróżbny i niepokojący zlepek słuchowych doznań.

W zamykanych drzwiach mignęła mu czyjaś twarz. Chciał kurtuazyjnie odpowiedzieć skinięciem na skinięcie, ale nie zdążył. Jego uwaga skierowała się tedy na inne, bardziej familiarne lico. Trzymanym w odwecie ruchem głowy powitał więc ojca, który jednym lakonicznym stwierdzeniem ocucił go z resztek jakiejkolwiek senności, zmęczenia i marazmu.

Bartholomew poczuł się lżejszy na sercu widząc, że osoba leżąca na metalowym stole nie była najprawdopodobniej matką Valerią. Wydała mu się zbyt drobna, za młoda, choć owijające ją bandaże uniemożliwiały wyciąganie jakichkolwiek pewnych wniosków. Zbliżywszy się aby sprawdzić oddech nieszczęśniczki zauważył, że w odróżnieniu od przeoryszy nie śmierdziała ona wcale naftaliną, co dodało mu jeszcze więcej otuchy; aczkolwiek prawdziwą ulgą przepełniło go zgoła inne przekonanie, a mianowicie fakt, że ledwie żywa pacjentka, kiedy już odzyska przytomność, czuła będzie najgorsze katusze. Odetchnął więc głęboko.

To z pałacu? Jak świeża? Co wiemy? – rzucił do ojca serię krótkich, rozpoznawczych pytań, konkluzje na temat rannej wywodząc z rodzaju jej opatrunków oraz z faktu, że na własne oczy widział z salonowego okna niedawany pożar królewskiego palatium.

Nie czekając jakkolwiek na odpowiedź, naprędce zdezynfekował dłonie spirytusem stojącym pod ręką i wartkim krokiem udał się do sąsiedniego pomieszczenia w poszukiwaniu słoja z miąższem aloesowym oraz karafki z oliwą czosnkową. Odkażenie i zdezynfekowanie ran, a następnie ich ochłodzenie i nawilżenie miało być priorytetem. Otwierając na oścież drzwiczki szafek oraz gablot Bartholomew ufał, że Armin w międzyczasie rozgrzewa już żegadło. Jeśli przy odwijaniu bandaży otworzy się krwotok lub oderwą się już zaschnięte strupy, ranną skórę trzeba będzie przypalić. Na szczęście przez całą tę hecę z zaćmieniem ostatnie trzy noce były co najmniej chłodnawe i w niewielkim kominku pod gabinetową ścianą wciąż tańcował maleńki ogień...
Ostatnio zmieniony 02 lip 2021, 14:18 przez Bartholomew Retter, łącznie zmieniany 2 razy.

Posiadłość von Retterów

4
Pośród mrowia słojów, butelek i karafek Bartholomew odnalazł poszukiwane remedia. Wracając do stołu z pacjentką zastał Armina klęczącego przy palenisku. Dorzucił kilka węgielków, wcisnął żegadło między żar i powrócił do rannej. Zakasał rękawy.
Z pałacu, z pałacu — odparł, rozcinając nożycami kawałek materiału owijającego prawą nogę. — Przed trzema dniami odbywał się sobór Kariilek. Podczas uczty wybuchł pożar, a pałac otwarto dopiero dzisiaj. Nieszczęśliwym trafem nie było na miejscu ani lekarzy ani uzdrowicieli. Ponoć spisano ją na straty, ale Matka Valeria nalegała, by przysłać ją tutaj.
Odsłonięta noga była pokryta licznymi pęcherzami. Niektóre wypełnione były surowicą. Druga kończyna wyglądała podobnie. Choć oparzenie było rozległe, bo sięgające od stóp aż po uda, nie doszło do naruszenia najważniejszych arterii. Dłonie i ramiona wyglądały nieco lepiej. Niewielkie zaczerwienienie, miejscami pojedyncze bąble. Armin, postawiwszy na roboczym stole słój i karafkę przyniesione przez syna, metodycznie nakładał lekarstwo na poparzenia.
Sprawdź górę — polecił stary von Retten.
Odsłonięty bandaż okalający głowę ujawnił o wiele przykrzejszy widok. Dziewczyna była młoda, może przed trzydziestką. Jako zdrową, nazwano by ją piękną. Tyle można było ocenić po nienaruszonej lewej części twarzy. Prawa była całkowicie zdewastowana. Szyję, prawy policzek, skroń i ucho miała wypalone potwornie, miejscami wręcz zwęglone. Twarz zapadała się, odsłaniając uszkodzone włókna mięśniowe i ścięgna. Brakowało małżowiny usznej, kanał słuchowy nie uniknął niszczycielskiego ognia. Oderwany materiał naruszył wrażliwe rany. W kilku miejscach popłynęła krew, lecz niezbyt obficie. Odwijając dalej bandaż, ujawniła się goła skóra głowy. Skalp był sparzony słabiej, choć wątpliwym było, czy dziewczyna odzyska kiedykolwiek utracone włosy. Obnażona w pełni twarz malowała się upiornie. Pół kobieta-pół trup. I właśnie zaczęła się budzić.
Najpierw pojawiło się jęknięcie, niemrawe, półprzytomne. Z każdą chwilą było coraz głośniej i głośniej, aż wybuchnęła wrzaskiem i płaczem. Z ran na twarzy i szyi popłynęła intensywnie krew. Wierzgała nogami i rękami, krzyczała, dławiła się i kaszlała własną juchą, stękała zaciskając z bólu przekrwione oczy, wyciskając z nich kolejne łzy.
Pomoc... pomoaarh! — wołała w niebogłosy.
Bartholomewa przeleciał dreszcz, zaczynający się gdzieś przy potylicy, a rozchodzący aż po kość ogonową. Przyjemne mrowienie nasilało się z każdym kolejnym krzykiem kobiety. Towarzyszący mu od urodzenia ból zaniknął, a w jego miejscu rodziła się błogość i spokój. Wiele wysiłku musiał włożyć, by nie oddać się w pełni tej przyjemności, zatracić i zapomnieć o otaczającej go rzeczywistości.
Trzeba znieczulać. Musimy zacząć przypalać na żywca, bo się nam wykrwawi — stwierdził Armin, rozpraszając syna.
Stary von Retten wartkim krokiem oddalił się w stronę gabloty z lekami. Wrócił z buteleczką mleka makowego. Nachylając lekko głowę pacjentki, wlał jej zawartość do ust, każąc przełknąć. Kobieta kaszlnęła ciężko, lecz zdołała przyjąć środek. Kolejno, między rozwarte w krzyku zęby, włożył drewniany kołek.
Ja ją przytrzymam, nie ma czasu biec po pasy. Wyciągaj kauter.

Posiadłość von Retterów

5
Matka Valeria, co? - Bartholomew zastanawiał się w duchu nad własną więzią ze starą matroną, kiedy jego ręce niemal mechanicznie i automatycznie pracowały nad odwijaniem obandażowania. Polecenia seniora wykonywał dokładnie, od razu, choć nie do końca świadomie. Nasiąknięta krwią i tłuszczem tkanina kleiła się do ciała dziewczęcia niczym lniana koszula do grzbietu zmęczonego pracą w polu parobka. Wraz z materiałem odchodziła też skóra. Paskudna rzecz.

Z zadumania otrząsnął się, gdy pacjentka zaczęła krzyczeć. Czy otrzeźwił go sam wrzask, idąca w jego towarzystwie nowa fala znieczulenia, czy może wywołane zbłądzoną myślą poczucie obowiązku wobec dawnej wychowawczyni - trudno orzec. Jaźnią będąc znów nad stołem, Bartholomew szybkim rzutem oka ocenił stan dziewczęcia. Ramiona będzie miała całe, choć bez blizn się nie uchowa. Z nogami było gorzej. Pęcherze trzeba naciąć, opróżnić i zamknąć żegadłem. Jeśli ogień nie popalił nerwów, a mięśnie zechcą się ładnie zrosnąć, to młoda będzie jeszcze chodzić. Poparzenia dotarły do ud, ale wiele wskazywało na to, że krocze ocalało. Ewentualne dziecko będzie w stanie donosić.

Co innego twarz. Poczerniała, czerwona, zniekształcona ruina jaką stała się prawa strona fizis pacjentki nie dawała dobrych rokowań. Bartholomew odwinął ostatni skrawek obandażowania odsłaniając pomarszczoną głowę z resztkami kępek włosów, a następnie bez zwlekania sięgnął po kauter. Głowica narzędzia jarzyła się na czerwono, rozgorączkowana i natchniona ciepłem żywego ognia. Nie chcąc pozwolić na to, aby żelastwo wytraciło temperaturę, von Retter czym prędzej wrócił na stanowisko.

Kobieta nadal wrzeszczała, nawet mimo drewnianego kołka tkwiącego teraz w jej popękanych ustach, co wbrew pozorom było dobrym znakiem. Skoro miała siłę na darcie się, miała też siłę do życia. Zdolność do donośnego szlochania dawała również nadzieję na to, że tchawicę i krtań młoda kapłanka miała w dobrym stanie. Żeby tak krzyczeć, musiała przecież oddychać, a to już coś.

Po brodzie dziewczęcia spływała stróżka makowego mleka. Bartholemowi wydawało się, że ostatnią butelkę znieczulającego płynu wylał ukradkiem do szaletu, ale staruszek musiał zrobić zapasy jeszcze przed Zaćmieniem lub znaleźć jakąś osamotnioną karafkę na tyłach szafki. W tym konkretnym przypadku nie miało to jakkolwiek większego znaczenia. Poparzona panna przeżywała prawdziwe katusze i poidło z maku było tylko formalnością, naiwnym placebo mającym zadziałać nie tyle na samą pacjentkę, co raczej na humanitarne sumienie starszego von Rettera, dając mu poczucie że męka, którą zaraz jej sprawią, będzie choć trochę umniejszona.

Bartholomew nie miał podobnych złudzeń. Zerknął na ojca, skinął lekko głową i widząc, że ten mocniej przygniata pacjentkę do stołu, zaczął ostrożną, metodyczną kauteryzację. Musiał działać szybko, nie pozwalał więc swoim myślom ponownie błądzić po meandrach zastanowienia. Niewielkich, broczących krew oraz surowicę ran było bez liku, a histeria dziewczęcia ciągle otwierała nowe źródła krwotoku. Cera dookoła nich topiła się pod dotykiem rozgorączkowanego żelaza niczym wosk, choć śmierdziała znacznie, znacznie gorzej. Von Retter koncentrował się na licu i torsie. Nie chciał dopuścić do tego, aby młoda straciła zbyt wiele krwi. Pamiętał nauki z podręczników. Półtora litra to limit - dwa to śmierć. Choć nie uciekał się do takich sztuczek często, Bart modlił się wewnętrznie do Kariili, aby jej służka choć na chwilę straciła znowu przytomność; z bólu, ze zmęczenia, żadna różnica. Jeśli przestanie się wiercić, jej szanse na przeżycie wzrosną, a jedyną rzeczą jaką von Retterowie mogli zrobić dla pacjentów w tak poważnym stanie było właśnie to: zwiększanie i maksymalizowanie szans.

Mając to na uwadze, Bartholomew bezlitośnie parzył poparzoną skórę, dość literalnie skutki ognia zwalczając ogniem.

Posiadłość von Retterów

6
Młoda Kariilanka, doświadczając bólu, jakiego nigdy wcześniej za życia nie doznała, z pewnością mogła poczuć pełnię życia, smak wszystkich jego udręk i cierpień. Krzyczała, jako ludzki instynkt nakazywał w momentach przeżywania cielesnych katuszy. Akt ten, jak twierdzili uczeni nauk przyrodniczych, sygnalizować miał prośbę o ratunek. Jakże wielkim szczęściem, w tym okrutnym i bezlitosnym świecie, zbudowanym na podwalinach z bólu i śmierci, było dla kapłanki trafić na ręce niosące pomoc. Choćby chciała, przy zamroczonym umyśle nie mogła tego docenić. Rzucała się niczym złapane w sieć zwierzę, całymi dostępnymi siłami.
Syk przypalanych ran pod rozżarzonym żegadłem był ledwo słyszalny wobec trwającej nieustannie kakofonii. Zabieg zaczynał skutkować. Rany zamykały się, liczne krwotoki ustępowały. Ociekające juchą, poparzone ciało uspokajało się. W pewnym momencie, umęczona dziewczyna wydała jeszcze jeden skrzek, nim odpłynęła w niebyt, wycieńczona wstrząsem jakiego doznała, bądź za sprawą matczynego dotyku swej Pani, o który w duchu modlił się młody von Retter. Pracę można było tedy kontynuować w spokoju, sprawdzając regularnie oddech i tętno pacjentki.
Minęła godzina. Przedpołudniowe słońce grzało, wpadając do sali zabiegowej spomiędzy rozsuniętych zasłon. Bartholomew kończył opatrywać dotkliwsze rany, jego ojciec zaś owijać czystym bandażem kończyny wysmarowane grubą warstwą chłodzącego aloesu. Słój zielonego, gęstego musu był już niemal pusty. Trzeba było złożyć zamówienie na kolejną porcję.
Minęło kolejne kilka godzin. Dziewczyna pogrążona była w narkotykowym śnie. Mleko makowe zmyło z jej twarzy cierpienie. Przynajmniej z tej względnie zdrowej strony. Ojciec i syn von Retterowie zrobili co mogli, by pomóc poszkodowanej kapłance. Ich rola kończyła się teraz na obserwacji, regularnym opatrywaniu i dobrej myśli, bowiem nic więcej już nie mogli zdziałać. Armin opuścił dom, by udać się do miasta, wszakże po trzech dobach zamknięcia w czterech ścianach uzbierało się sprawunków i przerwanych interesów. Bart został zatem sam z rekonwalescentką odpoczywającą na pryczy, a jako że nie potrzebowała obecnie większej uwagi, mógł zająć się czymkolwiek uznał wtedy za stosowne.
W godzinach wieczornych, gdy uliczny zgiełk powoli przycichał, konne powozy przejeżdżały coraz rzadziej, a latarnik zaczynał zapalać uliczne lampy wzdłuż alei, w domu von Retterów rozległo się stukanie kołatki. Armin wciąż jeszcze nie wrócił, więc obowiązek otwarcia drzwi i przywitania gościa spadł na Bartholemewa. Przychodniem okazała się być zapowiedziana już z rana Matka Valeria, wysoko postawiona w Kościele Kariilinów kapłanka i przełożona Przytułku Kariili w Saran Dun. Żadnym problemem dla niej nie było dotarcie do młodszej służki położonej w gabinecie zabiegowym, bowiem bywała w przybytku von Retterów niejednokrotnie.
Słodka Kariilo, miej tę dziewczę w swojej opiece — wyszeptała, kładąc pomarszczoną, pokrytą brązowymi plamami dłoń na zabandażowanym ramieniu dziewczyny. — Okaż łaską i dobrocią tych, którzy przynieśli należytą jej pomoc.
Stała tak chwilę w zamyśleniu i skupieniu, nie puszczając śpiącej kapłanki. Wzdychając cicho, obróciła się później w stronę von Rettera, starczymi, bystrymi i zmęczonymi jednocześnie oczami przeszywając go na wskroś. W jej spojrzeniu zawsze odbijało się światło mądrości i wielkoduszności. Trudno było w Saran Dun o bardziej zaaferowaną w niesienie bezinteresownej pomocy osobę.
Jakie są rokowania?
Bartholomew wiedział, że oczekuje szczerej odpowiedzi, bez kluczenia i owijania w bawełnę.
A ty, mój drogi, jak się czujesz? Doprawdy przerażające były ostatnie dni — zapytała z niewymuszoną troską.

Posiadłość von Retterów

7
W momencie doświadczania mąk niewiele odróżnia stworzenia humanoidalne od zwierząt. Przemożne katusze budzą we wszelkim istnieniu samozachowawcze żądze oraz bodźce tak stanowcze i krańcowe, że mało kto umie kontrolować się w ich obliczu. A ci, co nie potrafią zebrać się na wolę dość silną - wrzeszczą, klną, drą się i modlą. Bartholomew w trakcie swoich lekarskich nauk i kieratów oswoił się, choć częściowo, z tumultem i chaosem, jakie towarzyszą czasem sztuce konowalstwa. Lecząc i robiąc chwilami za akuszera nasłuchał się skamleń i kociokwiku, rozumiał więc również, że takie bestialskie łkanie to rzecz naturalna, konieczna, często nawet dobra dla zdrowia. On sam nierzadko miał ochotę dudnić i wrzeszczeć w związku ze swą wrodzoną boleścią, ale musiał sobie darować, bo w krótkim czasie postradałby głos, a zaraz za nim rozum.

Widząc, że młoda Kariilanka traci siłę do szamotania się i znów odchodzi w leczniczą ciemność, Bart odczuł lekką otuchę - inną niż ta, którą delektował się w trakcie nacinania oraz zabliźniania ran, aczkolwiek wciąż całkiem dlań miłą. Przez krótką sekundę obawiał się nawet, że kapłanka zasnęła na wieczność, ale zrazu zorientował się, że nie umarła i wkrótce znów się obudzi.

Godzina minęła, stan dziewki ustabilizował się, unormował. Von Retterowie krzątali się teraz dookoła niebożęcia i dokańczali, co mieli zrobić. Juniorowi znów zaczęło dokuczać lekkie ćmienie, ale drobna robota dawała mu możliwość niekoncentrowania się na drażnieniu. Trochę czasu zeszło mu oraz Arminowi na sprzątaniu. Krew należało zetrzeć, stare bandaże wrzucić do kominka, słoiki i karafki odstawić do szafek, narzędzia odkazić, zaś brudne ubrania zmienić na świeże.

Porządkowanie otoczenia oraz swoich osób zajęło von Retterom dobrą część środka dnia. Ich warta nad ranną Kariilanką wciąż trwała, ale najgorszą część mieli za sobą. Wiedząc to, senior rodu udał się na miasto i znośną widetę zostawił młodszemu. Bartholomew łudził się, że ulice Saran Dun są na ten moment bezpieczne - tudzież nie aż tak zwodnicze, jak w trakcie Zaćmienia. Obecność żołdactwa na bruku budziła w nim równie wiele zastrzeżeń, co ufności w te własne złudzenia. Jeszcze zanim Armin trzasnął drzwiami, Bart rzucił mu kilka słów na odchodne. Podziękował staruszkowi za dobrą robotę, kazał mu zamówić dostawę aloesu oraz mleka z maku, a na sam koniec dodał od serca: wróć, zanim zrobi się ciemno.

Zrobiło się cicho. Bartholomew słyszał stłumione larum dźwięków z zewnątrz, nierówne szeleszczenie oddechu dziewczęcia, chrzęst desek i kamieni domu, a nawet szum krwi w swoich uszach. I właśnie ów szum tak bardzo mu doskwierał i dokuczał od zawsze, od momentu narodzin. Odetchnął bezdennie i z zauważalną niechęcią odsłonił kotarę dzielącą lekarską izbę na część służbową i część urzędową, a następnie wcisnął się za duże dębowe biurko i usiadł tak, aby wciąż mieć widok na stół oraz leżącą na nim kobietę. Przez chwilę kłócił się ze swą moralnością. Czuł wewnętrzną chęć, nęcenie ku temu, żeby choć na chwilę znowu zapewnić sobie wolność od rozdrażnienia - docisnąć Kariilance bandaże, drasnąć skórę nożem - ale ostatecznie uciekł od takich zachęt. Biedna kapłanka i tak dostarczyła mu więcej rozluźnienia, niż oczekiwał. Zamiast więc dokładać niebożęciu męczarni, schował się w dokumentacyjną otchłań i zaczął skrobać w kartotece bilans z dzisiejszego ambarasu.

Stukot kołatki zastał Bartholomewa nadal za biurkiem. Wiedział on, że to nie Armin kołacze do drzwi swoich włości, a że w toku dnia i formalności zdołał zapomnieć o odwiedzinach Matki Valerii, to też nieco się zdziwił, widząc starszą matronę obramowaną odrzwiami. Mimo skonfundowania, bez wahania zaprosił ją wszakże do środka i obdarował lekkim uśmiechem oraz konwenansami. Kobieta sama trafiła z sieni do gabinetu, a Bart szedł krok w krok za nią. Podążanie za Matką Valerią miało w sobie jakąś naturalność. Ona zawsze szła na czele. Pamiętał to dobrze z sierocińca. Ona na froncie - pasterka, a cała sieroca ciżba za nią - stado owieczek.

Zatroskana przeorysza stała nad swą młodą służką przez minutę lub dwie, aż w końcu zwróciła się do von Rettera z tym jednym pytaniem, które musiała zadać, ale na które żaden konsyliarz nie lubi - i często nie umie - udzielić odpowiedzi. Bart zerknął na nią i odszedł w stronę biurka. Powziął zeń dokończoną analizę i oddał kilka kartek w ręce Valerii. Odczekał chwilę, aż kobieta oswoi się z tematem i dotrze wzrokiem do ostatnich akapitów poświęconych dalszemu kurowaniu oraz rokowaniom właśnie.

- Leczenie nadal trwa i trochę trwać będzie - zaczął. - Daleko nam do końca. Jeśli w zaleczone ciało nie wda się posocznica albo zgorzel i ran nie trzeba będzie na nowo otwierać i odkażać, to młoda będzie chodzić i ruszać rękoma. Głosu nie straciła i, co ważne, chęci do życia też nie. Jeno urodę, ale to rzecz mało istotna - uśmiechnął się nieco niestosownie albo może uniósł kącik ust w skurczu. - Trzeba będzie mieć nad nią nadzór i doraźną lekarską kuratelę. Zakładam, że przez kwartał, ale może nawet i rok, zależnie od efektów i skuteczności leków, musi ktoś nad nią czuwać.

Bart zawahał się, ale zamaskował to chwilą na wzięcie oddechu. Potem mówił dalej.

- Jeśli matka chce i Armin nie będzie miał nic przeciwko, to można dziewkę zostawić u nas. U Morowitza albo nawet u was, tam w tumie, też będzie dobrze, tak sądzę. Ale nieważne komu matka odda baczenie nad nią, ja dostarczę całe dokumenta, listę maści, zalecenia i resztę. Na ten moment zrobiłem, co się dało. Ociec zresztą też, zaręczam.

Drugie pytanie kapłanki, nacechowane troską tak szczerą, że Bartholomew niemal zaniemówił, wzięło von Rettera z zaskoczenia; sam bowiem nie wiedział czy czuje się dobrze, czy czuje się źle. Na co dzień miał się ot tak, średnio, czasem nawet znośnie, aczkolwiek teraz nie umiał klarownie określić swojego stanu. Poza wiecznotrwałą bolączką czuł chyba głównie zmęczenie.

- Jestem zmęczony, mówiąc szczerze- odpowiedział więc z nutą rozżalenia. - A czy bałem się zaćmienia? Och tak, istotnie, wszak nie codziennie słońce zachodzi... A nie... Chwila... Bzdura. Słońce zachodzi codziennie. Bądź co bądź, chodziło mi o to, że bałem się zaćmienia i nie umiałem zrozumieć, czemu. Tak, zrobiło się ciemno, a ludzie wrzeszczeli na ulicach, ale w Saran Dun to normalne. Cóż, może chodziło o to, że ta konkretna noc trwała po trzykroć dłużej niż powinna...

Przerwał na chwilę. Zastanawiał się.

- No nic - powziął znowu. - Herbata? Wino? Armin winien zaraz wrócić. Ale zanim wróci, musisz mi zdradzić, co stało się na soborze, matko. - Skinął głową w kierunku dziewczęcia w bandażach i zabrał się za szukanie szklanek. - Widziałem już kiedyś takie poparzenia, tam na dole, w chłodni - zastukał obcasem w podłogę. - Głównie wśród ofiar sakirowców zdjętych ze stosu.

Posiadłość von Retterów

8
O tej porze... — Valeria wyjrzała za okno. — Wina, jeno słabego. Na herbatę już dziś za późno.
Zasiedli w gabinecie, po obu stronach biurka, przy wątłym świetle woskowych świec. Kapłanka westchnęła, pociągnęła łyk zaserwowanego napoju.
Jak zapewne wiesz, przed niespełna dwoma tygodniami wyruszyła ekspedycja mająca zażegnać klątwę nieurodzaju, która sięgnęła niemalże pod same mury stolicy. Drużyna łączyła siły mężów z Zakonu Sakira, kapłanów i kapłanek mojego Kościoła oraz innych oddanych sprawie. Czas był to przełomowy, bowiem po roku pracy udało się opracować rytuał mogący odżegnać zło trawiące ziemie Królewskiej Prowincji. Rytuał bazuje na prastarej modlitwie do Kariili, mówionej w starym dialekcie, i wykorzystaniu świętej relikwii Złotego Kłosa, który Pani Obfitości zesłała nam przed rokiem w czasie swego objawienia w pałacowej kaplicy. O tym też z pewnością słyszałeś. Wyższa kapłanka Magna Felleux oraz sir Septo Neheris dostąpili najwyższego zaszczytu, byli świadkami zstąpienia Kariili i przyjęli jej dar. Na soborze przed trzema dniami, który wyjątkowo odbył się w stołecznym Pałacu, a nie klasztorze pod Meriandos, ze względu na świętość jaką uzyskało to miejsce, dywagować mieliśmy nad kolejnymi działaniami mającymi ustabilizować stan Królewskiej Prowincji. Sobór kończył się ucztą, na marginesie, w moich oczach, zupełnie zbędną i wręcz niepoprawną w świetle głodu panującego w dzielnicach biedy. Nagłe zaćmienie słońca, która wówczas nastało, zdawało się być karą za brak wstrzemięźliwości...
Valeria spojrzała do swojego naczynia, dotychczas trzymanego w dłoniach, i odłożyła je na blat z niechęcią. Wstała, chowając ramiona w szerokich rękawach i podeszła do biblioteczki, wodząc wzrokiem po tytułach ksiąg, a także kontynuując opowieść:
Nastała ciemność. Straszna, złowróżebna. Gdzieś w sąsiednim budynku pojawił się ogień, wszyscy patrzyli przez okno, zachłanni widoków i sensacji. Ogień rósł w siłę, aż w końcu dotarł i do sali biesiadnej. Nie był to jednak zwyczajny ogień... a żywy, kroczący, niby człowiek w płomieniach. Istota nie z tego wymiaru, na domiar złego dzika i, zdawało się, zupełnie nieokiełznana. Palący gorąc wypełnił jadalnię. Kapłani z najbliższego kontaktu ucierpieli najmocniej, od odłamków szkła, które eksplodowało od ognistego wybuchu. Kilku doznało mniejszych oparzeń. Tylko jednej osobie się mniej poszczęściło, zajęła się ogniem. Na bogów, jakże ona krzyczała, jakie katusze... — przerwała, jej głos się załamał. Wyjrzała za odsłoniętą kotarę, by spojrzeć na śpiące dziewczę.
Musiała zwilżyć gardło. Wróciła do biurka, sięgnęła po wino.
Z opresji uratował nas sir Neheris, wybraniec Kariili, obecny podczas uczty — kontynuowała. — Septo jest znawcą sztuk magicznych. Gdyby nie on, najpewniej nie rozmawialibyśmy teraz.
Drzwi wejściowe do posiadłości otworzyły się nagle z przeciągłym skrzypem. Rozległ się znajomy stukot obcasów, znajome pociągnięcie nosem, szelest strzepywanego płaszcza.
Istny chaos — podjął Armin w korytarzu. — Miasto niby żywe, a martwe. Nikt nic nie wie, nikt nic nie ma — narzekał stary von Retter. — Oh, wasza wielebność? Dobry wieczór. Cóż Matkę do nas sprowadza? Ah, tak, pacjentka. Omal zapomniałem w natłoku spraw. — Mężczyzna ukłonił się serdecznie w progu gabinetu, zdejmując kapelusz z głowy.
Valeria skinęła głową i uśmiechnęła się nieznacznie.
Dobrze uczyniłam, posyłając ją w wasze ręce — stwierdziła, odkładając pusty już kielich. — Gdy stan dziewczyny na to pozwoli, proszę o przekazanie jej do mojego przytułku. Siostry zajmą się nią należycie, zmienią opatrunki, podadzą leki i maści. Jest bardzo silna, nie utraciła woli życia. Jako ozdrowiała zajmie miejsce wśród kapłanek sierocińca. W każdym razie...
Matka Valeria powstała, poprawiła długą suknię i spojrzała po młodym i starym von Retterze.
Późna już pora, a czas nagli. Muszę powrócić do swoich obowiązków. Poświęcę waszym duszom poranne nabożeństwo. Niech Panienka ma was w swojej opiece.

Posiadłość von Retterów

9
Rozwodnione, słodkie, różowe wino znalazło się w szklanicach, a Bartholomew i Matka Valeria znaleźli się razem za szerokim blatem biurka. Starszawa kobieta snuła swe tłumaczenia, a von Retter starał się uważnie słuchać i się nie wtrącać, choć kilkukrotnie miał chęć dorzucić coś od siebie, zwłaszcza na wzmiankę o Kariili, dobroci oraz cudach, które zesłała na mieszkańców Saran Dun. Bart wiedział jakkolwiek, z kim właśnie rozmawia, więc zamiast wzniecać kłótnie albo zatruwać atmosferę swoim z wolna kiełkującym ateizmem, od czasu do czasu osuwał się w toń wewnętrznych rozważań.

Kariila musiała mieć się świetnie - myślał. Jako Kochająca Matka, a także Pani Plonów i Obfitości, w obecnych czasach nienawiści, śmierci, zaraz oraz klęsk cieszyła się niechybnie oddaniem wielu frustratów, zatraceńców i biedaków, co w zamian za odrobinę nadziei z chęcią klęczą na kolanach i modlą się o wstawiennictwo. Bart robił tak za młodu, ale z czasem stracił do bóstw zaufanie. Sącząc alkohol zastanawiał się natomiast, czy Kariila rozumie normalną mowę: ludzką, orkową, elfią, tudzież każdą inną, czy może istotnie trzeba rozmawiać z nią słowami wielowiekowych litanii, czarów oraz chorałów. On sam niefartownie nie znał takich modlitw, ale skoro każde zdanie, które w ciągu ostatnich czterdziestu lat w trudnych chwilach kierował w niebiosa nie trafiało do celu, to może faktycznie chodziło tu o barierę językową? Może wszechmoc i zdolność bóstw ma jednak jakiś limit?

Von Retter szanował Matkę Valerię, ale szacunek ów nie brał się z faktu, że stanowiła ona osobistość w Kościele Kariili, lecz z wdzięczności za dobroduszność, którą kobieta emanowała. Uważał, że dobroć ta rodzi się w sercu i charakterze Valerii, z doświadczeń które miała, i bądź co bądź nie wiąże się ani z wiarą, ani kościelną służbą.

Mimo takich rozważań, Bartholomew zazdrościł nieco Valerii. Albo sir Neherisowi, choć o nim wiedział niewiele. Plotkowano o nim, ale obmówieniom i kalumniom trudno dawać ot tak wiarę. Jednak, to właśnie o wiarę von Rotterowi się rozchodziło. Zazdrościł on innym zdolności do ufania mocom, które trudno dotknąć i zrozumieć. Zazdrościł im bliskości z bóstwami, więzi z nimi, modlitw które są rozmowami, nie jednostronnym wołaniem o łaskę. Patrząc na Matką Valerię czuł zawiść i chciwość, ale starał się tłumić to w sobie, czuł bowiem również miłość i wdzięczność do staruszki, a wiedział wszakże, że nie lubi ona ani zawistników, ani chciwców.

Stukot butów Armina i skrzek nienaoliwionych zawiasów wyrwały Bartholomewa z toku narzekań i użalania się nad sobą. Widząc seniora w sienin uniósł w górę otwartą butlę z winem, zakołysał nią i skinął głową w kierunku staruszka, a że ten zawtórował mu skinieniem i dał do zrozumienia, iż chętnie się napije, toteż Bart wstał, znalazł nową szklankę i nalał mu trochę.

- Już miałem zacząć się martwić - rzucił do ojca, wręczając mu szkło. - Matka Valeria zdradziła mi właśnie, co stało się na zamku. Mówiłeś, że to całe Zaćmienie śmierdzi ci Wieżą i całą tą awanturą sprzed czterech dekad? No, to niewiele się minąłeś z prawdą, jak sądzę. Ale nie martw się zawczasu i nie każ się Matce powtarzać, później cię wtajemniczę.

I tak oto Armin wszedł do mieszkania i w zasadzie minął się w drzwiach z przeoryszą, ta bowiem oddała młodszemu von Retterowi kielich i zaczęła się zbierać. Bartholomew zerknął na oćca, drzemiącą na stole pacjentkę, odstawił kielich na bok i udał się wraz z Valerią na zewnątrz, znów idąc w ślad za nią. Poczuł w nosie naftalinę, a w żołądku lekki ścisk zestresowania.

Starsza kobieta zrobiła krok na ulicę, ale zanim odeszła, Bart odchrząknął znacząco i zadał jej jedno dziwne, enigmatyczne, spontaniczne pytanie. Nie wiedział, co nim kierowało. Pewnie nie wino, to bowiem rozcieńczał wodą, ale coś kazało mu rzucić to ostatnie słowo, tudzież zdanie. Nie wiedział też, co chce od Valerii dostać. Odpowiedź? Pocieszenie? Prawdę? Trochę wbrew sobie, a trochę dla siebie, Bart postanowił złamać jedną ze swoich życiowych zasad i rozdrapać starą, zaleczoną niemal do końca ranę.

Koszmarna historia kapłanki - mimo iż nie miała nic wspólnego z nim samym - skłoniła von Rettera do refleksji, których wcale nie chciał snuć. Pozwolił sobie więc na samolubność i olał chwilowo Zaćmienie, pożar, sobór, Magnę Felleux, Septo Neherisa, królestwo oraz całą resztę świata zamkniętą w tematach, które zwiedzał dziś w rozmowie z Valerią. Chciał zrobić coś dla siebie. Mówiąc, co miał zamiar rzec, zaufał że kapłanka zrozumie i to, i sam sens mętnawego pytania.

- Matko... - zaczął i od razu zaciął się na sekundę. - Powiedz, czy Ona mnie nie zauważa? Nie rozumie? Nie chce mi pomóc?

Posiadłość von Retterów

10
Valeria przystanęła, spojrzała przez ramię, odwróciła się ku otwartym drzwiom i stojącemu u progu Bartholemewa. Na jej twarzy namalował się uśmiech, trudny do zinterpretowania w narastającym półmroku wieczora. Czy był to uśmiech politowania? Zwyczajnej sympatii? Zakłopotania? Czy może zakrywał prawdę, której kapłanka nie chciała ujawnić?
Niezbadane są ścieżki naszej Pani — rzekła mentorskim tonem Valeria. — Nie znam odpowiedzi na twoje pytania. Znam tylko tylko jedno miejsce, gdzie możesz szukać odpowiedzi. Ty też je znasz. — Odwróciła się na pięcie i spojrzała jeszcze raz przez ramię. — Bywaj.
Odeszła, w świetle niemrawym latarni ulicznych. Odprowadzona wzrokiem von Rettera zniknęła za najbliższym rogiem.
W korytarzu Bart zastał ojca, który przysłuchiwał się ostatnim zamienionym słowom dwójki. Sączył z wolna i w zamyśleniu nalane mu wino. Spotykając się ze spojrzeniem syna, spuścił wzrok i zniknął za drzwiami do gabinetu. Bart zastał go później przy łóżku poparzonej dziewczyny. Swoją starczą, acz czułą jeszcze dłonią, sprawdzał tętno i temperaturę. Wilgotną szmatką zwilżył jej usta.
Zaczekam aż się obudzi, żeby podać jej kolejne znieczulenie — powiedział wyczuwając obecność syna. — Możesz już iść odpocząć.
*
Noc była niespokojna dla Bartholemewa. W objęciach snu nawiedzały go mary, niezwykle przejrzyste, namacalne każdym zmysłem, porównywalne w doświadczeniu do jawy, choć młody von Retter doskonale zdawał sobie sprawę, że jego ciało spoczywa teraz w sypialni pod pierzyną. Umysł zdawał mu się tedy być odszczepionym od cielesnej powłoki. Myśli jego i doznania meandrowały gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Pierwszym obrazem, jakim obdarzyło go śnienie, było minione Zaćmienie, czarna tarcza przywodząca na myśl bezdenną otchłań. Sennymi oczami przedarł się za pierwszy z księżyców i ujrzał, poczuł wręcz każdą swoją cząstką, że pomiędzy dwoma ciałami niebieskimi rozgrywa się coś niesamowitego.
Niespotykany spektakl. Miriady miriad białych iskier podążających w jednym kierunku. Falująca, dynamiczna przestrzeń, niczym morska toń, pełna niezliczonych świetlistych ogników, porwała go w swoje objęcia, poniosła w nieznanym kierunku. Podróż, która zdawała się trwać zaledwie jedno mrugnięcie powieką, zakończyła się w połowie drogi między Mimbrą a Zarulem. To tutaj miejsce miał powód całego zjawiska. Nieokreślony punkt w przestrzeni, jakby kosmiczny syfon, zasysał zebrane wokół światła. Senne ciało Barta nie czuło jego wpływu, było jedyną stabilnością pośród niespokojnego eteru. W tej jednej plamce, gdzie zbierała się cała energia, formowało się coś nowego. Von Retter nie mógł wiedzieć, a jednak wiedział z całą pewnością, że był świadkiem narodzin.
Gdy ostatnia iskra została pożarta, przestrzeń zadrżała, niczym niespokojny masyw Ghuz Dun. Biały twór rozdzielił się na dwoje. Dwa osobne byty wystrzeliły w przeciwnych kierunkach, ku tarczom dwóch księżyców, które przez trzy dni i trzy noce spoglądały ku sobie w intymnych, niewidocznych ze świata śmiertelnych przestworzach. Bartholomowi, sennemu świadkowi niesamowitego zdarzenia, wyryły się tedy w umyśle dwa słowa: Ina i Myra. Z początku nie rozumiał, lecz jakby za boskim dotknięciem pojął znaczenie tych słów i wszystkiego co za nimi się kryło. Czuł w tamtym momencie, że to drugie ku niemu silniej przemawia, ciągnie ku swojej domenie. Przesycony doznaniami senny umysł powoli odpłynął ku śpiącemu ciału. Nastała głucha ciemność i niebyt.
Kolejna mara nawiedziła go jeszcze tej samej nocy, równie klarowna i niechybnie nazwana by jawą, gdyby nie pełna świadomość pogrążenia we śnie. Widział potężną bramę pośród mroku. Dwuskrzydłowe wierzeje, zatrzaśnięte na cztery spusty, związane łańcuchami o ogniwach jak wozy, ze stali rdzawej i poczerniałej. Z wąskiej przestrzeni pomiędzy wrotami biło nikłe, szkarłatne światło, które powinno budzić grozę, lecz wzmagało jedynie ciekawość.
Coś uderzyło w bramę. Bramę, która pod żadnym warunkiem nie mogła być wytworem rąk śmiertelników. Odezwały się łańcuchy, dźwięcznie obijając się o lite skrzydła wrót. Drugie uderzenie było mocniejsze. Szkarłatny blask nasilił się. Wąski snop czerwonego światła, niczym podstępny gad, wdarł się w przestrzeń, w której przebywało senne ciało Bartholemewa. Podpełzło tuż pod niego, a gdy dotarło do uszu, zaszczepiło w nich nowe doznania.
Usłyszał głos, choć nie przypominał mu on żadnej barwy ani tonu, jakiego za życia słyszał. Był niepodobny do niczego, obcy, nienaturalny i w pierwszej chwili obrzydliwie przerażający. Nie powinien był go rozumieć, choć rozumiał każde słowo. Przedziwna, podobna do owadziego chrobotania mowa, pełna zająknięć, skrzeków, pisków i innych nieopisanych niuansów i akcentów, przywodząca na myśl najokropniejsze skojarzenia z najgłębszych otchłani podświadomości, a mimo wszystko niezmiernie kusząca i na swój sposób spokojna.
Tajemnice... świat skrywa... Tylko j e d e n... zna odpowiedzi... Odnajdź... ścieżkę... Król Ból... cię widzi... Król Ból cię wzywa.

*
Obudził się zalany potem. Dwa sny, tak odmienne w doznaniach, utkwiły mu w pamięci, jak największe szczęścia i tragedie wgryzają się w świadomość śmiertelników. Było bardzo wcześnie rano, jeszcze słońce nie zdążyło wstać ponad horyzont dachów budynków. Uchylone okno wtłaczało do pokoju rześkie powietrze nasączone zapachem dymu z kominów.

Posiadłość von Retterów

11
Bartholomew zbłaźnił się. Widząc uśmiech na ustach Matki Valerii zrozumiał, że zachował się dziecinnie i naiwnie. Dobrze znał tę dobitną minę. Oznaczała chłodną rezerwę. Politowanie. Wbrew niesprecyzowanym oczekiwaniom von Rettera, obeszło się bez cudów, epifanii ani nawiedzeń. Valeria nie wyciągnęła z rękawa swoich szat artefaktu ani rozwiązania na dręczące lekarza boleści; nie miała nawet czasu ani chęci na dłuższą z nim rozmowę. Obeszła się z Bartholomewem jak matula z dzieckiem, które żąda zabawki, na którą ona nie ma w torebce dość wiele gryfów. Uznała, że dobrze będzie skwitować to rozstanie banałem, rzuciła mu więc w twarz błazeńskim frazesem i odeszła w dal wyłożoną kocimi łbami uliczką.

On zaś rzucił za Valerią niemrawe bywaj i stał w bezruchu oraz lekkim oszołomieniu. Przez minutę zastanawiał się nad znaczeniem słów przeoryszy, ale im bardziej się na nich koncentrował, tym bardziej skłaniał się do uznania ich za zwykły werbalizm, moralizatorskie terkotanie, ot farmazon. Minęła chwila i Bart zaczął odczuwać na skórze kąsanie komarów, wrócił więc do domu.

W sieni minął się z Arminem i już otwierał swą kufę by coś rzec - żaląc się bądź tłumacząc staruszkowi z chwili słabości - ale widząc, że ojciec spuszcza smutnie wzrok ku deskom pawimentu, Bartholomew zrobił dokładnie to samo. Uznał, że dość ma łudzenia i ośmieszania się na dziś; że nie ma takich słów, które w jego ustach brzmiałyby teraz mądrze bądź sensownie. Dał sobie siana. Poszedł do salonu, zrobił skromną kolację złożoną z chleba i konfitur, a na koniec zalał to herbatą doprawioną ususzoną urkońską różą. Przed snem zszedł na dół z zamiarem zbadania rekonwalescentki, ale nad stołem zastał seniora. Armin zabierał się właśnie do lekarskich obowiązków. Mimo starości, wciąż miał w sobie to konowalskie zacięcie. Może i oddał swą klinikę Bartowi we władanie, ale wciąż czuł się tam swobodnie, jak u siebie w domu - pomyślałby kto.

Junior nie miał humoru ani na normalną rozmowę, ani na słuchanie rodzicielskich rad, zaczął więc ostrożnie skradać się nazad ku schodom, ale hałasował widać troszkę za bardzo, lub może to Armin nasłuchiwał akurat dźwięków otoczenia, bo i tak zauważył, że Bart chowa się tuż za winklem. Łaskawie nie wezwał go jednak do siebie - nie miał widać zamiaru strofować dzieciaka za miękkość serca i skłonność ku ułudzie - i ze zrozumieniem dał mu na resztę dnia, tudzież wieczora, wolne. Bartholomew czuł, że dokręcona herbata z wolna wchodzi mu w krew i miesza się z limfą, nie stawał więc okoniem kiedy dostał od oćca szansę na dodatkową chwilę relaksu. Wrócił do siebie, zdmuchnął świece, zasłonił okno i będąc wciąż w ubraniach, rzucił się na łóżko. Von Retterowie nie życzyli sobie przed snem dobranoc i może właśnie dlatego noc młodszego wcale nie była dobra.

*
Wkrótce zrobiło się ciemno. Bardzo ciemno. Alkowę von Rettera zalała nocna czerń, która rosła wraz z sennością. Stracił on z czasem zdolność rozróżniania tego czy oczy ma akurat otwarte, czy może zamknięte. Przed kotarą powiek i za nią, świat wyglądał dokładnie tak samo. Bart lubił tę smolistą ciemność. Zwiastowała ona sen, a w trakcie snu nie czuł boleści, nie miał też obowiązków ani żądz, które musiał hamować. We śnie czuł wolność, którą wielu brało za normę, a która dla niego stanowiła, ot właśnie, senną mrzonkę.

Jakkolwiek tej nocy ową balsamiczną ćmę aż dwukrotnie rozjaśniło tajemnicze światło.

Pierwsze lśnienie zabrało Bartholomewa do teatru niebios. Wisiał wśród obłoków i mroku, aczkolwiek w łunie dwóch boskich reflektorów i właśnie stamtąd obserwował cud, swoistą kosmiczną inscenizację. Widział świetlną embriogenezę. Zapłodnienie, morulę i blastulę. A także rozwiązanie, które nadeszło wraz ze wstrząsem. Narodzenie zwieńczone rozstaniem.

Drugie lśnienie miało zaś czerwoną barwę i chowało się w szczelinie horrendalnie wielkich wrót. Sen ów nosił znamiona koszmaru i choć von Retter faktycznie odczuwał w nim strach, to nie bał się o własne zdrowie - ale o to, że obudzi się za wcześnie i nie zdoła poznać sekretu czekającego za odrzwiami. Coś tłukło w nie od wewnątrz, ale von Retter miał dziwne wrażenie, że to jego własne serce, tkwiące wciąż w drzemiącym ciele, łomocze tak donośnie o klatkę żeber i trzęsie tą kolosalną bramą. Blask nasilił się, potem zmienił się synestezyjnie w dźwięk, a dźwięk zaś zmienił się w straszną, chroboczącą, znikczemniałą, aczkolwiek nadal zrozumiałą wiązankę słów. Ich brzmienie odbiło się echem w czaszce Bartholomewa i wtórowało dudnieniem łomotowi serca.

*
Poczuł ból. Albo może zaczął go znów odczuwać. Obudził się znienacka, ale orientował się w otoczeniu. Fakt, że bolało, oznaczał koniec snu. Podniósł się do pozycji siedzącej i przez sekundę miał wrażenie, że zwróci chlebem i konfiturami, ale skończyło się na krótkim skurczu żołądka. Od okna ciągnął chłód i smród kominów – rześkość i otrzeźwienie. Bart drżącą dłonią sięgnął do nocnego stolika. Przewracając kilka stojących na nim figur szachowych podniósł z blatu ołówek oraz zielnik, któremu się ostatnio oddawał. Otworzył lekturę na stronie tytułowej i pod nazwiskiem autora, Eliasa Gordena, nabazgrał nierówno w porannym półmroku:

ina myra król ból
Odetchnął. Już mniej spanikowany, skierował wzrok najpierw na okiennicę. Przez zasłonę przedzierała się stłumiona srebrna łuna, co oznaczało, że czarna tarcza nie zawisła na powrót nad Herbią. Koniec Zaćmienia. Chcąc skonfrontować się z kolejnym lękiem, Bart przeniósł spojrzenie na drzwi wychodzące z sypialni. Były drewniane, nieduże, bez łańcuchów. Światło sączące się przez szparę pod nimi miało ciepłą żółtą barwę. Pochodziło najpewniej od lampy wiszącej w salonie, co oznaczało, że Armin albo nadal był na nogach, albo zwyczajnie zapomniał jej zgasić przed pójściem do łóżka. Bart przetarł spocone czoło rąbkiem prześcieradła, odłożył książkę i ołówek na blat, a następnie wygramolił się z trudem z pościeli i ruszył chwiejnie ku drzwiczkom. Chciał zgasić latarenkę, sprawdzić co z ojcem, co z pacjentką, a na koniec zrobić sobie śniadanie i – wcześnie bo wcześnie – ale zacząć dzień.

Posiadłość von Retterów

12
Niewyspane ciało Bartholomewa zwlekło się niechętnie z łóżka. Łomoczące serce w klatce piersiowej przypominało mu jeszcze o minionym śnie, zupełnie nie dawało o nim zapomnieć. Na domiar zmęczenia, obudziło się znajome ćmienie, w nieokreślonym miejscu, nieznośnie kłujące, przytępiające percepcję i trzeźwość umysłu von Rettera. W półmroku sypialni, który próbowała rozświetlić korytarzowa lampka za szparą drzwi, lekarz przebrnął bezszelestnie niczym zjawa. Dotarłszy do źródła światła, przekręcił kurek, odbierając płomieniowi powietrze, a tym samym kończąc jego całonocny żywot.
Drzwi do sypialni ojca były uchylone. Nie trzeba było zaglądać do środka by stwierdzić, że Armin spał. Z pokoju dobywało się ciche chrapanie. Przyzwyczaiwszy wzrok do nikłego światła, można było ujrzeć śpiącego seniora z otwartą książką na brzuchu i okularami na nosie. Na stoliku nocnym leżała pozostałość z wypalonej woskowej świecy. Zamknięte okno budowało lekką duchotę i potęgowało charakterystyczny dla starszego człowieka zapach z odrobiną stęchlizny niewietrzonego pomieszczenia.
Schody na dół były strome i wąskie, lecz pomimo rozrzedzonej ciemności, która lubiła płatać figle, Bart sprawnie zszedł na parter. Znał ten dom od podszewki, każdy kąt, każdą drzazgę w boazerii, trwałą plamę na posadzce, każdą opuszczoną mysią dziurę, zgiętą kartę księgi, każdą rysę na szkle. Dom był niczym organizm, a von Retter znał wszystkie jego choroby. Doskonale poruszał się w nim po ciemku, wodząc palcami po ścianach. Dotarł tak do gabinetu, do odizolowanego łóżka pacjentki.
Dziewczyna nie spała, to mógł w pierwszej chwili zauważyć. Zdrową połowę twarzy miała odsłoniętą, drugą zaś przykrytą nasiąkniętą od wydzielin i lekarstw czystą szmatką. Pod powolną, jakby ospałą powieką, błyszczała niebieska tęczówka okolona białkiem przekrwionym i szklącym. Kapłanka poruszyła się, wyczuwając obecność. Chciała przekręcić głowę, by spojrzeć Bartowi w twarz, lecz ból zabrał jej tą możliwość. Syknęła i stęknęła. Zacisnęła szczękę, zmrużyła oko, wyciskając pojedynczą łezkę. Ta spłynęła jej po policzku, spadła na białą poduszkę. Dziewczyna otworzyła usta.
Trzeba było mnie zabić... — szepnęła tak cicho, że Bartholomew musiał nadstawić bliżej ucha, by dosłyszeć jej słowa. — Czasem po prostu — przerwała, by przełknąć ślinę — po prostu nie warto ratować człowieka. Czasem pozwolić umrzeć, to dać ulżyć.
Kapłanka poruszyła ręką, jęknęła cichutko. Bart zauważył, że zesztywniałą od opatrunków dłonią szuka jego dłoni, wodzi w tę i we w tę. Odnalazłszy ją, zacisnęła nieznacznie palce na prawicy mężczyzny.
Obrzydliwa i kaleka — znów szepnęła, nieco głośniej niż z początku. — Widziałam swoją twarz w odbiciu. Moje ciało jest wrakiem. Czuję jak rozpada się z każdą chwilą. Okaż mi łaskę, dobry człowieku. W snach widzę jak Kariila rozpościera do mnie swe matczyne ręce. Jest już gotowa na me przyjęcie. I ja jestem gotowa.

Posiadłość von Retterów

13
Oliwna latarenka ucichła, zmuszona do drzemki mocą zakręconego zaworu. Otoczenie Bartholomewa znów zalała czerń, która dzięki trudom źrenic zmieniła się wkrótce w milszą dla oka, widną szarość. Z salonu, w którym zamieszkał teraz lokator mrok, von Retter udał się cichaczem pod drzwi ojcowskiej sypialni. Podobnie do kinkietu, Armin również drzemał. Beztroskie charczenie sugerowało, że śpi dość smacznie i głęboko, ale mimo to Bart nie wchodził do środka alkierza, nie chcąc ryzykować obudzeniem staruszka. Obserwował tę sielankową scenę przez kilka chwil, a następnie skierował się ostrożnie ku schodom.

W ćmie lekarskiego gabinetu niebieskie oko rekonwalescentki jaśniało, jakoby natchnione blaskiem Zarula; jej skóra natomiast, śliska od potu oraz kilku warstw maści, lśniła w mroku brzoskwiniową barwą, którą chcąc nie chcąc, musiała obdarować ją Mimbra.

Bartholomew, wodząc rękoma po meblach i ścianach, zbliżył się z wolna do stołu. Powinien był od razu ostrzec dziewczynę, aby się nie ruszała, bo może sprawić sobie ból, ale celowo tego nie zrobił. Z niejakim wyrachowaniem pozwolił, aby wiedziona naturalną ciekawością obróciła ku niemu odrętwiałą głowę i zadała sobie tym samym odrobinę boleści. Odetchnął głębiej. Dziewczyna mówiła z trudem, cicho, wąsko otwierała usta. Lekarz nachylił się nad nią nisko, nie chcąc uronić ani słowa. Pachniała zwłaszcza aloesem, oddech miała chrzęszczący. Bart pozwolił jej owinąć palce wokół swojej dłoni, kiedy poczuł że szuka kontaktu, choć przy pierwszym zetknięciu ciała z ciałem nieco się wzdrygnął.

Prośba, którą miała ranna, nie wydała mu się zrazu taka dziwna ani irracjonalna. Dziewczyna przeżyła najgorsze, a teraz - kiedy adrenalina i mleko makowe przestały działać i dawać znieczulenie - ból stał się integralną częścią jej istnienia. On sam dobrze wiedział, jak trudno jest znieść taką zmianę, jak straszne i obezwładniające jest to uczucie. Nieustanne cierpienie było stukrotnie gorsze niż jego nagłe ukłucia. Ciągnące się katusze trawiły jakiekolwiek strzępki nadziei. Dysonans między chęcią życia, a pierwotnym wstrętem do istnienia w bólu, mógł doprowadzić do szaleństwa nawet najzdrowszy umysł. Postawiona przed wizją otchłannego umęczenia, młoda kapłanka zaczęła tracić wiarę w siebie i zasłaniała swą słabość wiarą w Kariilę.

Von Retter przez ułamek sekundy zastanawiał się realnie nad błagalną pokusą dziewczęcia. Czy faktycznie powinien ukrócić jej cierpień i wziąć na siebie ten grzech? Wiedział przecież doskonale, co ta młoda kobieta czuje. Czy ma ku temu kwalifikacje i moralne usprawiedliwienie? Rozważał wewnętrznie różne za i przeciw, aż w chaosie tych myśli usłyszał znajome sobie słowa:

Tajemnice świat skrywa. Tylko jeden zna odpowiedź. Odnajdź ścieżkę. Król Ból cię widzi. Król Ból cię wzywa.

I nagle jego głowę wypełniło całe mnóstwo mniej i bardziej racjonalnych powodów, dla których nie powinien ulegać tej skrajnej prośbie. Był przecież lekarzem, nie mordercą. Konowałem, nie rzeźnikiem. Jeśli ją zabije, trafi do więzienia, straci dorobek swojego życia i szacunek. Sprzeniewierzy się wszystkim naukom, jakie kiedykolwiek przyjął. Co więcej, jeśli pacjentka umrze, to przestanie cierpieć i dawać mu każdorazowo otuchę. A na to nie mógł się zgodzić. A na to nie chciał pozwolić.

Znienacka, na skutek wspomnienia tego dalekiego głosu, Bartholomew nabrał obaw tak wielkich, że aż wyrwał swoją dłoń z uścisku dziewczyny. Coś kazało mu się od niej odsunąć. Myśl, że mógłby tu i teraz zakończyć jej katusze, dziwnie go obrzydziła. Fakt, że on odczuwał nieskończoną mękę, a ona po śmierci czułaby tylko zimną otuchę, wydał mu się wnet koszmarną niesprawiedliwością. Za ścianą kreatywnych i sensownych wymówek kryła się w nim najzwyklejsza, egoistyczna chęć dzielenia z kimś katuszy.

- Wybacz... - przepraszał bynajmniej nie za swoją reakcję, ale raczej za to, co chciał właśnie powiedzieć. - Nie mam zamiaru robić Kariili żadnych przysług. Jeśli taką ma zachciankę, to niech sama cię stąd zabierze. Zostaniesz wkrótce przeniesiona do przytułku Matki Valerii. Jeśli twoja pani faktycznie chce się z tobą spotkać, to niech pokieruje rękoma twoich sióstr kapłanek.

Mówiąc to, von Retter zaczął kręcić się po pomieszczeniu i zapalać świece. Nerwowo zerkał co rusz na obandażowaną kobietę. Wiedział, że powinien zmienić niektóre partie jej opatrunku, podać coś na znieczulenie albo chociaż spróbować ją pocieszyć, ale nie mógł zmusić się do niczego, co choć w najmniejszym stopniu ulżyłoby jej w bólu i zrozumiałej rozpaczy.

Posiadłość von Retterów

14
Dziewczyna zamilkła, jakby speszona odpowiedzią Bartholemewa. Powoli odpuszczające znieczulenie zaczęło przywracać nieznośne i mącące myśl bóle. Lekarz zaś niemal równocześnie zaczynał odczuwać coraz większą ulgę. Zajęty zapalaniem świec mógł napawać się tą chwilą, czerpać z cierpienia kobiety niczym wodę z górskiego źródła. Każde jęknięcie, jak jeden haust zimnej wody dla spragnionego wędrowca. Jeden cięższy oddech, jak fala narkotycznej ekstazy. Nawet sama świadomość, że to oto niebożę cierpi katusze, wystarczała by zaspokoić wrodzony głód.
Zrobiło się jaśniej. Na tyle jaśniej, by móc z dużą precyzją opisać kształty mebli i urządzeń w pomieszczeniu. Woskowe świece odebrały panowanie ciemności, nadały gabinetowi swoistej sakralnej atmosfery, z pewnością znajomej młodej kapłance Kariili. Miast wonnych kadzideł, w powietrzu unosił się natomiast zapach człowieczy, zmieszany ze słodyczą aloesu i cuchem niespalonych jeszcze opatrunków nasiąkniętych wydzielinami i martwą tkanką. Gdzieś w tle wyczuwalna była woń ziela i alkoholu, a pociągnąwszy mocniej nosem, dało się odszukać bukiet aromatów z zamkniętej teraz pracowni alchemicznej. Nie były to zapachy kojarzone z miejscami świętymi. Ich przesyt przypominał prędzej umieralnię, aniżeli boską obecność, toteż może dlatego, w całym tym dysonansie doznań, kapłanka nie mogła zaznać nawet odrobiny spokoju.
Za odsłoniętą delikatnie zasłoną malował się skrawek miejskiej brukowanej alei. Była jeszcze cicha i pusta. Szarość styku nocy i poranka mieszała się z żółcią światła latarni. Ponad kominem jednej z kamienic wisiały sierpowate Zarul i Mimbra, oddalone od siebie na podobieństwo skłóconego rodzeństwa. Gwiazdy dogasały powoli. Czerń nieba przechodziła w ciemny granat. Jeszcze kilka dłuższych chwil i pojawiłby się śpiew ptaków, zwiastujący nastanie kolejnego dnia.
Bartholomew zatrzymał się przy ostatniej świecy, odwrócony plecami do kapłanki. Poczuł chłodny powiew na karku. Płomień zatańczył jak mu zagrano. W szczelinach okna świsnęło nieznacznie, co zwróciło uwagę konsyliarza, odruchem bezwarunkowym nakazało mu spojrzeć ku przezroczu odsłoniętej szyby. Nie ujrzał nic nadzwyczajnego. Usłyszał za to ponownie głos kapłanki, chrapliwy, niemrawy, w którym więcej było nijakiego szelestu niźli dźwięcznej barwy.
Jaka okropnie postrzępiona dusza. — Przekręciła szyję, opierając się bólowi, który musiał ją w tym momencie przeszyć. — Oh! Tak mi przykro... Teraz gdy widzę, wszystko rozumiem. Jakże mi przykro... — mówiła, zwieńczając wyrazy tak cicho, że doktor musiał sam dopowiadać sobie ich końcówki.
Twarz kobiety była marna i blada. Odsłonięte oko poruszało się ociężale, lecz wodziło po pomieszczeniu, jakby za czymś podążało, jakby coś śledziło. Usta ponownie się rozwarły, powoli, z cichym mlaskiem. Spomiędzy nich popłynęła kolejna wiązanka słów.
Oh, jakże ją targają, biedactwo... Błękit i czerwień. Musisz wybrać. Oni oczekują, w szaleńczej walce, która trwać będzie dopóty nie zostanie nawet strzępek. Jest taka umęczona, biedna, na bogów, niech przestaną!
Dotychczas tłumiona rozpacz wybuchła nagle ze zdwojoną siłą. Kobieta zawyła żałośnie. Strużka śliny zabarwionej czerwienią spłynęła jej po policzku i brodzie. Kaszlnęła kilka razy, zraszając pościel plwociną. I znów ryknęła w pełen głos. Głos pełen żalu, ale też i strachu.
Nagle zamarła. Spojrzała w stronę Bartholomewa. Mógł przysiąc jednak, że patrzy nieco wyżej, nie prosto w twarz, a kilka stopni ponad jego ramię. Uniosła głowę, wytrzeszczyła niezakryte oko. Źrenica rozszerzyła się do granic możliwości. Von Retter widział grozę, niepojęte przerażenie.
Na słodką Kariilę... — wyjąkała. — Kimże jesteś?
Opadła na poduszkę. Powietrze powoli zeszło z jej płuc. Klatka piersiowa nie uniosła się już więcej. Serce ustało. Oko z zastygniętym wyrazem lęku spoglądało wciąż w ten sam punkt, w przestrzeń na pozór pustą. Odeszła, jakby słowa Bartholemewa dodały odwagi śmierci, która wisiała nad nią niepewnie. I żadne życzenia, żadne modlitwy nie mogłyby jej już przywrócić.

Posiadłość von Retterów

15
Bartholomew stanął nad ostatnią woskową latarnią, która sterczała dumnie ze świecznika i czekała, aż iskra natchnie ją na nowo żarem. Serce waliło mu jak młotem. Czuł na karku wzrok - błękit zaczerwienionego oka. Miał wrażenie, że wwierca mu się ono w czaszkę. Nie chciał się odwracać. Bał się, że jeśli znów zerknie choć ukradkiem na zmęczoną, steraną, bladą twarz dziewczęcia, to we wzruszeniu zadziała wbrew sobie i rzuci się do ratowania jej od boleści oraz mąk. A nie chciał wszakoż robić nic ku temu. Nie chciał działać na wskroś swoim uczuciom i udawać altruizm w momencie cieszenia się samolubnością. Nie chciał iść na rękę Kariili, która od lat zlewała moczem każdą kierowaną do siebie modlitwę, która pozostawała niema na wezwania i wołania, i wreszcie, która od czterdziestu niemal lat nie okazała mu nawet szczątka zainteresowania...

Wówczas to wiatr, owo leniwe tchnienie Sulona, wcisnął się w szczelinę nad okienną ramą i rozlał się chłodem wewnątrz kliniki von Retterów. Płomień na knocie zadrżał trwożnie. Gdzieś za Bartholomewem odezwał się świst i niewidzialna dłoń wichru rozrzuciła mu nieco skręconą w loki koafiurę. Rad nierad, dając zadość naturalnemu odruchowi ciekawości, odwrócił się on w stronę okna. Zewnętrze nie miało mu nic do zaoferowania: ot, zbrukane bruki ulic i ciemnoniebieskie niebo. Jasnoniebieskie natomiast oko wciąż lśniło w szarości i wbite weń, kusiło Barta swoim kolorem; a on ziścił swą niedawną obawę i mimowolnie przeniósł spojrzenie z okiennic na smutną, częściowo obandażowaną buzię pacjentki.

Kobieta zaczęła coś mówić, ale że znów mówiła cicho, toteż von Retter zdusił w sobie niechęć i zrobił kilka kroków w kierunku łóżka. Wbrew swoim oczekiwaniom, nie doznał znienacka nawrotu ideałów, nie rzucił się do rekonwalescentki w szale dobroduszności i miłosierdzia, niosąc lekarską otuchę. Słuchał słów, które cedziła zza zębów, i odczuwał istną miksturę wrażeń: żal, litość, złość, zainteresowanie oraz tę cudowną klarowność, którą dostawał od losu zawsze, ilekroć ktoś obok dławił się w boleści. A choć rozumiał dosłowne znacznie zdań, które ranna kapłanka deklamowała, to za nic nie pojmował ich faktycznego sensu. Komu słała ona ten bełkot? Mówiła do siebie? Do niego? Modliła się do Kariili? Bredziła w malignie?

Odsłonięte oko dziewczęcia oderwało się od oczu Bartholomewa i sondowało otoczenie, wodząc za niewidzialną marą, skacząc z kąta w kąt. A ton głosu niebożęcia nasilał się i rósł miarowo, aż ze szmeru zmienił się ni stąd, ni zowąd w lament i skamlenie. Młoda Kariilanka wrzeszczała dziwaczne hasła, dusiła się, kaszlała i znów wracała do wrzasku.

I naraz ucichła.

Na koniec jęknęła żałośnie, mieszcząc w tym cichym jęku jeszcze jedno sfinksowe pytanie - i wówczas to umarła. Konował westchnął. Przez ostatnią minutę stał nieruchomo jak kamienna rzeźba, ale teraz klęknął obok stołu-katafalku i z bliska zerknął na zmaltretowaną strachem twarz nieboszczki. Wiedział, że masaż serca nic tu nie da. Na nic tu zioła, maści i bandaże. Ona chciała rozstać się ze światem, no to się rozstała, robiąc mu trochę na złość. Von Retter już czuł, że dokuczliwe mrowienie wraca. Wiedział, że zaraz znowu się zacznie, zaklął więc wstrętnie z szewską manierą i wtedy właśnie zwrócił uwagę na to cholerne niebieskie oko; choć teraz rozszerzona źrenica zasłoniła w większości tęczówkę i oko de facto stało się czarne. Czarne i złowróżbnie skoncentrowane na ciemności za Bartholomewem.

A on znów dał się niemalże zachęcić niezdrowemu odruchowi ciekawości i tak samo jak w przypadku chuchnięcia wiatru, tak i teraz nerwowo chciał zerknąć za siebie - w sekundę stracił jednak resztkę śmiałości. Poczuł się obco w swoim własnym mieszkaniu. Postradał zaufanie do mebli, wieszaków, kufrów i zasłon. Który z tych skrytych w cieniu kształtów przeraził jego rekonwalescentkę tak rażąco, że aż oddała swą duszę? W którym zakamarku chował się koszmar? Jej ostatnia kwestia, owo zlęknione Kimże jesteś? wraziła mu się w samo łomoczące serce, zdał sobie bowiem sprawę, że pytanie to nie było bynajmniej zaadresowane do niego.
Ostatnio zmieniony 24 lip 2021, 11:05 przez Bartholomew Retter, łącznie zmieniany 2 razy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”