Pędy jakoby żywych pnączy objęły niemalże każdy fragment jej ciała. Szarpały włosy, gniotły kostki, wyciskały ostatki tchu z wnętrza gardzieli, a próżny trud stawiać im opór. Im bardziej wierzgała, im mocniej krzyczała, tym diabelskie sidła szybciej plotły coraz to zawilsze pętle na odsiebnych częściach kończyn. Stawały się coraz mniej pobłażliwe dla kruczowłosej monarchy. Dlatego błagała, żeby odwołał swój urok, ale wiedziała, że tylko czarnoksięska władza zdoła koła bieg odwrócić.
Soczyście i niezmącenie zwarła w sobie spuszczony ze smyczy gniew, który niczym wyszlifowany diament przeciął skórę, wzmocniwszy potęgę mroku. Zupełnie jakby potęga Morganister przelała się na rzucone wcześniej zaklęcie. I wtem jej ciemna w tonacji akwarela zawrzała. Dotąd nieliczne macki zdwoiły się, a kolejno potroiły. Z każdą sekundą było ich coraz więcej, aż fala czerni objęła zielone pędy, odciągając je od swej pani. Czarna magia wojowała z łuczniczą sztuczką. Ziemia przeciwko ciemności. Ale to dało Callisto wyłącznie czas, szansę na wyprowadzenie ostatecznego uderzenia.
Tłum tłukł się, trzepotał, bryzgał krwią. Ludzie runęli sobie do gardeł, skrzecząc straszliwie. Napawało ją to dozą przerażenia. Lecz tylko ona w swej wielkości zdolna była niebo ściągnąć na dół, ziemię w powietrzu zawiesić. Góry roztopić, duchy zmarłych wywołać. Bogów zawlec na ziemię i gwiazdy pogasić, a samą ciemność rozjaśnić.
Otrząsnęła się z osłupienia, gdy do nozdrzy wkradło się tak gorliwie zaciągane powietrze. Poluzowane palce dłoni rozłożyła szeroko niczym wachlarz. Stała pewnie na dwóch nogach, z lekka kołysana zajętymi mackami mroku pędami. I nagle tchnęło od niej zimnem, którego nie godziły ani ciężkie gobeliny, ani grube odzienie.
Frigus iginis — uniosła ogorzałą twarz, której wzrok skierowany był na zdrajcę.
Zimny ożywczy powiew. Dostojna jasność ,niosąca się przez zmatowioną togę Morganister, zaczęła mocniej prześwitywać błękitną paletą cieni. Za plecami zapłonęło łuną pożarów. Chłodny płomień zajął krwiożercze pnącza, jak jego rubinowy brat zajmuje osuszone zielsko. Trawił gałąź po gałęzi, listek po listku aż cała łucznicza zasadzka nie padła pod nogi Morganister.
Spoiler:
Machnęła dłonią raz, wtem oderwany fragment ognia, niby strzała, z sykiem przeleciał przez połowę sali chcąc sięgnąć elfickiego pana. Oczy miała dzikie, przekrwione, straszne. Z ręki ulatywały kolejne odłamki ognia. Rzucała nimi w każdego. Machała dłonią to w lewo to w prawo, niby odganiając stado os. A za każdym takim machnięciem uchodził przeraźliwy promień zabójczego mrozu.
Spoiler: