Dżungla Tuk'kok

316
Zostawili za sobą wąski pas jasnego piasku, który oddzielał świat błękitnej wody od świata zielonej dżungli. Kashiar patrzył przed siebie, a wzrok Ameery podążał za jego spojrzeniem. Kultysta nie skomentował leżących na ziemi szczątków. Właściwie sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Nie miał zamiaru uspakajać kobiety ani podnosić jej na duchu, gdy tak dużo było jeszcze przed nią. Wierzył, że sterta starych kości nie zmniejszy jej zapału. Kiedy przechodzili wśród natłoku zieleni wydawało się, że dzika roślinność ciągnęła się w nieskończoność, porastając każdą dostępną przestrzeń terenu pod nimi, przed nimi i nad nimi. Gęstej florze towarzyszyła duża wilgotność, zawisła w całkiem nieruchomym powietrzu, sprawiając tym samym, że było nieznośnie parno. W ciągu kilku chwil na ich ubraniach pojawiły się mokre plamy, a pot zaczął spływać po twarzach.
Kashiar uśmiechnął się, słysząc propozycję Ameery. Pomyślał, że ta kobieta może mieć całkiem wiele wspólnego z Najwyższym, co zakrawało na niezłą ironię, bo on sam uważał się za jedynego w swoim rodzaju.
— Kult najsilniejszy jest tutaj, wśród tropikalnych lasów. Zatem twój pomysł nie jest głupi, jednak... — zawiesił głos, naśladując wcześniejszy teatralny ton kobiety. — To wielkie ryzyko. Jeśli Syndykat odkryłby świątynię, musielibyśmy walczyć. Nie wszyscy to potrafią, wielu tego unika. Zazwyczaj, zamiast sięgać po ostrza i klątwy, kultyści pozostawiają problemy do rozwiązania naturze.
I chociaż Wędrowcy Wężowej Ścieżki żyli wśród dziczy, to nie byli druidami, daleko im było do łowców, czy też poszukiwaczy przygód. Owszem, wśród nich trafiali się tacy, którzy mieli niebanalny talent do rzucania zaklęć, wytwarzania magicznych przedmiotów, byli też tacy, którzy świetnie robili mieczem. Ale to nieprzyjazna dla innych dżungla Kattok dawała im poczucie siły i bezpieczeństwa. Kashiar podziwiał jej potęgę, to, z jakim uporem zagarniała przestrzeń, stawiając opór wielu śmiałkom. Od wielu lat narastała w nim nagląca chęć bycia jednością z tym wspaniałym organizmem. Miał też świadomość, że Ameera nie gadała głupot — osłabienie wroga od środka, dałoby im przewagę. Kult potrzebował informacji o tej wyprawie, musiał się przygotować na szereg nowych zagrożeń. To nie był odpowiedni moment na takie rozważania. Poza tym Kashiar nie był osobą, na której barkach spoczywał obowiązek podejmowania tak istotnych decyzji.
Przewodnik lustrował las, nie zatrzymując oczu na jednym punkcie dłużej niż przez parę chwil. Poruszali się po ledwo widocznym szlaku, ścieżce, która nie przecinała tras wędrówek zwierząt. To nie były najbardziej dzikie zakątki Kattok, jednak nadal mogli być obserwowani przez drapieżniki. Długi i głośny wrzask ptaka na pobliskim drzewie spowodował u Ameery nagłe westchnienie, Oczko obrócił głowę, a Kashiar spokojnym gestem ręki dał znać, że mogą iść dalej. Ci, którym zdarzyło się wędrować w towarzystwie ab Tehrana, żartowali później, że w nim nie płynie ciepła krew, lecz lodowata woda. Można zatem uznać, że gdy Ameera wspomniała o miejscu przybycia eskapady, w żyłach Kashiara zabulgotał wrzątek. Tym razem nie zdołał ukryć swojego zaskoczenia.
— Wcześniej o tym nie wspomniałaś, dlaczego? — powiedział, przystając się na chwilę. — Jak wiele, tak naprawdę, masz wspólnego z Syndykatem?
Drugie pytanie właściwie wysyczał. Przez głowę Kashiara przebiegło stado wątpliwości. Wydawało mu się, że dosyć dobrze poznał Ameerę. Oczywiście wiedział, że nie mówiła mu wszystkiego, ale coś takiego napawało go niepokojem. Mogła wcześniej poszczuć go tą informacją, rzucić przynętę i sprawdzić, czy to zapewni jej przychylność kultu. Zaczekała z tym, jakby chcąc podkreślić swoje dobre zamiary. A może chciała poznać plany Starszych i wykorzystać te informacje w zupełnie innym celu?

Dżungla Tuk'kok

317
Serce łomotało jej w piersi na widok dzikiej puszczy, w skroniach szumiało, a ręce trzęsły się odrobinę. Opanowała je, kurczowo zaciskając pięści. Uspokoiła się za pomocą wolnych wdechów i wydechów. Rozluźniła ramiona, poruszyła zesztywniałym ze zdenerwowania karkiem. Nie wiedziała - co napawa ją lękiem - czy była to nagła cisza padająca na las jak zimny cień, czy czy też ruch złowiony kątem oka w oddali. Co rusz szeleściły poruszane wiatrem liście oraz liany.

Syndykat zabił mi ojca — ozwała się w końcu półgłosem, rzuciwszy złowrogie spojrzenie spod gęstych kruczoczarnych rzęs. Tembr głosu przewodnika zmienił się, a Ameera odczytała to jak otwartą księgę. — To! — echo krzyku rozniosło się po okolicy, wtem ptaki czmychnęły z przybocznych drzew. — mam z nimi wspólnego. Przyjaciół trzymaj blisko, ale wrogów jeszcze bliżej. Znasz to powiedzenie? — Ameera nie dała czasu na odpowiedź. — Strzałem w kolano byłoby wprowadzić ich do świątyni. Zamiast tego moglibyśmy wodzić najemników za nos. Wynieść w najdziksze tereny, skąd żywi nie wrócą... — coś zaszeleściło w oddali. — Pff — na koniec burknęła niezadowolona. Wszystkiemu przysłuchiwał się oczko, niewiele jednak pojmując.

Na przeciwległym zboczu coś ruszyło się znowu przyciągnąwszy uwagę podróżników. Paplanina kobity musiała przyciągnąć jakieś lokalne stworzenie. Dostrzegli sylwetkę czworonoga rozmazującą się pośród listowia. Kobieta ostrożnie wyjrzała zza zarośli. Odrzuciwszy w tył włosy, rozglądała się przez chwilę, nasłuchiwała, potem prędko i bezszelestnie cofnęła kroku. Krach - strzeliła gałąź pod naporem podeszwy. W ślad za tym z gęstwy wychynęło coś na wzór tygrysa. Ogromnego tygrysa. Kot był wielki, trzy razy większy niż Kashiar i z dwa raza tęższy niżeli Oczko. Bestia ryknęła aż grunt pod stopami zadygotał niepewnie. Samą łapą mógł rozbełtać flaki, a w dodatku ze szczęki zwisały mu kły długie jak sztylety karlgardzkich zabójców. Skóra na masywnym karku stopniowo odkrywała umięśnione kończyny. Skowyt poniósł się ponownie po okolicy. W tejże chwili Ameera zareagowała błyskawicznie, odruchowo - odruchem nabytym i wyuczonym - padła na ziemię, wczołgała pod krzak i zamarła w bezruchu.

Kashiar spostrzegł błysk w oku tygrysa szablozębnego. Co gorsza, poza światłem w tęczówce odbijał się w niej sam. Przewodnik stał się ofiarą. Tygrys wyprężył muskuły i kucnął szykując się do skoku.

Obrazek

Dżungla Tuk'kok

318
Pokład "Starej Suki" >>>

Aremani dość niechętnie wygrzebała się z posłania, co było widać bo jej jeszcze zaspanej twarzy i bardziej nieogarniętych włosach niż zwykle. O ile normalnym były dla niej faliste włosy w nieładzie to teraz zdawało się, jakby połowa jej głowy zapomniała, w którym kierunku działa grawitacja, więc na wszelki wypadek każdy z włosów próbował znaleźć ją w innym kierunku. Niemniej posłusznie zebrała swoje rzeczy i doprowadziła do stanu wystarczającej użyteczności.
Doraźny blask i ciepłota słońca uprzyjemniły jej obecny dziwny stan ćwierć-snu. Nie zauważyła nawet, że na ramieniu Shirana spoczęło jakieś ptaszysko. Ten brak "porannego" rozgarnięcia zdecydowanie ujmował jej lat, jakby teraz każdy spotykał na swojej drodze niedobudzoną siedmiolatkę, a nie osiemnastoletnią pannicę z niewyparzoną gębą zdolną do okładania mew toporem. Jednak gdy już trafili do szalupy zdawała się powoli wracać do siebie, próbując przeczesać ręką nieposłuszne długie kędziory jednocześnie obserwując naturę dookoła.

Ciepła tropikalna aura zdecydowanie jej odpowiadała. Przypominała jej Apozo w trakcie tych cieplejszych dni, gdyż jej rodzinna wysepka na północy Archipelagu cechowała się w miarę łagodniejszym klimatem. Uznała ten czas, jaki musieli poświęcić na dopłynięcie do brzegu na idealną okazję, by dokonać pierwszego jej szkicu w dzienniku badawczym, którego jedną ze stron już dawno oddzieliła od reszty zapisków, tytułując ją dużym napisem "Pierwsza Wyprawa Na Kattok, rok 91". Zaraz za nią pojawił się zarys tego, co widziała przed sobą - subtelnej linii brzegowej zatoki, wyłaniająca się z wody plaża, gęstwina zieleni... Nawet pokusiła się o kilka owalów które miały udawać leżące trupem mewy. Niemniej nie miała czasu ni warunków na tworzenie pełnowartościowego rysunku, gdy szalupa bujała niemiłosiernie a i też uważała, by ani kropla wody nie śmiała dotknąć jej "dorobku naukowego".
Z przyjemnością przeszła przez plażę wraz z resztą swej załogi. Piękna pogoda i mały wysiłek artystyczno-umysłowy z samego rana zdecydowanie wrócił jej sił i chęci do działania. Poczuła młodzieńczą werwę i niezmierną ekscytację na myśl o nadchodzącej eksploracji. Przyjemnie również wchodziło się do przygotowanego już namiotu. Wyobraziła sobie wręcz przez chwilę, że jest teraz Panną Aremani, Wielką Eksploratorką, Badaczką, Pisarką, Podróżniczką i stałą bywalczynią na salonach archipelackiej magnaterii. Tak, zdecydowanie czuła się dobrze, a jej rozpromieniona twarz konkurowała w swej promienistości tylko ze słoneczną tarczą.
Aremani skorzystała z okazji i zabrała trochę suchego prowiantu, napiła się duszkiem podarowanej jej wody i wzięła jeszcze trochę, by mieć w zapasie. Z resztą kto by odmówił trochę dodatkowej wody takiej cudownej dziewczynie?
Shayene przywołała ich, więc wiadomo, że przyszła na zawołanie z całą resztą. Skonfundowało ją, jak bezpośrednio uderzyła ich sformułowaniem "południowa ćwiartka północnej części wyspy", no ale nie takie zagadki logiczne rozwiązywała już Aremani, co to, to nie.
- Ja biorę! - prawie że krzyknęła Aremani a jej ręka wystrzeliła w powietrze, gdy wspomniano o mapach i nawigacji. "Nareszcie, coś na czym się znam, a nie siekanie ptaków w powietrzu."

- Dynamicznemu Duetowi Pana Gaduły i Pana Kwacha ufam z mieczem w ręce, ale nie mapą. - odwróciła się w stronę Dandre i Shirana. - Panowie raczą odpędzać ode mnie te latające szczury a obiecuję nie zgubić was specjalnie w lesie, dobrze? - zakończyła z głupawym uśmiechem przepełnionym złośliwością.
Wspomnienie o zapasach przypomniała jej o czymś, co miała. Aremani zdjęła z jednego ramienia pasek od sakwy i wyjęła z niej manierkę barda.
- Zapomniałabym, Dandre. Proszę, to Twoje. Tylko postaraj się na razie nie ubzdryngalać.
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Dżungla Tuk'kok

319
Pokład "Starej Suki" --->

Dandre zasnął prędko i z radością odnalazł się w kojącym uścisku absolutnej ciemności. Choć z pewnością nie odebrał świadomie słów rzuconych przez Neelię, to poruszył się przez sen, a jego usta drgnęły nieznacznie, śląc w eter kolejny lekki uśmiech.
Przebudził się na parę chwil przed przybyciem marynarza i leżał, z rękoma podłożonymi pod głowę. Czuł się zadziwiająco wypoczęty, choć zdawał sobie sprawę z tego, że za parę godzin sytuacja może się dość drastycznie zmienić. Na przestrzeni lat przywykł do prowadzenia dość niecodziennego trybu życia, w którym noc wcale nie była jednoznaczna ze snem. Co jakiś czas wracało do niego też pewne dziwne napięcie, które wcześniej towarzyszyło mu w Ujściu; potrafił budzić się więc w środku nocy i szukać dłonią miecza, ostrza, kamienia, czegokolwiek, by odeprzeć urojonego napastnika. Dziś był jednak spokojny. Wystukiwał palcami skoczny rytm prostej, karczemnej przyśpiewki na udzie.
Zastanawiał się nawet, czy nie sięgnąć do torby po jaką kartkę, coby skreślić nań parę słów. Plan ten jednak spalił na panewce, gdy do kajuty wkroczył młody marynarz, budząc resztę.

Bard wstał z łóżka, kulturalnym półukłonem powitał zaspane damy i Shirana, po czym prędko doprowadził się do względnego porządku. Sięgnął nawet po brzytwę, by doprowadzić swój zarost do odpowiedniego stanu. Wyprawa w dzicz nie oznacza przecież automatycznego zdziczenia osoby weń wkraczającej, nieprawdaż? Nie miał zamiaru zamieniać się w paskudną abominację, to jest personę, której bródka wykracza poza linie dokładnie wytyczone przez kanony kerońskiej mody, tylko dlatego, że znajdował się z dala od kontynentu.
Parsknął śmiechem, prawie zacinając się przy tym brzytwą, gdy tylko usłyszał swoje myśli. Może z wiekiem faktycznie bardziej mu odbijało, a może wciąż nie zmył z siebie brudu kanałów Ujścia i teraz za wszelką cenę próbował utrzymywać pewne, w ostatecznym rozrachunku idiotyczne, normy.
Wrócił pod swoją pryczę i sięgnął po wór z ubraniami, który bynajmniej nie był tak pękaty, jak można by się tego spodziewać, patrząc na pana Biriana z boku. Wyciągnął zeń prostą, lnianą koszulę, wygodną i przewiewną, więc w teorii idealną na tutejszy klimat. Z pewnością zaś lepszą od jego ukochanej czerni.
Szybko zmienił strój, błyskając przez chwilę nagim torsem. Bogowie faktycznie musieli spojrzeć na niego łaskawym okiem; budową przypominał nieco rzeźby antycznych herosów, idealne w swych proporcjach. Pod skórą dość wyraźnie znaczyły się mięśnie i choć oczywiście daleko było mu do szerokiego jak szafa rycerza, to faktycznie miał w sobie coś z atlety. Definitywnie nie wyglądał jakby spędzał większą część życia za biurkiem, czy pod drzewkiem, wzdychając do pięknych panien i pisząc banalne poematy ku czci ich cnych lic. Obrazu jednak dopełniała niemała ilość blizn, większych bądź mniejszych, zdobiących tak jego tors jak i ramiona. Najbardziej odrzucać mogły wciąż wyraźnie widoczne bruzdy na plecach, w niektórych miejscach szerokie na dwa palce. Pamiątka po bardzo kosztownym faux pass.


Nie mówił zbyt wiele do czasu opuszczenia kajuty, czasem zaczynał coś nucić, ale urywał po kilku nutach, nagle przejęty jakąś inną myślą. Przywdział pas z mieczem, zarzucił sobie torbę z 'absolutnie niezbędnym ekwipunkiem' na ramię, przewiesił lutnię przez plecy i ruszył na górny pokład. Patrzył w perfekcyjnie niebieskie niebo, chłonąc sobą promienie słońca. Teraz były przyjemną odmianą po chłodzie i zaduchu kajuty, ale za parę godzin równie dobrze mogły zamienić się w okropnego kata. Kto wie?
Spojrzał na Neelę i z rozbawieniem pokręcił głową.
- Piękna panna w pięknym stroju pasuje do nas jak pięść do nosa. - zaśmiał się cicho, powoli krocząc ku krawędzi pokładu. Wytężał wzrok, przyglądając się plaży i kolejnym dwóm okrętom. - Ależ jaki przyjemny to dysonans, jak w najlepszych harmoniach.

Lekko zakołysał się, gdy zszedł do szalupy, ale prędko odzyskał równowagę i usiadł przy wiosłach. Dopiero na tej łupince zwrócił uwagę na to, że ich grupka powiększyła się o nowego członka.
- Zacne ptaszysko, winszuję. - błysnął zębami w uśmiechu, by zamilknąć na parę chwil. Wpatrywał się w wodę, zanurzył w niej dłoń i zamknął oczy, wsłuchując się w cichą melodię wiatru i morskich fal. Wtem, przypomniała mu się pieśń. Pieśń o świecie, który teraz zdawał sie nie istnieć, tak daleki był od piaszczystych plaż i błękitnych mórz. Nie omieszkał się jej zanucić.
Gdy skończył, pokręcił tylko głową, nie unosząc wzroku znad przełamujących się fal.
- Cóż, nie jest to pieśń na rozbudzenie, nie zaprzeczę. Dziwnymi ścieżkami kroczy myśl poety; otoczysz takiego wodą, a myśli o górach.


Pełen gracji przeczłapał przez plażę i ruszył za rudzielcem do przeznaczonego dla nich namiotu, gdzie ostrożnie ułożył na pryczy lutnię. Pożegnał ją czułym muśnięciem strun, by przejść się po swój przydział racji żywnościowych. Nie omieszkał się również napić wody, choć Bogowie mu świadkami, że wolałby parę łyków wina.
Pani oficer wzywa; bard przybywa. Wraz z resztą ich małej grupki.
Z rozbawieniem obserwował wielki entuzjazm Aremani, by w chwilę później pufnąć z oburzeniem, kiedy to tak przewrotnie go przezwała.
- Szaleństwem byłoby przeciwstawić się takiemu entuzjazmowi; wierzę więc, że wiesz, co robisz i faktycznie nie sprowadzisz nas na manowce. Uroczyście przysięgam, że żaden szczur, latający, czy nie, nie położy na młodej panience swojej łapki, ni nie skubnie jej ząbkiem, czy innym dzióbkiem. Przed korzeniami jednak chronić nie będę, więc patrz czasem pod nogi. - mrugnął do niej. Twarz Dandre zaraz rozjaśniła się, gdy dziewczę wyjęło ze swojej torby jego ukochaną manierkę... Bądź manierkę z jego ukochanym winem.
- Wspaniałe wieści, wyborne! - capnął manierkę z jej dłoni i zważył ją. Wydął lekko usta; Kerwin faktycznie nieźle sobie gulnął, ale zostało jeszcze trochę. - Phi, ja się nie upijam. - prychnął, przypinając nonszalanckim ruchem manierkę do pasa, zupełnie jakby wcale nie miał ochoty się z niej napić.
Nie bawiąc się w dalsze dywagacje i rozmówki, ruszył w stronę wskazanych przez orczycę skrzyń i zapytał o maczetę, coby walka z podłą zielenią była bardziej owocna.
Obrazek

Dżungla Tuk'kok

320
Ech, Taron...
Ta imitacja człowieka musiała przyjść z rana, przemykając pod ścianami. Zgarbiony szczur, który lata na każde polecenie Nellrien. Bo wierzę, że to on chciała, by nas zbudził. W przeciwnym wypadku skończyłby z mieczem w dupie. No, ale mimo zaspania, pora była odpowiednia. Trzeba było podnieść ciężką dupę i ogarnąć się. Niby nikt nie poganiał, ale nie wypadało pozwalać na to, by czekali na nas całe dnie. Szczególnie jeśli sama Nellrien chciała nas widzieć.

No więc co? Podniosłem tę zatęchną rzyć. Akurat w momencie, gdy okazało się, że prawie wszyscy już na nogach. Szybko przeczesałem więc włosy dłonią, zarzuciłem czarną, luźną koszulę i wygodne spodnie. Może i na dworze panował upał, ale nie zamierzałem rezygnować z ciemnego odzienia. Jak to mówili na ulicy - czarny to nie kolor - czarny to styl życia! W każdy razie, przy pasie standardowo zawiesiłem swój miecz, pochowałem sztylety do pochw przy butach, zabrałem podróżny plecak i umocowałem na ramieniu element chroniący moje ramię przed szponami tego nieznośnego ptaka. Nie chciał mnie zostawić od kiedy spotkałem go w krzakach... Uczepił się mnie i nie dał odgonić. No... I polubiłem drania, jeśli mam być szczery. Bywał irytujący, ale też nie raz się przydawał, gdy podpowiadał mi, że jakiś obszczymur próbuje mnie okłamać.

Wtem, niespodziewanie, usłyszałem trzepot skrzydeł, a chwilę później poczułem, jak charakterystyczny ciężar obciążył moje ramię. Ulżyło mi, ale starałem się nie dać tego po sobie poznać.
- A co? Biedny ptaszek z mewami nie umie sobie poradzić? Bieeedaczyszko... - wyśmiałem go, gdy usłyszałem jego komentarz o mewach. Jak zawsze wdzierał mi się w myśli. Na powitanie wyciągnąłem jednak rękę i podrapałem go pod dziobem, tak jak lubił. Zignorowałem dziwne spojrzenia, które rzucali mi inni, gdy odezwałem się do kruka. Byłem do nich przyzwyczajony i totalnie mi to zwisało. Niech mnie mają za dziwaka. Odkiwnąłem tylko głową na komentarz o "zacnym ptaszysku", ale przez resztę podróży nie byłem zbyt rozmowny. Zgrzytałem lekko zębami, gdy grajek wymyślił sobie, że umili nam podróż jakimś nuceniem, ale... Naprawdę NIE MIAŁEM NA TO OCHOTY. Jeszcze nie dotarło do mnie, że właśnie prawie jesteśmy na tej sławetnej wyspie, o której wszyscy aż tyle mówili. Wolałem się nieco... Obudzić. A nie zasnąć przy kołysance...

Niedługo później dobiliśmy do brzegu i wyszliśmy z szalupy. Skierowaliśmy się w kierunku namiotu, który nam wskazali... Z nami szła oczywiście ta nowa. Już nawet zapomniałem, jak miała na imię...
- A Ty na bal się jakiś wybierasz? - zapytałem z lekkim uśmiechem, patrząc jak jej koronki odcinają się na tle marynarskich koszul i podróżnych łachów. Może nieco złośliwie, ale chyba tak okazywałem sympatię. Wątpię, że przebierze się w coś innego, ale kto wie... Może zaskoczy wszystkich. Tak jak ten namiot, który okazał się o wiele przestronniejszy niż wyglądał.

Zostawiłem w nim swój plecak, w skrzynki, nie rozpakowując się. Zabrałem z niego tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie wiadomo ile tam zostaniemy, ani też co spotkamy po drodze. Trzeba było też odwiedzić kucharza. Odebrałem swoją rację żywnościową i napiłem się wody. Dla kruka udało mi się wytargować jakieś suche kawałki mięsa, którymi chwilę później ptaszysko się zajadało.
- Wdzięczny mi być powinieneś - bruknąłem tylko między kęsami, zapijając je wodą. Sam posiłek minął jednak stosunkowo cicho, jak w na tak rozgadanym towarzystwie.

Szczerze mówiąc nawet nie wiem kiedy, bo nawet się nie obejrzałem, a staliśmy pod kolejnym namiotem, gdzie parę kroków dalej stała Nellrien, jakiś kurdupel i opalony facet. Ten niski podobno miał niezły wpływ na naszą panią kapitan. Ciekawe tylko dlaczego... Sama pani kapitan, jakże ponętna, stała nad jakimiś mapami i żywo rozmawiała ze swoimi interlokutorami. Za mocno mnie to pociągało. Potrząsnąłem głową, by odgonić sprośne myśli. Akurat w momencie, gdy dostaliśmy rozkaz wybrania nawigatora. Chciałem się zgłosić, akurat w momencie, gdy wyprzedził mnie Rudasek... Ech... No to tyle z pogadanki z panią kapitan...

- A pani Kapitan też będzie ruszała z nami na wyspę? - zapytałem Żabci, przeciągając słowa. Niby zwykła ciekawość, ale cholernie chciałem być w jej grupie. Albo, żeby z jakiegoś powodu niechcący znalazła się przy nas...

Dżungla Tuk'kok

321
Neela zaczerwieniła się, ale skrzyżowała butnie ręce na klatce piersiowej.
- Miałam dopłynąć do normalnego miasta - odburknęła Shiranowi. - To nie moja wina, że przypłynęliśmy na jakąś opuszczoną wyspę.
Rzuciła Birianowi wdzięczne spojrzenie, a jej oburzenie nieco zelżało, gdy usłyszała jego komplement. I choć ilość wyrzucanych przez niego słów przekraczała normy prawie dwukrotnie, to przysłuchiwała się śpiewanej przez niego piosence, nie odrywając od niego wzroku. Może nie zaczynała podzielać entuzjazmu Aremani, ale beztroski początek tej niespodziewanej przygody na pewno poprawiał jej nastrój.
Umiesz tak śpiewać, elfie?
Głos odezwał się w głowie Shirana, a kruk, zamiast czekać na odpowiedź, odbił się od jego ramienia i wzbił w niebo, z krakaniem zaskakująco przypominającym śmiech. Potem do samego zejścia na ląd krążył nad nimi, z wyraźną przyjemnością chwytając w skrzydła prądy ciepłego wiatru. Gdy już na lądzie, kilkanaście minut później dostał mięso, zeżarł je łapczywie.
Zawsze jestem.

Słońce na plaży prażyło niemiłosiernie, sprawiając, że trudno było się doczekać wejścia w gęstwinę liści. Wiadomo, wiązało się to z pewnym ryzykiem, ale wszystko było lepsze, niż tkwienie na nagrzanym piasku, w świetle gorącego, południowego słońca. Niektórzy patrzyli tęsknie na jasne, idealnie czyste fale, rozbijające się o złocisty piasek, ale nie przybyli tu po to, by sobie w nich beztrosko pływać. Z chwili na chwilę plażę opuszczały kolejne grupy, wchodząc pomiędzy drzewa. Zostawali tu jedynie strażnicy, osoby wyznaczone do pilnowania obozu i przygotowania go na powrót drużyn ekspedycyjnych.
Elf, do którego miał się udać Dandre, odwrócił się do niego ze zmęczonym wyrazem twarzy. Westchnął i spojrzał na niego pytająco, czekając na żądania barda. W końcu podał mu wspomnianą maczetę i jeśli mężczyzna nie chciał od niego niczego więcej, wrócił do grzebania w swoich skrzyniach. Ostrze było porządnie naostrzone i nowe, czekając na swoją pierwszą wyprawę. Generalnie, gdy bard się rozglądał po zawartości pootwieranych wokół skrzyń, wszystko było świetnej jakości. Liny, posłania, hamaki, moskitiery, maczety i pułapki na zwierzęta, worki, bukłaki, zestawy do rozpalania ognia, słowem - wszystko, co mogło przydać się na wyprawie takiej, jak ta, sfinansowane przez wielu inwestorów, którzy pokładali ogromne nadzieje w ich skuteczności. Pozostało liczyć na to, że były one słuszne.

Od kapitanów trzech statków dzieliło ich kilkadziesiąt metrów. Gdy Aremani podeszła do nich bliżej, mogła się im dokładnie przyjrzeć i po raz pierwszy z bliska zobaczyć Nellrien Maver, tę legendarną osobę odpowiedzialną za całą Starą Sukę, której nie było jej dane poznać przez cała podróż, poza tą krótką chwilą, gdy wyminęła ich na pokładzie i poszła wydawać rozkazy. Rudowłosa kobieta miała wysoko związane włosy - tym razem chyba już jednak rozczesane - a zamiast czarnej koszuli i szerokiego, skórzanego pasa, nosiła krótką, pomarańczową koszulkę odsłaniającą brzuch i ramiona. Upał musiał dać się jej tu we znaki, ale w przeciwieństwie do Shirana, nie zamierzała upierać się przy czerni. Wokół pępka miała wytatuowaną niewielką różę wiatrów, a od łokcia w dół po jej przedramieniu ciągnęła się sporej wielkości blizna. Na widok zbliżającej się dziewczyny skinęła głową i poklepała leżącą na stole mapę.
- Jesteście ostatni - poinformowała zielarkę. Jej głos nie brzmiał już na tak zachrypnięty, jak o świcie. Był niski i matowy. Najwyraźniej miała ciężką noc, a teraz doszła do siebie. - Jak się nazywasz? Podejdź tutaj. To kapitan Klemens Morthon, z Błękitnej Syreny, a to... Orghost Barbano.
Wysoki mężczyzna w luźnej koszuli bez rękawów uśmiechnął się do niej krótko, niemal natychmiast wracając do jakichś swoich notatek, a krasnolud wymamrotał pod nosem coś raczej nieprzyjaznego, poza tym kompletnie ignorując jej pojawienie się pod ich namiotem.

- Gdzie będzie kapitan do lasu iść - zaśmiała się półorczyca, zerkając w kierunku, w którym oddaliła się Aremani. - Ma od tego ludzi. Ja z wami pójdę, przynajmniej na początku. Ktoś was musi pilnować, bo nowi jesteście, jeszcze dacie się zabić jakimś zwykłym leśnym zwierzakom.
Siedzący na ramieniu Shirana kruk przekręcił lekko głowę, przyglądając się jej z zainteresowaniem. Nie była to satysfakcjonująca informacja, ale półelf nie bardzo miał co z tym faktem zrobić.
- Jeśli wyjdziemy zaraz, powinniśmy wrócić przed zmrokiem. Zostawanie po ciemku w dżungli, której nie znamy, byłoby zbyt ryzykowne. Jak sprawdzimy i oczyścimy najbliższy teren, jutro będziemy mogli wyruszyć dalej - wyjaśniła oficer, spoglądając w bok, na ścianę zieleni. - Doprowadzę was do rzeki i wrócę. Stamtąd powinniście dać sobie radę sami, zwłaszcza, że to prosta trasa. Tak przynajmniej słyszałam, szczegóły wam młoda opowie jak wróci.

Mapa, przyciśnięta do stołu kilkoma kamieniami, przedstawiała ogólny zarys kształtu wyspy, ale nie była zbyt szczegółowa. To od nich zależało to, jak będzie wyglądała za kilka dni. Musieli uzupełnić wszystkie brakujące puste plamy, podpisać co gdzie się znajduje, znaleźć punkty orientacyjne. Według mapy wyspa była pusta, choć podekscytowane serce Aremani na pewno doskonale wiedziało, iż w rzeczywistości na tym skrawku lądu jest tyle cudów, że nawet na tym dużym pergaminie się nie zmieszczą.
Orghost i Morthon zagłębili się w jakiejś cichej dyskusji, podczas gdy Nellrien przesunęła palcem po cienkiej, niemal niepewnie narysowanej linii na mapie.
- To jest rzeka, którą widzieliśmy podpływając od tej strony - zaczęła wyjaśniać. - Musicie do niej dotrzeć, w czym pomoże wam Shayane, a potem iść w górę. Gdzieś niedaleko, choć nie wiemy gdzie dokładnie, powinna znajdować się ta kopalnia, której szukamy. Jeśli stare zapiski podróżników mówią prawdę, rzeka powinna was doprowadzić do...
- Shayane zostaje tutaj - odezwał się nagle krasnolud. Rudowłosa westchnęła ciężko, a jej dłonie zacisnęły się w pięści na blacie stołu.
- Z całym szacunkiem, ale to ja zarządzam swoimi ludźmi - wysyczała w kierunku Orghosta.
- Z całym szacunkiem, ale ja zarządzam tobą - zaśmiał się bezczelnie tenże w odpowiedzi, podchodząc do Nellrien i zielarki. Na jego łysej głowie wytatuowany był geometryczny wzór, po którym podrapał się teraz, zerkając na wskazywaną przez nią rzekę. Kobieta w ułamku sekundy przeszła z profesjonalnego spokoju do lodowatej wściekłości i z wyraźnym trudem powstrzymywała się przed wybuchnięciem.
- Nie będziecie tu na dupie siedzieć, ani ty, ani Klemens, a tobie się przyda spacer, słońce. Wody się napijesz nad rzeką, dla odmiany nie ognistej. Gębę niewyparzoną sobie wypłuczesz.
Kobieta zerknęła na Aremani. Upokorzenie było dwukrotnie większe, gdy obok był Morthon, a czterokrotnie, gdy jego świadkiem była młoda najemniczka.
- Zabiję cię kiedyś we śnie - warknęła, patrząc na krasnoluda z góry.
- Dobrze, że uprzedzasz. Nastawię się psychicznie. Idź się przygotuj, kapelusz jakiś sobie weź na ten rudy łeb - wypchnął ją bezceremonialnie spod namiotu swoją barczystą ręką i odwrócił się do dziewczyny. Uśmiechnął się do niej, jakby nic się właśnie nie wydarzyło. - Jakieś pytania odnośnie mapy, dziecko?
Obrazek

Dżungla Tuk'kok

322
Aremani, już teraz w pełni rozbudzona, dopiero zdała sobie sprawę, że kąśliwa część ich ekipy, to jest dobitnie nieśmieszny Shiran, gada... z ptakiem. "Słonej wody się nałykał czy jak? Że kutafong z niego to wiedziałam, ale że świr to się już nie spodziewałam. Albo heh, gada z ptakiem bo własnego nie ma! Ale to było dobre, Aremani. Musisz koniecznie tego użyć przy najbliższej okazji." chwaliła sama siebie w głowie.
Stanie przed obliczem trzech najwyższych rangą osób na całej tej wyprawie okazało się dla dziewczyny lekko stresujące. Nie znała ich, poza swoją kapitan to resztę pierwszy raz widziała i raczej wydawali się ją mieć gdzieś. A cholera wie do czego byli zdolni i w jakich byli humorach. Jedyną namiastkę ukojenia znajdowała patrząc na Nellrien. Bardzo imponowała młodej jej prezencja, postawa i autorytet, który posiadała. Zdecydowanie do tego dążyła w życiu sama Aremani - by wręcz promieniować siłą osobowości. No i kobieta miała fajny tatuaż. "Wszyscy z tymi dziarami. Po tej wyprawie koniecznie muszę sobie coś sprawić." Wyobraziła sobie prawdopodobną minę ojczyma gdyby dowiedział się, że sprawiła sobie tatuaż. No i też na chwilę przypomniała sobie o Kerwinie. Ciekawe gdzie jest. Ciekawe co robi. Czy jeszcze się zobaczymy?

- Aremani, Pani Kapitan. W skrócie Ara. Jak... jak wygodniej. - przedstawiła się dość nieśmiało i prawie natychmiast zganiła się samą w myślach. "Głupia, po cholerę z tą Arą wyjechałaś?! Na bank cię wyśmieją..." Będąc lekko speszoną przez swój wygłup ukłoniła się grzecznie do kapitana Klemensa i Orghosta. Ten pierwszy w takiej rozchełstanej koszuli... "Co ty masz z tymi nagimi torsami ostatnio?"Z kolei drugi... Krasnoluda miała okazję widzieć tylko raz w życiu. Jako jednego z kupców zainteresowanych złożami na Apozo. Starała się nie być zbyt niegrzeczna w gapieniu się na niego.
Mapa wyglądała... niezbyt imponująco. Podobne szkice Aremani wykonywała już jako dziesięciolatka, a i tak linie brzegowe odznaczyłaby lepiej. Niemniej rozumiała, że jest to zupełnie dziewiczy ląd i jeszcze wiele było do spisania. Na szczęście perspektywa nanoszenia nowych rzeczy na mapę bardzo ją ekscytowała, a z każdym kolejnym słowem kapitan nakręcała się coraz bardziej. Podążanie rzeką, opuszczona kopalnia, zapiski podróżników - to wszystko dla niej brzmiało jak spełnienie snów.
Krasnoludzki głos jednak przerwał to cudowne snucie planów ekspedycyjnych. Wraz z Nellrien spojrzała w jego stronę i trochę udzieliło jej się oburzenie kapitan. Bezczelnie jeszcze podszedł bliżej nich, więc Aremani nie miała teraz jak się na niego nie gapić, a szczególnie na dziwaczny wzór na jego glacy. Zielarka zmarszczyła brwi. Atmosfera robiła się gęsta, jednak ona wbrew swoim wcześniejszym przeczuciom nie skuliła się w sobie. Była zdecydowanie po stronie Nellrien i nie podobało jej się to, że nawet ktoś ważny wtrąca się i przerywa. Widziała po niej to zdenerwowanie, widziała chęć mordu, którą zresztą kobieta wyartykułowała. "Nie będzie jej tu krasnal na głowę wchodził. Tak samo jak mnie wuj. Rozumiem Cię kobieto, ojjjj, rozumiem." Wypchnięcie Pani kapitan tylko dolało oliwy do ognia. Teraz Aremani była równie mocno wkurzona co pani Kapitan.


Na swoje nieszczęście krasnolud przegiął. Bezpardonowy, obrzydliwy uśmiech, bezczelne wtrącane się w nieswoją załogę i to..."Jakieś pytania odnośnie mapy, dziecko?"
"Dziecko. Dziecko. Dziecko." wybrzmiewało w głowie Aremani niczym echo, z każdym razem wbijając się w jej poczucie własnej wartości jak szpilka. I z każdym kolejnym czuła, jak zęby jej się zaciskają. Tego było za dużo. Nie wytrzymała.
- Tak, mam pytanie. Tego się w szkole żeglarskiej uczy czy od urodzenia jest pan chamem? -była w stanie użyć dużo gorszych określeń, ale pomimo swojego rozjuszenia zachowała resztki instynktu samozachowawczego. Jednak nawet jemu groziło w tej chwili przepalenie. Zielarka strąciła z mapy kamienie nie patrząc, z jaką siłą to robi i gdzie lecą, po czym pochwyciła arkusz i spojrzała na Orhosta z góry, co bardzo jej odpowiadało.
- Drobna rada - jak chce pan utrzymać morale załogi to musi się pan bardziej postarać. Żegnam. - zarzuciła włosami odwracając się na pięcie i wyszła bezceremonialnie z namiotu, nie zważając na to czy kogoś uraziła czy może ktoś będzie za nią coś krzyczeć. Nieważne, czy sobie nagrabiła. Miała to po prostu w dupie. Udała się spowrotem w kierunku namiotu z pryczami, gdzie Dandre i Shiran mogli ujrzeć jej wyraźne wzburzenie. Stanęła przed wejściem do namiotu i w drobnej chwili opamiętania rozejrzała się przed namiotem, szukając w obozowisku gdziekolwiek sylwetki Nellrien. Może widząc kapitan zaznałaby odrobiny ukojenia.
- Mam mapę. -rzekła do chłopaków i Neeli. - Dał mi ją wkurwiający karzeł. To co, ruszacie dupy czy mam wam wysłać specjalne zaproszenia?
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Dżungla Tuk'kok

323
Słońce tutaj prażyło zupełnie inaczej niż na kreońskich równinach. Zresztą samo ciało niebieskie zdawało się zajmować większą niż zwykle część nieba, a towarzyszący mu upał rósł doń wprost proporcjonalnie. Mimo butów czuł temperaturę rozgrzanego piasku, wnioskując, że gdyby miał przejść się po plaży na bosaka, to pewnie syczałby z bólu. Przez chwilę obserwował w zamyśleniu coraz to kolejne znikające w dziczy grupy ekspedycyjne. Zastanawiał się jakie też przygody na nich czekały. Jak naprawdę powita ich wyspa?
Mieli okazję poznać bliżej jej obstawę i przykryć jej krwią złoto piaszczystej plaży. Co będzie dalej, skoro nawet durne mewy zdawały się być łase na mięso bandy intruzów?


Skinieniem głowy przywitał elfa i poprosił o maczetę, nie omieszkawszy się przy okazji rozejrzeć po skrzyniach. Po chwili namysłu poprosił jeszcze o trzy zestawy zestawy lin i jeszcze jedno ostrze. Bynajmniej nie miał zamiaru być jedyną w ich grupie osobą, mającą walczyć z soczystą zielenią tej pięknej wyspy. Sprawa liny również zdawała się być oczywista. Nie wiedzieli na co natrafią, a przezorny zawsze ubezpieczony! Podróżnik bez solidnej liny był jak facet bez męskości; można było na takiego trafić, ale był to widok smętny i niepełny, nie zwiastujący niczego dobrego.
Jedną z maczet wepchnął sobie ostrożnie za pas, by niechcący nie pochlastać sobie nogi, liny przerzucił przez ramię, a drugie ostrze trzymał w ręce. Tak obładowany, gwiżdżąc pod nosem jakąś wesołą piosenkę, wrócił do ich niewielkiej grupy. Był pod niemałym wrażeniem jakości sprzętu, który mieli pod ręką. Faktycznie włożono w to wszystko sporo pieniędzy; Syndykatowi bardzo musiało zależeć na Kattok.


Wrócił akurat, gdy orczyca zaczęła mówić o pani kapitan. Birian uniósł tylko brew, zdziwiony, że ktoś w ogóle poruszał ten temat, ale zaraz przypomniał sobie jak pan Ironista wodził wzrokiem za rudowłosą i ledwo powtrzymał się od parsknięcia śmiechem. A to ci napalony chłopiec, Bogowie.
- Pani oficer, gdzie do nas jakiemuś leśnemu zwierzowi? Nasza droga Aremani tak by go pewnie zezwała za próbę popsucia jej wycieczki krajoznawczej, że zaraz by biedak padł trupem ze wstydu. - zaśmiał się cicho, poprawiając liny przerzucone przez ramię - To rzekłwszy; każda para rąk się przyda. Doceniam troskę. - uśmiechnął się szeroko, z iskierkami rozbawienia wciąż tańczącymi mu w spojrzeniu, które zaraz przeniosło się na Shirana. Stała się rzecz niemożliwa; uśmiech barda jeszcze się poszerzył. Wysunął w stronę mężczyzny rękę z maczetą.
- Żebyś miał co robić, poza głaskaniem ptaka podczas wzdychania do naszej drogiej pani K. - gdy Shirnan już wziął od niego ostrze, bard zebrał jeszcze jedną z lin przewieszonych przez ramię i rzucił w jego stronę, upewniwszy się wcześniej, że chłop będzie w stanie ją złapać. - A to na wypadek, gdyby zaloty się nie udały. Wierzę, że z węzłem sam sobie poradzisz. - mrugnął doń i zachichotał cicho, nie mogąc się już powstrzymać.
- Naszej pięknej Neeli oczywiście też z pustymi rękoma nie zostawię! Wrzuć no tę linę do plecaka, a nuż się później przyda. - podał jej sznur numer dwa, po czym sam zwinął swoją partię i jakoś upchnął ją do sakwy.
Pokiwał jeszcze głową na słowa pani oficer; mówiła z sensem.


Rzucił okiem tu i tam. Aremani dalej radośnie sterczała sobie przy kapitanach. Dobry moment, by trochę zwilżyć usta.
Sięgnął więc po manierkę, wprawnym ruchem ją otworzył i wziął dwa łyki. Słodka gorycz wina, które uznawał za najlepsze na kontynencie, pobłogosławiła jego kubki smakowe i poraziła ciało lekkim, orzeźwiającym prądem. Alkohol był dość mocny, choć smak bynajmniej na to nie wskazywał. Zadowolony mruknął coś pod nosem, gdy nagle drgnął. Poraził go jego tupet i brak ogłady.
- Gdzież moje maniery! Jeśli waćpanienka ma ochotę na namiastkę cywilizacji, to proponuję spróbować. - rzekł, uśmiechając się lekko - Najlepsze wino z kontynentu! Grzechem byłoby się nim z nikim nie podzielić. - poza Kerwinem. Sukinsyn wychlał za dużo. Marynarz nie zdawał sobie z tego sprawy, ale istniała możliwość, że tymi paroma głebszymi łykami z bardowskiej manierki, przepił równowartość sporej części swojej płacy.
Birian nie należał do osób roztropnie podchodzących do kwestii finansów. Nie oszczędzał na niczym, alkohol nie był tu wyjatkiem.


W chwilę później wpadła do nich furia o imieniu Aremani. Ileż złości kryło się w tak niewielkiej istocie!
- Och, co się stało, koleżanko? - zapytał, szczerze ciekawy co też tym razem doprowadziło ją do wrzenia - Jesteśmy wyposażeni, a nasze dupy gotowe na poruszenie, ale nigdzie się nie pójdziemy, zanim twoja twarzyczka nie wróci do normalnego koloru. Jeszcze panience serce wyskoczy po drodze i będzie tragedia. - zaoferowałby jej łyczek na uspokojenie, ale wydawała się tak młoda, że czuł się z tym niezręcznie. Taki to odpowiedzialny z niego człowiek. Wujek Dandre.
Obrazek

Dżungla Tuk'kok

324
- Oj, no, spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził - odpowiedziałem Żabci, gdy tylko naprostowała mnie, że nie będę godny towarzystwa pani kapitan. Poopowiadała jeszcze chwilę o planach, akurat jak Gryzipiórek bezpardonowo podał mi maczetę i rzucił kolejną linę.
- Spokojna Twoja łysa pała - odwdzięczyłem się uśmiechem, gdy wspomniał o wzdychaniu do pani kapitan. - Niekiedy musimy pogodzić się z tym, że ktoś może być za naszym zasięgiem. A jeśli u Ciebie po nieudanych romansach się wieszają, to może od razu mnie przeszkolisz? Wiesz, nie mam w tym doświadczenia, panie Romantyku - Puściłem oczko bardowi i odwróciłem się z powrotem do orczycy. Dobrze wiedział do czego nawiązuję...

W sumie niegłupio zrobił, że załatwił nam osprzęt na wyprawę... Tyle, że sporo nam tego brakowało. Bez słowa ruszyłem w kierunku, z którego przyszedł Gryzipiórek, a który wcześniej wskazała Żabcia. Elf wydawał się z tego faktu niezbyt zadowolony, ale co mnie to obchodziło...
- Przygotuj nam jeszcze 4 plecaki z: hamakiem, moskitierą, zapasową liną i bukłakiem - wymieniłem to co przychodziło mi do głowy.
- Zestaw do rozpalania ognia w sumie też możesz dorzucić. - Dodałem po dłuższym namyśle, jako że nie chciałem się przed wszystkimi chwalić swoimi umiejętnościami.

Wtedy to z namiotu wypadła Nellrien, wściekła jak stado os. Mocno to było głupie, gdybym za nią ruszył? Rozejrzałem się wokoło i wzruszyłem sam do siebie ramionami.
- Przed wyjściem odbierzemy ekwipunek - zakomunikowałem prosto elfowi i nie czekając na odpowiedź ruszyłem za Nellrien. Nie miałem zamiaru za nią biec, ale ruszyć szybkim krokiem. Zobaczyć gdzie idzie? Może dopaść ją gdzieś w samotności? Albo jak będzie okazja po prostu zagadać i zapytać się z jakiej racji to królowa os wyleciała z ula rozjuszona...

- Zamknij dziób - powiedziałem do kruka siedzącego na ramieniu, już poza zasięgiem słuchu długouchego, wiedząc że ptaszysko zaraz będzie się do mnie odzywał. - Może w końcu powinieneś dostać jakieś imię? Kaaz dla przykładu. Odpowiednio głupie i krótkie...

Dżungla Tuk'kok

325
Krasnolud uniósł brwi ze szczerym niedowierzaniem, gdy Aremani uznała, że mu wygarnie, a potem wybuchnął głośnym śmiechem. Ciężko było stwierdzić, czy rozbawienie to było wywołane upomnieniem, czy sugestią lepszego podtrzymywania morale załogi. Orghost machnął na nią dłonią, a wysadzane szlachetnymi kamieniami sygnety na jego palcach błysnęły w słońcu, wpadającym przez otwarte wejście do namiotu.
- Hej, czekaj Ara, nie ta mapa, nie oryginał... - usłyszała za sobą jeszcze czyjś głos, prawdopodobnie należący do trzeciego z kapitanów, który nie odezwał się do niej przedtem, ale w swoim rozjuszeniu doszła już zbyt daleko, by się tym przejmować.
- Daj spokój, Klemens, nową narysujesz - dobiegły ją jeszcze słowa krasnoluda. - Gówniara i tak zaraz zdechnie, jak połowa tych nowych, których Nell przygarnęła.
- ... - odpowiedziało mu milczenie, a potem westchnięcie. - To czego ode mnie oczekujesz, Orghost?
- Weźmiesz kilku ludzi, wsiądziesz na łódź. Popłyniecie...
Reszty Aremani już nie dosłyszała. Ściskając w ręku mapę, na której pracować mieli tutaj, w obozie, zamiast poczekać aż dostanie jej mniejszą kopię, mogła przynajmniej z tego czerpać odrobinę satysfakcji. Przed sobą widziała wściekle maszerującą przez plażę rudowłosą kapitan, kierującą się do wschodniej części obozowiska, w której zapewne znajdował się jej osobisty namiot. Dłonie miała wściekle zaciśnięte w pięści, ale milczała, choć pewnie miała ochotę kląć w głos.

Elf, który rozdzielał wyposażenie drużynom wyruszającym w dżunglę, na prośbę Shirana w milczeniu wyciągnął z jednej ze skrzyń cztery plecaki i zabrał się za pakowanie przedmiotów, które półelf wymienił. W międzyczasie siedzący na naramienniku kruk przyglądał mu się, ciekawsko przechylając głowę na boki.
Gdybyście mogli latać, nie byłoby wam to potrzebne.
Kolejna życiowa mądrość od ptaka nie została jednak zasłyszana przez nikogo poza Shiranem. Wtedy jednak uwagę ich obu przyciągnęła Nellrien Maver, z nienawiścią odmalowaną na twarzy mijająca ich i kierująca się w stronę największego z namiotów po tej stronie obozowiska. Na widok pogrążonej w rozmowie grupy machnęła do nich ręką.
- Shayane, do Orghosta - zarządziła, by przenieść wzrok na barda. Przyglądała mu się chwilę, przez moment wyglądając, jakby miała ochotę wetknąć jego manierkę w gardo tak, by się nią udławił, choć przecież nic jej nie zrobił, prawda? A potem Neela skuliła się pod jej spojrzeniem, wywołując u kobiety jedynie zniesmaczony grymas. - Ja idę z wami. Ruszamy za dziesięć minut.
Zarówno ta dwójka, Aremani, docierająca do nich właśnie od tej samej strony, co przed chwilą kapitan, jak i rezygnujący właśnie z czekania na plecaki Shiran, zobaczyli jak Nellrien gniewnym ruchem dłoni odrzuca połę największego namiotu i znika we wnętrzu. Ich obozowisko dzieliło się na trzy części, a każda z nich posiadała dwa namioty większe niż pozostałe, z czego jeden z tych dwóch należał zapewne do kapitana odpowiadającego statku. Stara Suka miała lewą, wschodnią stronę plaży, Błękitna Syrena zachodnią, a centrum należało do Orghosta Barbano i jego ludzi.
- Chyba wcale nie jest podekscytowana wyprawą - zauważyła Neela cicho, spoglądając na Biriana, a później na równie zdenerwowaną Aremani. - Co tam się właściwie wydarzyło?
- Nie wiem, ale się domyślam - mruknęła oficer. - Lepiej pójdę. Uważajcie na siebie. Wróćcie przed zmrokiem. Nie zróbcie nic głupiego. I mam dobrą radę, nie rozmawiajcie z panią kapitan o Barbano, jak nie chcecie, żeby was rozszarpała.
Obróciła się na pięcie i zostawiła ich samych, odchodząc po rozgrzanym piachu w kierunku głównego, centralnego namiotu, po drodze jednak decydując zmienić trasę.

Jeśli Shiran chciał porozmawiać z Maver w samotności, teraz miał ku temu najlepszą okazję, choć gdy odchylił brzeg namiotu, by zajrzeć do środka, kobieta nie wyglądała na otwartą na przyjacielską pogawędkę. W odpowiedzi na propozycję imienia, kruk nastroszył się.
Nie mam na imię Kaaz.
Pod dachem z jasnej tkaniny już teraz znajdowały się większe luksusy, niż zostały dane im, jak chociażby prowizoryczne biurko na czterech nogach i łóżko zamiast rozwijanego posłania. To jednak wcale nie wydawało się uszczęśliwiać rudowłosej kapitan, która przerzucała jakieś swoje rzeczy w skrzyni, odwrócona do niego plecami.
- Wody się napiję, kurwa jego mać - mamrotała pod nosem. - Pierdolony czas nieokreślony, co mi kurwa przyszło do głowy, żeby się na to...
Widziałem ją na statku.
Uwaga kruka wypowiedziana była tylko do półelfa i tylko on usłyszał ją w swojej głowie, w przeciwieństwie do dźwięku, który ptaszysko wydało z siebie chwilę później, zwracając na nich uwagę kobiety. Nellrien obróciła się gwałtownie, sięgając już z przyzwyczajenia po leżącą na brzegu łóżka kuszę, ale widząc znajomą twarz nawet nie podniosła broni.
- Ktoś cię kiedyś naprawdę zastrzeli, jak się będziesz tak skradać - warknęła do niego. - Idź się szykuj. Idę z wami. Zaraz wyruszamy - przeniosła wzrok na kruka, a jej spojrzenie nieco złagodniało, być może z powodu samego zaskoczenia tym nietypowym towarzyszem? - Czegokolwiek ode mnie chcesz, Shiran, nie teraz - westchnęła, odwracając się z powrotem do skrzyni.
Uwaga.
Ptak zerwał się z jego ramienia dokładnie w momencie, w którym na materiale jego koszuli na plecach zacisnęła się czyjaś dłoń i pociągnęła go do tyłu. Gdy Shiran uniósł wzrok, zobaczył Shayane. Oficer puściła go, jak tylko uniesiona przez niego poła ciężkiego materiału opadła, z powrotem zamykając wejście do kapitańskiego namiotu i ukrywając kapitan przed ich spojrzeniami. Mimo to, ze środka dobiegała już tylko cisza.
- Nie przeszkadzaj pani kapitan - upomniała go półorczyca, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Jak będzie chciała z tobą rozmawiać, to cię poprosi. Idź do swoich ludzi - poleciła, by dopiero wtedy zostawić ich wszystkich i odejść.

Musieli czekać trochę dłużej, niż dziesięć minut. Po nieco więcej niż kwadransie Nellrien opuściła swój namiot. Na głowie faktycznie miała kapelusz, który zalecił jej Orghost, a krótką koszulkę zamieniła na wciśniętą w spodnie, cienką bluzkę, bo niemądrym byłoby wchodzenie w dżunglę w tym, co miała na sobie poprzednio. Przez ramię przerzuconą miała torbę, a u biodra przymocowaną kuszę i kołczan bełtów, tak dobrze już znane Shiranowi. Jej twarz wciąż wykrzywiona była w niezadowoleniu, ale tym razem wyraźnie starała się zachować spokój i lodowaty profesjonalizm.
- Imiona - rzuciła w kierunku barda i jego przymusowej towarzyszki. - Pozostałych znam, Ara i Shiran, ale waszej dwójki wolałabym nie wołać na "ej ty". Jeśli macie wszystko, to możemy ruszać.
Zapraszającym, nieadekwatnie eleganckim gestem dłoni wskazała ścianę dżungli, oddzielającą ich od reszty wyspy. Wysokie palmy, bananowce i pnącza, ogromne liście połyskujące w słońcu i cień, jaki dawał falujący w wietrze dach z zieleni tylko zachęcały do zostawienia za plecami upalnej plaży i trzech żaglowców, zakotwiczonych w zatoce. Początkowo nie musieli korzystać z maczet, bo roślinność była dość rzadka przy samym brzegu, ale mogli się domyślać, że niedługo im się one przydadzą. Dżungla miała specyficzny zapach, jakiego na żadnej z wysp Archipelagu nie dało się uświadczyć. Zapach czystości, natury, nietkniętej przez cywilizację.
- No dobra, Ara - rzuciła rudowłosa, zerkając przez ramię na zielarkę. - Pokaż tę mapę. Nie mamy ścieżek, musimy znaleźć drogę.

Spoiler:
Obrazek

Dżungla Tuk'kok

326
- Ale latać nie możemy, tak jak Ty mówić, albo być inteligentnym. - burknąłem do kruka. tak by nie słyszał mnie elf przygotowujący plecaki. Pakował przydatne rzeczy z bardzo znudzoną miną... Całkowicie inną niż ta na twarzy Nellrien. Była wściekła - byłem pewny, że gdyby tylko ktoś spróbował wejść jej w drogę, zmiotłaby go z powierzchni wyspy. Znaczy idealna sytuacja dla mnie! Plecaki zresztą będą jeszcze chwilę przygotowywane. Ruszyłem więc jak głupi za panią kapitan, która zmierzała prooooosto do swojego namiotu. Cudownie.

Odchyliłem brzeg materiału, za którym chwilę wcześniej zniknęła Nellrien. Nie wiedziałem za bardzo co tam się stało, ale naprawdę wyglądała tak, jakby chciała ciskać we wszystkich i wszystko piorunami. Do tego jeszcze kruk się odezwał... Ech, co za życie. Nawet imię gnojkowi nie pasuje. Ale czy komukolwiek, cokolwiek dzisiaj pasowało? Sama pani kapitan klęła pod nosem, narzekając na picie wody i jakiś czas nieokreślony. Już miałem się odezwać. Już się witałem. Ale nie... Ten ptaszor musiał zakrakać.
- Ba, że ją widziałeś. - Burknąłem po raz kolejny, nie zwracając uwagi już na Nellrien. Głupie ptaszysko...

Kobieta widać przygotowywała się do czegoś... No i jej przeszkodziłem, a jakżeby inaczej. Odruchowo już chyba sięgnęła po kuszę, ale tym razem jej nie wycelowała prosto we mnie.
- Mam więc nadzieję, że będziesz to Ty, a nie... - zdążyłem odpowiedzieć, gdy w głowie zabrzmiało mi krucze "UWAGA!", a czyjaś silna dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, wyciągając mnie z kapitańskiego namiotu. Już odwijałem się do uderzenia łokciem w skroń, ale zdążyłem powstrzymać ruch, gdy rozpoznałem naszą rozkoszną Żabcię... Chuj wam wszystkim dzisiaj w rzycie, każdy tylko przeszkadza. Zestrofowała mnie, a jak, no co mogłem aż zmarszczyć brwi. Jakby nie patrzeć miała jednak trochę racji, jeśli miałem resztki instynktu samozachowawczego.
- Wszyscy tylko nie przeszkadzaj i nie przeszkadzaj... - Zacząłem, ale orczyca chyba i mnie miała głęboko w poważaniu. Nie odwróciła się bowiem i udawała, jakby kompletnie mnie nie słyszała. Chłodny profesjonalizm, czy coś...

Miała znowu rację. Odpuściłem więc i po prostu postanowiłem zaufać babskiej psychologii. Jeśli będzie chciała, to sama podejdzie...

Nie mając więc lepszego zajęcia wróciłem się do elfa od plecaków (oczywiście nie pamiętałem jego imienia), po drodze zahaczając o grupkę, która była moimi towarzyszami podróży.
- Plecaki do odebrania u elfa - rzuciłem tylko, zaglądając do nich przez wejście do namiotu. Sam wziąłem plecak z hamakiem, moskitierą, zapasową liną, bukłakiem i zestawem do rozpalania ognia, po czym udałem się na mały spacerek. Zgarnąłem jakiś suchy prowiant i coś dla kruka - nie wiedziałem ile potrwa w końcu ten wypad. Przy pasie miałem miecz, przy nogawce dwa sztylety, przy plecaku zawieszona wcześniej maczeta, otrzymana od Gryzipiórka i dodatkowa lina (również od barda), schowana już w plecaku.

Długo czekaliśmy... Głównie na Nellrien, bo z tego co mówiła Żabcia, nie było w planach by wybierała się z nami. Rozsądnie zmieniła też strój - długie rękawy, podobnie jak ja, bo w sumie nie wiadomo co tam się kryje pomiędzy tymi drzewami. No, ale cóż... Pora na przygodę...
- To jak chcesz mieć na imię - zagadałem do kruka, idąc na końcu wężyka. Skoro nie chciał imienia nadanego przeze mnie, niech sobie sam jakieś wymyśli... Nie zdążyłem wiele więcej pogadać z ptakiem, bo chwilę potem zatrzymaliśmy się. Znaczy Nellrien przewodząca wyprawą nas zatrzymała. Nie byłbym sobą, gdybym nie przebił się teraz do przodu i nie był w centrum wydarzeń.
- A gdzie tak w ogóle idziemy, co? - zapytałem, z powoli wykwitającym uśmiechem. W końcu rozmawiałem znowu z panią kapitan.

Dżungla Tuk'kok

327
Nic nie było w stanie rozchmurzyć Aremani. Jej ekscytacja, jej pozytywne nastawienie, promienność - wszystko zadało się prysnąć niczym bańka mydlana. Nie chciała przedzierać się przez dżunglę. Nie chciała patrzeć na mapę i szukać rzeki. Chciała kopać krasnale. Najlepiej w brzuch. Najlepiej toporem. Nie wpływały na nią oratorskie popisy Dandre czy kąśliwe uwagi Shirana, choć zdawać by się mogło, że będą tylko dolewać oliwy do ognia. Nie, to czego czuła dziewczyna nie było już jak podniecać. Jarzyło się to dostatecznie płomieniem tysiąca słońc. "Udław się piaskiem idąc, skoro masz tak blisko ziemi, ty niskorosła w dupie kilofem grzebiąca brzydsza formo suma rzecznego na świńskich girach." Musiała się powstrzymywać, by w tej wściekłości nie miętolić mapy w rękach.
- Tępe chuje zachowujące się jak tępe chuje, nic nowego w świecie. -odpowiedziała Neeli na pytanie wciąż rozjuszona. Niemniej świadomość tego, że kapitan jednak idzie z nimi... działała kojąco. Mając na podorędziu kogoś, kto czuje się tak samo (czy też raczej kogoś od kogo przejęło się cały ładunek emocjonalny) widziała dla siebie nadzieję na szybsze uspokojenie. Poza tym nadmierne emocje nie były wskazane przy tak niebezpiecznej wędrówce. Trzeba było zachować zimną krew, myśleć i działać sprawnie oraz szybko. To znaczy niech reszta ją chroni sprawnie i szybko a ona zajmie się myśleniem. W końcu ona ma mapę.
Dodatkowo wraz ze studzeniem emocji docierało do niej to co wcześniej - piękno natury. Zieleń uderzyła w jej oczy przywołując najlepsze wspomnienia. A każda chwila spędzona na łonie natury z dala od apodyktycznego ojczyma takową była w jej dzieciństwie. Pachniało tu podobnie, aczkolwiek ździebko inaczej. Rozpoznawała niektóre krzaczyska i paprocie, tryle pojedynczych gatunków ptaków znała na wylot, kwiaty zdawały się mieć znajome barwy, ale to wszystko było otoczone dla niej ogromna łuną nieznanego. I właśnie to niepoznane wołało do niej najmocniej, aż błagając o opisanie i narysowanie. Aremani rozglądała się co jakiś czas za czymś do mogło by przykuć jej uwagę swoją nietuzinkowością.
Fakt, że kapitan odezwała się do zielarki wyrwał ją trochę z zadumy, ale zgodnie z poleceniem podała mapę.
- Jeśli to w czymś pomoże, to znam dwa przydatne zaklęcia. Dajcie mi chwilę a przewertuję przez tę dzicz szybciej niż Shiran przez szafę z czystą bielizną. - rzuciła z przekąsem czując, że wracają jej siły na humorystyczne wstawki. Nie czekając jednak na pozwolenie Aremani uklękła na jednym kolanie i przyłożyła rękę do ziemi. Zamknęła oczy i przypominając sobie nauki czarodziejki z Kattok skupiła magiczne siły na swojej dłoni a następnie na podłożu, używając zaklęcia Widma Ziemi. Dzięki temu mogła mniej więcej ocenić jaki szlak obrać w stronę rzeki.
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Dżungla Tuk'kok

328
Bard uniesioną brwią skwitował pojawienie się wściekłej pani kapitan. Jej żądne mordu spojrzenie nie zrobiło na nim większego wrażenia, choć jego ręka z manierką zatrzymała się w połowie łuku, gdy Dandre przekrzywił głowę i przyjrzał się rudowłosej. Nie miał czym jej podpaść na statku, więc... Czyżby to jakieś widmo przeszłości, czyhające na biednego Biriana jak nieuchronny kac po dwudniowej popijawie w karczmie? Ależ nie, z pewnością nie! Damę jej typu z pewnoscią by zapamiętał, a definitywnie nie wygląda na taką, co to miałaby gdzieś córkę, z którą mógłby się przypadkiem poznać zbyt dobrze, ni męża, którego mógłby niechcący pochlastać. Kobieta zagadka, kolejna furia w ich małej gromadce, wspaniale! Niech dorzucą im jeszcze rasistowskiego krasnoluda, a rzucą się sobie do gardeł jeszcze nim w ogóle dobrną do krawędzi dżungli. Pani kapitan gdzieś sobie poszła, zostawiając jednak barda i jego manierkę w spokoju.
Wydął lekko usta i wzruszył ramionami, gdy odezwała się ich gapowiczka.
- Doskonała z ciebie obserwatorka, będziesz naszą piękną zwiadowczynią. - zaśmiał się cicho, kręcąc przy tym głową - Mam tylko nadzieję, że nie natrafimy tam na równie wkurwione zwierzęta, bo będzie jatka. A szkoda by było, gdyby ktokolwiek z nas zniknął w paszczy jakiegoś stwora. - podrapał się po brodzie.
Choć poemat byłby z tego niezły. Waleczny ironista tanecznym krokiem wpada między rozsierdzoną bestię, a wściekłą kobietę. Nie ma gdzie uciec, otacza go leśna gęstwina i piekielne furie...Walka z każdym z tych żywiołów skazana jest z góry na niepowodzenie. Jego wewnętrzne rozdarcie, strach tak przed konfrontacją z damą serca, jak i z dzikim zwierzem, prędko się uzewnętrznia, gdy ginie... Dosłownie rozdarty pazurami. Krwawa poezja, odrobina romantyzmu i bohater, którego dałoby się polubić? Jakaś ballada? Na salonach zabijaliby się o tomiki.


Z bardzo dziwnych rozmyślań wyrwała go kwiecista wypowiedź Aremani. Gdyby tylko mógł usłyszeć jej myśli, to szczerze przyklasnąłby jej inwencji twórczej, jednak niestety nie posiadał takich zdolności.
- Młoda, sama przyznałaś, że chuje z natury są tępe. Nie sposób się z takim stwierdzeniem nie zgodzić, gdyż ,jak świat długi i szeroki, najpewniej ostrego chuja nie spotkasz. Dlatego, naprawdę, z głębi serca ci radzę; nie przejmuj się nimi. Jeśli każdy idiota będzie sprawiał, że zapłoniesz gniewem, to prędko się spalisz. A żal by cię było, bardzo żal. - wujek Dandre nie mógł nie podzielić się z dziewczyną swoją życiową mądrością. Chciałby być w stanie samemu zastosować się do tej rady, ale krew w jego żyłach zdawała się być zbyt gorąca. Wiele też przez to wycierpiał i naprawdę nie chciał, by to biedne, żywiołowe dziewczę podążyło w jego ślady. Z bólem serca musiał przyznać, że najpewniej niewiele miał cech godnych naśladowania.


Gość z ptaszkiem uszykował im jakieś plecaki. Dandre ze zdrową dozą sceptycyzmu podszedł do jednego z nich i otworzył go, by przejrzeć jego zawartość. Wywrócił tylko oczami.
Na cholerę ma to wszystko targać? Knypek kazał tam napakować ekwipunku jakby wybierali się na wyprawę z nocowaniem. Niedoczekanie, żeby poeta brał na siebie choćby o gram więcej, niż trzeba. Muszki bardowi straszne nie były, wylegiwać się na hamaku nie zależał, hubkę i krzesiwo miał już przy sobie w torbie. Sam plecak nie był złym pomysłem, z pewnością wygodniejszy niż torba przy pasie, ale z całą resztą się już nie zgadzał. W akcie sprzeciwu pozostawił więc plecak w magazynie, zgarniając z niego jedynie zapasowy bukłak, który zaraz przytroczy sobie przy pasie.
Miał więc linę, manierkę z resztką wina, maczetę w ręku i miecz przy pasie, do którego przytroczył jeszcze dodatkowy bukłak z wodą. Wziął też ze sobą torbę podróżną, w której, oprócz wcześniej wspomnianego zwoju sznura, znajdowała się hubka wraz z krzesiwem, plik kartek z kilkoma zabezpieczonymi rysikami oraz sporo wolnego miejsca. Po chwili namysłu poszedł jeszcze po trochę racji żywnościowych, żeby czasem nie przebijać się przez zielska na głodniaka.


Zabijał czas, obserwując krzątających się po plaży ludzi. Zawsze odnajdywał swego rodzaju przyjemność w podglądaniu cudzej codzienności. Czasem potrafiła być bardzo... odświeżająca, otwierała człowiekowi umysł. Teraz zaś patrzył na marynarzy i zastanawiał się w jakie słowa ich ubrać, jak przedstawić złocisty piasek składający ogniste pocałunki na ich stopach, czy bezkres błękitnego nieba, tak piękny i wszechogarniający... A także rodzący się kontrast między naturą, a dziełami ludzkich rąk, wyrastających raz po raz z niczego i prędko zmieniającymi panoramę plaży.
Chwilowo nie nękał nikogo potokiem słów, zbyt zajęty chłonięciem jakże poetyckiej rzeczywistości. Pani kapitan pojawiła się po parunastu minutach, zaszczycając Biriana odrobiną atencji.
- Na mnie możesz wołać "Ej, Dandre", bądź "Ej, Birian". Powinienem reagować na oba. - przedstawił się, w nieco niecodzienny sposób, po czym skinieniem głowy potwierdził, że, w rzeczy samej, wszystko już ze sobą ma.


Podążył za resztą ekipy, ledwo powstrzymując się od gwizdania czegoś pod nosem. Czuł, że gdyby uległ impulsowi, to najpewniej rozerwałaby go jedna z ich dwóch uroczych furii, a na tamten świat jeszcze się nie wybierał. Gdy już stanęli przy krawędzi drzew, ptaszek zaczął ćwierkać do pani kapitan, a Aremani... Odprawiać jakieś czary?
Ciekawe dziewczę, widocznie bardzo wszechstronnie utalentowane.
- Pokaż tylko, gdzie mamy iść, a ruszę przodem. Jeśli nasza piękna zieleń nie będzie zbyt natarczywa, to mogę na razie karczować nam ścieżkę samemu, a nasz Ptaszek najwyżej mnie później zmieni.
Obrazek

Dżungla Tuk'kok

329
Słońce nie doskwierało im tak strasznie, odkąd weszli w gęstwinę liści. Głównym problemem stały się teraz owady, które obudzone nagłym poruszeniem wylatywały z zieleni i utrudniały im wędrówkę, z fascynacją wyszukując odkrytych fragmentów ich skóry. Ale poza tym, i być może lekką niewygodą poruszania się pomiędzy gęstą roślinnością, to była miła odmiana od ukropu, który musieli znosić na plaży.
Xanezauth'thoggramath, tak możesz mnie nazywać.
Ptak zakrakał i Shiran byłby w stanie przysiąc, że w tym dźwięku usłyszał złośliwy śmiech. Nie było to zbyt chwytliwe imię, choć prawdopodobnie taki właśnie był cel kruka - wymyślić sobie takie, którego półelf nie będzie w stanie powtórzyć. Zwierzę uparcie siedziało na jego ramieniu, być może zaciekawione towarzystwem, a może zbyt leniwe by wzbić się nad górne partie liści. Choć kto wie, czy nie zostało tu tylko po to, by utrudniać mu życie.
Gdy Nellrien zobaczyła mapę, którą wyciągnęła Aremani, najpierw w zaskoczeniu uniosła brwi, a potem parsknęła krótkim śmiechem. Jak widać wystarczyło tylko tyle, by choć trochę poprawić jej nastrój, bo w jej ciemnych oczach na moment błysnęło szczere rozbawienie.
- No proszę! Zabrałaś główną mapę. W sumie to nawet i dobrze, będziesz miała więcej miejsca na uzupełnianie jej. A idziemy do rzeki - odpowiedziała na pytanie Shirana, unosząc na niego wzrok. - Do rzeki, a potem w jej górę, do źródła. Jeśli wszystkie informacje, które uzyskaliśmy do tej pory są zgodne z prawdą, powinniśmy gdzieś tam natrafić na kopalnię, którą przede wszystkim musimy odbić. A nawet jeśli nie znajdziemy samej kopalni, to chociaż drogę do niej prowadzącą. W końcu ktoś kiedyś z niej korzystał, może nie wszystko zarosło.
- Odbić... komu? - spytała Neela.
- Cholera wie. Wyspie.

Dotknięcie ziemi i przepuszczenie przez nią swojej magii było dla Aremani ożywczym doświadczeniem. Poczuła, jak macki jej energii wnikają w podłoże i rozchodzą się do przodu, w kierunku, w którym miała znajdować się rzeka. Poczuła wszystko: korzenie wgryzające się w glebę, zagłębienia i wybrzuszenia powierzchni wyspy, każde drzewo, każdą norę, każde gniazdo uwite w odległości niewiele ponad pół kilometra od niej. Gdyby tylko chciała, mogłaby po podniesieniu się z kolan rozrysować już pierwsze fragmenty mapy. Wiedziała, w którym miejscu las przerzedza się, gdzie znajduje się polana, o ile tak można nazwać przestrzeń po prostu porośniętą niższą roślinnością, gdzie jest dojście do rzeki na tyle łagodne, by mogli wejść do wody, jeśli tylko będą tego potrzebować. A woda w miejscu takim jak to, od tak dawna nietkniętym przez cywilizację, musiała być niezwykła. Jeśli zielarka chciała, mogła to wszystko opowiedzieć zebranym, bądź przerysować na mapę. Jeśli nie, wystarczyło poprowadzić ich odpowiednią drogą, skręcając teraz bardziej na zachód, niż początkowo zdawała się prowadzić ich Nellrien.
- Strasznie gęsta ta dżungla - skomentowała Neela, idąc za Birianem i odgarniając te gałęzie i liście, których nie przytrzymał na tyle długo, by ją ominęły. - A co to za kopalnia w ogóle? Kopalnia czego? Złota? Srebra?
- Tak - odparła krótko rudowłosa kapitan. - Kopalnia srebra. Dla innej Barbano by sobie tak żył nie wypruwał. Przepraszam... nie sobie, tylko mi, bo on swojej krasnoludzkiej dupy przecież nie ruszy.
- Naprawdę? A co jak ją znajdziemy?
- Trzeba będzie ją zabezpieczyć i oczyścić na stałe ścieżkę do niej. Ale docelowo chcą przecież, żebyśmy zrobili coś z agresywną fauną i florą - jakby na potwierdzenie tych słów zabiła komara, który wgryzał się jej w odsłoniętą szyję. - Znaleźli źródło problemu, które nie wydaje mi się, żeby miało naturalne pochodzenie. Nie słyszałam nigdy wcześniej o wyspie, która sama z siebie pozabijałaby większość i wypędziła resztę mieszkańców.

Prowadzeni prawdopodobnie przez Aremani, która znalazła lepszą drogę, wkrótce weszli w rzadszą roślinność, przez którą nie było tak trudno się przedzierać. Promienie słońca przebijało się przez warstwy liści, urokliwymi smugami światła spływając im pod nogi. Neela stąpała ostrożnie, uparcie patrząc w dół, jakby obawiała się - w sumie całkiem słusznie - że coś zaraz wyskoczy z liści i wgryzie się w nich jakiś jadowity wąż czy inne tutejsze stworzenie. Póki co jednak nic ich nie atakowało, może dlatego, że byli jeszcze zbyt blisko plaży, a może coś sprawiało, że zwierzęta poczuły niepokój i poukrywały się póki co po swoich norach. Zauważyli też, że przez kolejne kilkanaście minut marszu ani jeden owad nie zabrzęczał w zasięgu ich słuchu, żaden krzyk ptaka nie przeciął ciszy. Nawet kruk Shirana, zamiast złośliwie komentować rzeczywistość, z jego ramienia wpatrywał się w czasem widoczne między zielenią skrawki nieba.
I szybko dotarło do nich, skąd brał się ten niepokój.

Trudno powiedzieć, co było pierwsze. Czy poczucie palącego gorąca, stopniowo wypełniające klatkę piersiową półelfa, czy nagłe przeskoki świadomości Aremani, która patrzyła swoimi oczami, a chwilę później już nie, czy świat przybierający znienacka kolor czerwieni. Nellrien zatrzymała się w miejscu, unosząc zaniepokojone spojrzenie w górę, ale poza skrawkami nieba, które przestało być błękitne, niewiele mogli zobaczyć z miejsca, w którym się znajdowali. Neela przysunęła się do Biriana, rozglądając się w panice.
- Wyspa się wściekła - stwierdziła z przekonaniem dziewczyna. - Trzeba było tu nie przypływać.
Koszula Shirana wydawała się palić, wżerać w jego skórę. Ogień buzujący gdzieś w jego piersi tym razem nie dawał się kontrolować tak, jak zazwyczaj. Sprawiał, że temperatura, jaką musieli znosić na rozgrzanym piasku plaży, teraz wydawała się mu umiarkowanym ciepłem. Kruk zakrakał, szturchając go zaczepnie dziobem w bok głowy, ale jedynym, o czym półelf był w stanie teraz myśleć, było pozbycie się koszuli, albo wskoczenie do zimnej wody - tylko do rzeki mieli jeszcze dobre dwadzieścia minut przedzierania się przez krzaki.
Aremani z kolei patrzyła na wszystkich wokół... i na siebie też. Z wysokości najwyższych palm spoglądała na całą ich pięcioosobową grupę, w tym swoją zaskoczoną twarz i własne zasnute bielmem oczy, wszystko skąpane w czerwonym blasku. Gdy spróbowała przywrócić normalne widzenie, udało się jej, ale wiązało się to z przeraźliwym bólem, który momentalnie niemal rozsadził jej głowę.
Niebo płonie.
Głos, tak doskonale znajomy Shiranowi, usłyszał nie tylko on, ale też wszyscy wokół. Nellrien momentalnie obróciła się w miejscu, szukając źródła dźwięku, a Neela prawie przestała oddychać, nie wiedząc, skąd dobiegły te słowa.
Jakby tego było mało, w gęstych zaroślach po ich lewej stronie coś zaszeleściło.
Obrazek

Dżungla Tuk'kok

330
Uśmiechnął się półgębkiem, gdy pani kapitan wspomniała o walce z wyspą. Zastanawiał się ile prawdy znajdą w jej słowach i co tak naprawdę zastaną w szybach tajemniczej kopalni. Musiał przyznać, że nie odrobił lekcji, nie rozpytywał dokładniej o wielkie i szlachetne cele syndykatu, od początku podchodząc do nich ze sporą dozą sceptycyzmu. Dandre tak naprawdę zależało tylko na tym, by doświadczyć czegoś nowego, oni zaś dali mu ku temu okazję. Reszta, przynajmniej na razie, nie była ważna.

Przez jakiś czas muzyk szedł przodem, odgarniając rośliny, które nie stawiały większego oporu i bezlitośnie siekając wszelką upartą zieleninę. Insekty działały mu na nerwy. Nie wiedzieć czemu, Birian pamięcią od razu sięgał do swojego krótkiego pobytu w opuszczonej karczmie pod Ujściem oraz bitwy, którą stoczył tam z pluskwami ze starego siennika. Przez te pieprzone, zawzięte stworzenia z piekła rodem musiał spalić wtedy zestaw całkiem dobrych i lubianych przez siebie ubrań.
Przez tłumioną irytację barda jakaś niewinna roślinka straciła głowę. Odgarnął na bok kolejne pnącze, oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy Aremani nie ma żadnych nowych wytycznych i zaraz zaczął prychać, gdy jakaś mucha, czy inna cholera, zbliżyła się zbytnio do jego złotych ust.
- To brzmi jak bardzo ciekawa historia. - rzucił jeszcze przez ramię do pani kapitan - Mam tylko nadzieję, że nasza droga wyspa okaże się dla nas gościnniejsza niż dla jej poprzednich mieszkańców. Wizja agresywnej flory trochę przeraża... Jeszcze jakiś chwast odda mi za ukrócenie żywota jego brata ciotecznego, bogowie brońcie. - chlasnął jakąś zadziwiająco mięsistą paproć, która nie chciała ulec delikatniejszym środkom perswazji. Duchota i skwar sprawiły, że na jego czole powoli pojawiały się kolejne kropelki potu.
- Wracając po tak długiej nieobecności, winniśmy chyba przynieść jej jakieś podarki, nieprawdaż? Z czystej kurtuazji. Dobre wino, słodycz, może jakieś kwiaty...? - trajkotał sobie w najlepsze, gdy nagle poczuł lekkie szturchnięcie. Obrócił się, by spojrzeć z uniesioną brwią na okrutnego agresora, który odważył się naruszyć jego przestrzeń. Okazało się, że to Aremani, chciała pokierować go w inną stronę. Z lekkim, bardzo kurtuazyjnym, dworskim niemal ukłonem, pozwolił jej wytyczyć nową trasę.
Młoda świetnie się spisała. Poprowadziła ich ku rzadszej roślinności, znacząco ułatwiając Birianowi życie. Może aż... za bardzo. W pewnym momencie nawet insekty przestały go atakować. Z początku przyjął to z ulgą, ale zaraz pojawił się niepokój. Cisza. W dżungli, z założenia mającej tętnić życiem, tryskać tysiącem kolorów i barw, towarzyszyła im... Cisza. Żadnego brzęczenia, żadnych ptaszych treli. Jakby ktoś zamknął ich pod urokliwym, zielonym kloszem.
Z początku zachwycał się sposobem w jaki światło padało im pod nogi i kolorytem irytujących roślin, które stawały mu na drodze. Teraz jednak rozglądał się na boki nie z zachwytem, a ze szczerym niepokojem. Tak mocno zacisnął dłoń na rękojeści maczety, że aż mu kostki zbielały. Czuł się jak w ciemnej, bocznej uliczce w podłej dzielnicy wielkiego miasta, czuł, że nadchodziło... coś, ale nie potrafił tego nijak zdefiniować, umykało to jego skąpym zasobom słownictwa. Wiedział jednak, że, czymkolwiek by nie było, nadchodziło.


Dziewczyna przysunęła się do niego, a on odruchowo wysunął w tył ramię, jakby chciał osłonić ją przed nienazwanym jeszcze zagrożeniem. Był tak spięty, że obawiał się, że zaraz pęknie.
- Nie, nie, nie, moja droga panno, nie wyciągajmy żadnych pochopnych wniosków! Może to odrobina para... - ...noi?
Ciemniało... na czerwono. Do zmierzchu jeszcze daleko... Bard wyciągał głowę ku górze, szukając nieba między tysiącami gałęzi i liści.
W mgnieniu oka dzień w noc się przemienił, zalał nas wszystkich morzem czerwieni,
znikła wnet dżungla i jej koloryt, nikły kolory i ptasie tony,
a my, obcy w tym domu przyrody, stanęliśmy jak skały, jak kłody,
pokornie, w strachu ku sobie zwróceni, krwawym świtem na zawsze zmienieni.



"Coś" wreszcie nadeszło, urzeczywistniło się w nagle zasnutych bielmem oczach Aremani. Kątem oka widział też zmiany jakie powoli zachodziły w Shiranie; ironiczny półuśmieszek został zdmuchnięty z jego twarzy, zastąpiony szokiem. W szeroko otwartych oczach knypka czaił się... Ból? A może jakaś dzikość, ogień szaleństwa? Co się działo, do cholery?
I nagle ten głos. Obcy, dochodzący zewsząd i znikąd. Niebo płonie.
- Co tu się, kurwa, dzieje? - sapnął, cofając się nieco, by jeszcze szczelniej zasłonić Neelię. Lustrował wzrokiem krzaki, by dostrzec, a może usłyszeć, to czego się obawiał; jakiś szelest.
Znów poczuł się jak w Ujściu. Jak zwierzyna, przemykająca pod nosem czegoś znacznie większego. Nie miał zamiaru jednak stać bezczynnie i czekać na... śmierć? Należało działać.
- Neela, sprawdź, co z Aremani, ale, na Bogów, nie sadzaj jej na razie na ziemi, nawet gdyby ledwo stała. Może będziecie... Będziemy musieli zaraz stąd uciekać. Pani kapitan, twój Pta... twój fan chyba wariuje. Trzaśnij go w mordę, może oprzytomnieje. Jeśli gdzieś odbiegnie, to możemy już go nie zobaczyć. - ostrożnie odsunął się od dziewczyny, bez słów wciskając jej do dłoni maczetę. Sam sięgnął po miecz, ostrożnie podchodząc do krzaków. W dupie miał teraz 'łańcuchy dowodzenia', robił co mógł, działał instynktownie, tak jak przed laty w okupowanym mieście.
Niebo płonie.
Wbijał wzrok w niepokojące go zarośla, trzymając broń w gotowości. Był gotów zaatakować ewentualnego rezydenta krzaków, gdy tylko dostrzeże jego najmniejszy ślad. Ledwo trzymał nerwy na wodzy.
Na otchłań, co znaczy, że niebo płonie?
Obrazek

Wróć do „Kattok”