[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

106
Młodzi mężczyźni popatrzyli po sobie z niedowierzania. Nie mogli oni uświadomić sobie, że ktoś wreszcie zdołał na tyle być przekonujący w swoich umiejętnościach, że zdołał się zakwalifikować do oddziału słynącego z surowości swojego mentora i jego form wychowania.

- Hej, mamy droździka w gnieździe sokołów! - podniósł radosny okrzyk mężczyzna zwany Maurim. - Pacz na jego uszy Legunasie, zdaje się, że będziesz miał kolegę - zauważył trafnie.

Lokatorzy ostatecznie zdecydowali się wejść do środka. Ściągnąwszy pierw wierzchnią odzież, przemoczoną w większości od roztopionego śniegu, rozrzucili ją niedbale po przypisanych sobie kątach, zostając jedynie w krótkich podkoszulkach i bieliźnie.

Jeden z nich, chwyciwszy za kwadratowy stolik, ustawił go pomiędzy trójcą a nowoprzybyłym, następnie rozstawiając po bokach krzesełka w taki sposób, że ucieczka z pomieszczenia byłaby praktycznie niemożliwa bez wcześniejszego przeskoczenia blatu i staranowania osoby ulokowanej naprzeciwko jego.

- Siadaj przyjacielu - wygolony niemal do zera osobnik wskazał Wierzbie przygotowane miejsce.

Starci rangą towarzysze wbrew wszelkim obawą półefla nie okazali wrogości. Wręcz przeciwnie. Zdawali się dobrze usposobieni. Widocznie zmęczeni, jednak rozweseleni niespodzianką, zasiedli razem do stołu. Spod specjalnie wykonanych schowków w łóżkach wyciągnęli skromne, pozawijane w papier kawałki zasuszonej szyneczki, sucharów, jakiegoś rodzaju owoców i o dziwo zdołali wytrzasnąć skądś malutką stągiew z trunkiem o ciekawym zapachu.

- Czym chata bogata, tym rada - rzekł Mauri, dając sygnał, żeby się częstować.

- Co prawda wiedzieliśmy o pasowaniu, ale nie sądziliśmy, że komuś uda się do nas dostać - temat rozmowy podjął Legunas. - Twe umiejętności są zapewne zdumiewające, Zresztą nie dziwota. Widzę, że w twoich żyłach płynie elfia krew - elf supremował własną rasę.

- Każdy długouchy jest taki zadufany w sobie? - poirytował się dotąd z imienia nieznany człowiek. - Zacznijmy od początku może, zanim zaczniemy prać się po twarzach i udowadniać, który z nas jest lepszy - zasugerował. Reszta mu przytaknęła.

Ludzki samiec napiął dumnie rozbudowaną klatkę piersiową i umięśnioną ręką sięgnął po naczynie z napitkiem. Odkorkowawszy gąsior, pociągnął z niego dwa łyki i zagryzł kawałkiem mięsa. Oblizawszy językiem wąsy z pozostałości przekąski i kropel czerwonego trunku, rozpoczął autoprezentację.

- Jam jest Dorin. Jeden z najstarszych tutaj i ...

- Jeden z największych zadymiarzy i zbieraczy batów - wtrącił drugi. Znacznie szczuplejsza od poprzednika ręka chwyciła za stągwie. Następny w kolejce był Mauri. Z wyglądu młodszy niż Dorin mężczyzna cechował się przyjemniejszą w odbiorze twarzyczką. Starannie uczesany i ogolony sprawiał wrażenie godnego zaufania, a sądząc po młodzieńczym spojrzeniu, jeszcze trochę beztroskim. - Mauri mam na imię - rzekł ciepłym i spokojnym głosem.

-Mauri szybkie palce i bezczelny podrywacz. Jedno mrugnięcie i zostaniesz pozbawiony sakwy, a twa córa cnoty - tym razem przerwał elf.

Odebrawszy resztkę trunku, osuszył naczynie do dna. Wytarł wierzchnią dłoni usta i zwróciwszy się do Wierzby, przemówił z iście królewskim akcentem:

- Me imię brzmi Legunas - ukłonił się z lekka, przytrzymując ręką złociste włosy, aby nie zakryły mu twarzy, wyjątkowo męskiej i potężnej jak na elfa, jednak niepozbawionej wdzięku. - Miło mi ciebie powitać w imieniu całej braci. Jako starsi stopniem jesteśmy zobowiązani służyć ci radą. Pytaj, o co chcesz - zasugerował swe usługi.

- No, już nie bądź taki hop do przodku - rzekł Dorin. - Wypiłeś wszystko i jak teraz przywitać godnie nowego, co? - wąsacz lekko się zdenerwował. - Przebacz temu błaznowi i zechciej opowiedzieć nam osobie. Kim jesteś i jak to zrobiłeś, że zostałeś przyjęty przez starego Lao, bo to nie lada sztuka ? - trójka kompanów zamilkła w oczekiwaniu na opowieść. Wierzba tymczasem odniósł wrażenie, że czas zatoczył koło szybciej, niż mógł się tego spodziewać. Ponownie pytano go o przeszłość i tym razem zwykłe wykręcanie się mogło nie przynieść zamierzonego celu.

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

107
Ku przerażeniu Wierzby, Sokoły wykazały się równym zainteresowaniem jego osobą, co wcześniej rekruci. Byli też równie sympatyczni. Półelf zastanawiał się, czy to nie jakiś podstęp, który ma za zadanie zadrwić z niego - z drugiej strony, nikt nie skupiałby się na nim na tyle, by angażować w to tyle osób. Nie był dość ważny ani dość dobry, zdecydowanie za mało interesujący.

Komentarz na temat uszu wywołał w Wierzbie odruch zakrycia nieszczęsnych spiczastych małżowin. Podniósł ręce, ale gdy zdał sobie sprawę, że w obecności elfa nie musi wstydzić się swoich elfich naleciałości, udał, że uniesione dłonie miały tylko poprawić uciekające z upięcia włosy.

Dramatyczne westchnięcie, które miało za zadanie powstrzymać biednego Wierzbę przed hiperwentylacją, mogło zdradzić, że chłopiec denerwuje się zbyt mocno, nieadekwatnie do sytuacji. Czuł się nie na miejscu, gdy mężczyźni rozgaszczali się w swoich kątach, a on sterczał w swoim wspaniałym płaszczu i wygodnych butach, czekając na polecenia jak zaszczuty pies otoczony watahą wilków. Nie miał możliwości odwrotu, chyba że oknem.

Usiadł na wskazanym miejscu. Słuchał Sokołów, przesuwając spojrzeniem po każdym mówiącym. Kiwał im głową na znak, że rozumie, przyjął do wiadomości ich imiona.

- Nie mam córy. - Palnął, nim zdołał pomyśleć, gdy jego usta same odezwały się w odpowiedzi na przedstawienie Mauriego. Zaraz też zwiesił głowę, bojąc się, że zostanie zrugany za śmiałość i głupotę. Wróciły do niego wszystkie obawy i demony przeszłości; nie powstrzymał pomruku zdenerwowania.

- Jestem Wierzba! - Powiedział, może nieco zbyt głośno i z przesadnym przejęciem, gdy przyszła jego kolej na przedstawienie się. - Z Północy! Nie wiem, co zrobiłem, Mistrz dał szansę! Jestem wojownikiem! - Jego oddech na nowo przyspieszył. - Miałem walczyć z demonami, walczyłem z wampirem Szczerbatym... przegrałem.

A teraz Mistrz chciał się go pozbyć, zapewne rozczarowany jego osobą. Wierzba bardzo chciał, by wróciło do niego zadowolenie tego poranka, ale nerwy zjadały go żywcem. Wsunął palce we włosy.

- To Mistrz! Decyzja Mistrza! - Utkwienie spojrzenia w blacie stolika pomogło tylko na chwilę. Moment później wystrzelił wzrokiem ciemnych oczu przed siebie, na każdego z Sokołów z osobna. - Miałem walczyć, ale jestem tutaj, tutaj, Mistrz wysłał do Lao. Inni mówili, że nie przetrwam u Lao Lao. - Opuścił dłonie, zacisnął palce na swoim ubraniu. - Ślubowałem Mistrzowi, a on oddał Lao Lao! Pozbył się mnie. Nie uda mi się.

Wierzba daleki był od płaczu nad własnym losem, ale zdawał się być przekonany, że został oszukany przez obietnicę dobrych intencji Zakonu, a teraz, gdy magia ślubowania działała, nie mógł się wyrwać. Kto wie, co stałoby się, gdyby chciał odejść?!
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

108
Napad histerii młodzika wprawił resztę towarzystwa w zakłopotanie. Słuchali urywków zdań, które do nich trafiały i wspólnymi siłami próbowali złożyć je w logiczną całość.

- Hej! Już, spokojnie, rozumiem! - głos zabrał Dorin, klaszcząc głośno w dłonie w celu przywrócenia droździka do neutralnego stanu emocjonalnego.

- Matko, on jest bardziej zestresowany niż Mauri, gdy do nas trafił - dodał Legunas.

- Goń się długouchy - odciął się zaraz piękniś. Przygładziwszy kasztanowe włosy, skrzyżował ręce i oparł je o blat stolika. Następnie nachyliwszy się nieco, próbował uspokoić nowego kolegę. - Nikt cię nie wystawił, a już na pewno nie Mistrz Ogar. On jest słowny we wszystkim. - mówił pewnie, a reszta przyznawała mu rację.

- Dokładnie - poparł go Dorin. - Skoro tu jesteś, to już coś znaczy. Tym bardziej że lałeś się z Gryzakiem. I przeżyłeś i to w jednym kawałku! Nikogo z nas nawet nie dopuszczono, żeby się z nim mierzyć. Parę razy widzieliśmy go w akcji. Nie chciałbym mieć go za przeciwnika nawet z moimi obecnymi umiejętnościami - łysy wyraził swój podziw.

- Moi ludzcy przyjaciele. Sądzę, że ten nasz oto mały kamrat nie do końca wie, jak działa system przydzielania do jednostki. Pozwólcie więc, że pokrótce mu to wytłumaczę - Złotowłosy elf poprawił się na taboreciku i wyprostowawszy plecy, niczym jaki szanowany wykładowca, odchrząknął i przeszedł do wyjaśnień. - Wojska Obrońców nie składają się tylko z wojowników wymachujących mieczami. Stanowią oni co prawda znaczną część, ale nie jedyną. Są jeszcze ci, którzy pałają się budową machin i rozwojem technologii, uzdrowiciele i zaklinacze, a także i my - tropiciele, wywiad, jak mówią pewni złośliwi - liski chytruski - jak zwał, tak zwał - tłumaczył powoli i najprościej jak potrafił. - Przydział do jednostki odbywa się poprzez autoprezentację, tuż po zakończeniu szkółki rycerskiej. Wtedy jest nam przypisywana przez komisję rola, którą będziemy odgrywać w Zakonie i na pasowaniu jest nam ona ogłaszana.

- Więc jeśli trafiłeś pod wodzę Lao, to znaczy, że jesteś wartościowszy, niż zwykły siepacz
- wtrącił Dorin.

- Musisz też zrozumieć, że reprezentujemy sobą pewien poziom. Nie jesteśmy zbieraniną najemników, a rycerzami. Dlatego czy się komu to podoba czy nie, naszym obowiązkiem jest poznać pewną wiedzę teoretyczną, ale to głównie na początku. Gdy już awansujesz na Sokoła, w grę będą wchodziły tylko ćwiczenia sprawnościowe no i rzecz jasna udział w wyprawach - kończył.

- A raczej siedzenie w jednym miejscu i oczekiwanie na rozrubę
- swoje zdanie dodał naprędce i niejasno Mauri.

- Także widzisz, Mistrz nie kłamał. Poddał cię jedynie zwykłemu zabiegowi formowania i standaryzowania. Każdy jego podwładny to przechodzi. Taki los regularnego żołnierza - elf prawił już ostatnie myśli.

-No ale jeśli, chcesz pełnić rolę stajennego, droga wolna. Mazgaj się nadal i to najlepiej u stóp samego dziadka Lao - rzekł uszczypliwie Dorin, plącząc dłonie na potylicy i odchylając się w tył, raz po raz patrząc na dokładnie zaścielone łoże.

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

109
Klaśnięcie zadziałało - Wierzba zatrzymał się wpół wdechu, zamarł i wlepił spojrzenie w Dorina, który próbował przywrócić mu choć odrobinę kontroli nad własnym oddechem i nerwami. Pocieszająca była wieść, że nie tylko on panikował w trakcie swojego pierwszego dnia jako drozd, a przydarzyło się to również innym.

Gwałtownie potrząsnął głową na boki.

- Nie wygrałem! Wampir prawie zabił! - Gdyby nie to, że szkoda mu było rozstawać się z płaszczem, pokazałby wciąż świeże blizny na brzuchu. Półelf nie potrafił zrozumieć, że jego potyczka tak naprawdę zakończyła się wielkim sukcesem, skoro uszedł z życiem.

Nie kłócił się, gdy elf nazwał go małym. W porównaniu do nowych towarzyszy, z pewnością był mniejszy i lichszy, ale zważając na specyfikę jednostki, do której przyszło mu trafić, nie było to wadą. Nie mógł jednak pojąć, jak Ogar mógł wybrać mu inną rolę, skoro sam mu mówił, że jest wojownikiem.

Krótko skinął głową, wciąż pochłonięty przez czarne myśli, ale za to o wiele spokojniejszy, gdy wysłuchał już wyjaśnień. Czy nie można było tak od razu?!

- Umiem walczyć. I tropić. - Podsumował swoje umiejętności. Przetarł oko, gdy to zaczęło go szczypać. Emocje dnia zdołały go zmęczyć, rozbolała go głowa. Siedział naburmuszony jak małe dziecko, a insynuacje, jakoby miał się mazać, skwitował spojrzeniem i wykrzywieniem ust. - Jedyny drozd? - Dopytał jeszcze, bo skoro trafił między starszych stażem, mogło to znaczyć, że nie było innych podobnych jemu. Był gotów na naukę, chociaż miał mieszane uczucia wobec nauki literek. - Chciałem walczyć z demonami, z Abramem... i innymi.
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

110
Dwójka ludzi oraz elf w jednym momencie wyciągnęli swoje ręce po pustą flaszkę z nadzieją, że uchowało się, chociaż parę kropel wina. Mieli już serdecznie dość pogrążonego w melancholii mazgaja, któremu żaden argument nie mógł przemówić do rozsądku. Jako pierwszy, z miejsca powstał Dorin. Ściągnął koszulkę, ukazując umięśnioną i z lekka włochatą klatkę piersiową i wyprężywszy się przy akompaniamencie strzelających knykci i kręgów, legł bezwładnie na wyrko.

- Jeszcze zostanie wbite ci to do łba, że w naszej branży nie liczy się często zwycięstwo, a przeżycie
- mówił ziewając. A Wierzbie zdawało się, że kiedyś już to stwierdzenie słyszał.

Wkrótce za nim podążyła pozostała dwójka. Odłożyli na pierwotne miejsce stolik, zrzucili ubrania i rzucili się na posłanie.

- Skoro twierdzisz, że umiesz walczyć i tropić, będziesz miał nie jedną okazję, aby tego dowieść. Co kwartał organizowany jest przegląd wojsk. Wtedy to najczęściej dochodzi do awansu - Leguns próbował pocieszyć marudę.

- A w międzyczasie możesz potrenować umiejętności bojowe, bo jak gada dziadek Lao: Praktyki nigdy za wiele - dodał Mauri na chwilę przed tym jak pogrążył go głęboki sen.

Srebrna tarcza księżyca przekroczyła właśnie najwyższy punkt. Północ wybiła, co potwierdziła rozbudzenie dzwonnicy miejskiej i krakanie kruków.

- Idź spać. Pobudka równo ze wschodem - radził elf. - Dla ciebie jak i pozostałych nowych, pierwsze zajęcia odbędą się po śniadaniu. Zbiórka na palcu głównym - ziewnął i usnął snem spokojnym.

Nowy dzień zawitał, wpychając pierwsze promienie porannego słońca do kwatery, barwiąc na żółtawy odcień kamienną podłogę. Widok szronu na dachu i mroźne podmuchy powietrza nie zachęcały do wygrzebania się spod ciepłej kołdry. Gdyby mógł, Wierzba nie wyściubiłby nosa poza granice materaca. Wczorajsze zaprzysiężenie jednak go do czegoś zobowiązało. Bezgranicznego posłuszeństwa Zakonowi i dzwonkowi...?

Istotnie. Donośnie dudnienie rozległo się po wszystkich piętrach, nawołując do stawienia się na poranną musztrę.

- Młody, weź w końcu nogi za pas i zaprezentuj się przed drzwiami. Przy okazji wsadź dzwonnikowi te jego piekielne narzędzie w rzyć. My mamy wolne do południa. Takie zasady po trzydniowej wyprawie. Ale jak ty się spóźnisz, to masz gwarantowany tydzień szorowania latryn - wymamrotał na wpół rozbudzony i rozeźlony Mauri.

W tym czasie odgłos dudnienia grzmiał coraz wścieklej, zmuszając co bardziej upartych do powstania.

- Kto na zbiórkę o czasie nie przystępuje, ten podłogę z gnoju szoruje! - wołał ktoś zewnątrz.

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

111
Wierzba mazgaił się, będąc oszukanym, najgorzej i najokrutniej w swoim dotychczasowym życiu. Słowa Sokołów pomogły tylko odrobinę, ale również dowiodły, że Ogar nie wierzy w jego siłę i wyrzucił go do prestiżowej jednostki, która jednak zajmowała się wsparciem, aniżeli prawdziwą walką. Najwyraźniej znów nie pokazał się, nie był dość dobry, nie udało mu się przekonać możnych o własnej przydatności.

I co, gdyby umarł? Zginąłby dobrą śmiercią, walcząc ze złem. Oczywiście, bardziej przydatny był Ogarowi żywy i dlatego mistrz powstrzymywał go przed walką! Miał torować drogę innym. Być tak samo nieważnym, jak był dotąd. Pogrążony w czarnych, przykrych myślach, Wierzba położył się spać, nie ciągnąc rozmowy z nowymi towarzyszami. Wspiął się na swoją pryczę, ale sen nie chciał nadejść. Równe oddechy Obrońców nie ułatwiały zaśnięcia. Kiedy nadszedł czas pobudki, Wierzba czuł, jakby tej nocy w ogóle nie zapadł w głęboki sen, czuwając z jednym okiem otwartym. Świt, a wraz z nim zimno, nie zachęcał do wyjścia spod koca.

Nie miał jednak wyboru, jak tylko stawić się na zbiórkę. Wyskoczył z łóżka na podłogę, zwinnie jak górska kozica, starając się nie narobić hałasu. Naciągnął na siebie szary płaszcz, na stopy przywdział buty i był gotów do drogi. W niewoli przynajmniej oferowano mu miskę ciepłej wody do przemycia zaspanych oczu!

Zamykając za sobą drzwi, Wierzba podążył w jedynym kierunku, który wydał mu się słuszny - do źródła bicia bębnów. Nie znał rozkładu pomieszczeń, poza tym, nawigacja wśród labiryntu korytarzy wciąż wydawał mu się trudna. Dość nieprzytomnie, w zaspaniu, mijał kolejne drzwi, zbliżając się do dobosza. Bo gdzież indziej miałby się udać? Mauri mówił coś o śniadaniu... Najwyżej inni go pokierują.
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

112
Wierzba zeszedł na piętro, na którym znajdował się kampus. Przekroczywszy bezdrzwiowy portal, właśnie miał zając pierwsze wolne miejsce, ale ku jego zaskoczeniu niemal wszystkie ławeczki pozostawały wolne. Dzwonnik już jakiś czas temu przestał nawoływać, natomiast z oddali dochodził jakby szmer rozmów mnogich warg, więc nie był to czas zbiórki na zewnątrz. Gdzie wszystkich poniosło - zastanawiał się zdezorientowany drozd.

W tym czasie z kuchni dobiegł odgłos tłuczonych garów i czyiś prędki komentarz. Chwilę później wahadło drzwi oddzielające część kulinarną od jadalnej trzasnęły na skutek niekontrolowanej siły otyłego kucharza. Ten omiótł nerwowym wzrokiem po salce i już miał wracać, gdy spostrzegłszy samotnie siedzącego chudzielca, warknął gniewnie i rzekł:

- Tyś już z umywalni? Gdzie reszta? Czy to raczej twoja dziś kolej była mi pomóc. Dlaczego, żeś nie przylazł na czas?- słał grad pytań z zawrotną prędkością. - Niech no się przełożeni dowiedzą, że unikasz obowiązków. Żreć nie dostaniesz - groził raczej z nerwów niż faktycznego złamania jakiejś reguły.

Skończywszy wypowiadać srogą litanię, machnął na odchodnym ręką. A oto ledwie zniknął w swojej pieczarze, gdy zjawił się poplecznik Lao-Lao, ten sam, który wczoraj oprowadzał półelfa po przybytku. Doglądając czy wszystko zostało należycie przygotowane i on prędko zlokalizował niepasujący element.
Podbiegł więc do świeżo upieczonego droździka i z wielką złością wrzasnął:

- Co ty tu robisz!? Nikt ci nie powiedział, że po porannym stawieniu się przed pokojem powinieneś zejść na dół z resztą i się obmyć? - Istotnie, nikt nie raczył pisnąć ani słówka.

Zmarszczywszy, brwi pogładził dłonią gładko ogoloną żuchwę i sapiąc strasznie, kontynuował dawanie reprymendy:

- I w coś ty się w ogóle ubrał? Dostałeś chyba strój codzienny, prawda? - i kolejna rzecz, o której biedny i zdezorientowany półelfik nie miał pojęcia. Przecież nikt by nie rozdawał ubrań oda tak sobie te, które otrzymał miały czemuś służyć. I w istocie tak też było. - Ty... - zamierzał powiedzieć coś jeszcze, ale oto pierwsza grupka odzianych w czerń chłopaczków zjawiła się u wejścia. Zauważywszy pastwiącego się nad nowym kolegą przełożonego, wszyscy razem powitali go standardowym pozdrowieniem i zachowując wręcz nienaturalną ciszę, przystanęli przed otworem w ścianie, z którego pomagierzy kuka wydawali strawę, bacznie obserwując rozwój wydarzeń.

- Panie Leonie. On chyba jest nowym rekrutem. Można mu wybaczyć drobne uchybienia - jeden z głodomorów, pełen uśmiechu na twarzy, odważył się stanąć w obronie Świeżaka.

- Wybaczyć!? Nigdy! Każde takie uchybienie to obraza i brak szacunku dla Chana i mentorów!
- grzmiał na nowo rozjuszony. - Ale niech i tak będzie - pozornie uległ naleganiom. - Będziesz tak dzisiaj chodził. Niech wszyscy wiedzą, kogo przyjmują w nasze szeregi - groził palcem i wreszcie zakończywszy inspekcję, odmaszerował w swoją stronę.

- Leoś to straszny nerwus, ale tylko szczeka głośno - uspokajał ten sam typek co ważył się ugłaskać wściekłego psa.

Krótko ścięty mężczyzna o błękitnych oczach i krzywym nosem zasiadł naprzeciwko Wierzby, podsuwając mu miskę wypełnioną jakąś papką i dwoma krokami pieczywa.

- Tylko nie przegap zbiórki na placu zaraz po śniadaniu. Tego już nie przepuści, zwłaszcza takiemu droździkowi, warchlakowi, a o wróżce już nawet nie mówiąc - sypał nazwami, najprawdopodobniej określającymi pozostałych rekrutów z nowego naboru.

Wkrótce pomieszczenie wypełniło się do ostatniego miejsca. Licząc na oko i zakładając, że na wspólnym posiłku zgromadzili się wszyscy, oddział stanowiło koło pięćdziesięciu mężczyzn, w większości może nie przesadnie umięśnionych, ale za to rosłych i gibkich.

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

113
Wierzba szedł przed siebie, ale nie był pewien, czy dobrze trafił. Owszem, zdawało się, że jest w miejscu, gdzie obywały się uczty, zupełnie jak przy ognisku w jego wioseczce. Z tym, że nikogo nie było przy stołach! Rozglądając się po pomieszczeniu, Wierzba nie widział innej opcji, jak tylko przysiąść i poczekać na kogoś, kto powie mu, co robić. Z rozgoryczeniem w sercu zdał sobie sprawę z tego, że Abram, Mistrz, Ergar czy nawet Markus z pewnością nie pozostawiliby go na pastwę losu! Oraz pastwę kuchcika, jak się okazało.

Nowy narybek Lao Lao przyjął wrogą postawę wobec atakującego, który zapewne spodziewał się, że chłopaczek podkuli ogon. Wierzba zgarbił się i spojrzał spod byka na otyłego mężczyznę, jakby co najmniej chciał rzucić się kucharzowi do gardła, gdy ten zaczął swoją tyradę i groźby. Nie odezwał się przy tym ani słowem, starając się zapamiętać twarz mężczyzny i, jeśli los pozwoli, w odpowiednim czasie zemścić się za jego postawę. Czarne myśli przyćmiły Wierzbie zdrowy rozsądek. Znów czuł się opuszczony, nie do końca wygnany, ale zdecydowanie odrzucony przez resztę małej społeczności. Sam przed sobą przyznał, że życie w twierdzy nie różni się wiele od jego dawnych dni - wszyscy mieli do niego jakieś pretensje i wymagania, nikt nie wysilił się na to, by choćby zapytać go o zdanie czy wyjaśnić, co na czym polegało. Chłopak czuł się atakowany i po raz kolejny przez myśl przeszło mu, by uciec. Z każdą negatywną myślą jego puls przyspieszał, serce waliło jak szalone, a tętno dzwoniące w uszach zagłuszało resztki rozsądku. Obecność Leona, a z nią dalsze pretensje, tylko pogorszyła sytuację.

Gdyby nie pojawienie się innych rekrutów, Wierzba bez wątpienia rzuciłby się na Leona i w paru krótkich, żołnierskich ciosach wytłumaczyłby mu, co myśli o tego typu praktykach. Już podniósł się z ławeczki i zrobił krok w kierunku mężczyzny, nie używając nawet słowa ostrzeżenia przed tym, że ma brzydkie myśli, a z dwojga złego - uciekaj albo walcz - wybiera to drugie. Świadkowie byli jednak niepożądani. Wierzba nie mógł sprać paniczyka, gdy wszyscy patrzyli na każdy jego ruch. Nawet sprzymierzeńcy, jak w głowie nazwał tych, którzy stanęli po jego stronie, nie powinni widzieć jego prób walki o własne dobre imię. Jeszcze nie teraz.

Nie przeszkadzało mu, że miał nosić szary płaszcz. Dostał go, bo, jak Mistrz uznał, na niego zasłużył, poza tym, płaszcz doskonale nadawał się jeszcze do noszenia - nie było sensu zakładać nowych ubrań. Zamierzał nosić go z dumą, o ile wytrzyma i naprawdę nie postanowi uciec, wybierając nową drogę kariery na dzikiej Północy. Wtedy płaszczyk nada się na mrozy.

Wierzba zasiadł z powrotem przy stole, podniósł ciemne spojrzenie na niebieskookiego mężczyznę. Stres i poczucie zagrożenia powoli go opuszczały.

- Wierzba. Mam na imię Wierzba. - Mruknął, przedstawiając się krzywonosemu. Nie podobały mu się określenia, których używał. Jego własne imię również nie należało do jego ulubionych, ale brzmiało zdecydwanie lepiej. Jego w tym głowa, żeby nadać mu znaczenie.

Chłopiec skupił się na jedzeniu, choć to nie wyglądało zbyt apetycznie i gdyby mógł wybrać, z pewnością skłoniłby się bardziej ku pieczonemu nad ogniem króliczkowi. Teraz, kiedy był wśród rekrutów, nie powinien się już zgubić i zebrać kolejną tyradę za niewiedzę. Nie umknęło jego uwadze, że był jednym z najdrobniejszych, najniższych w sali. Nie było to nowością. Zamierzał podążyć za rekrutami i odnaleźć się wśród droździków.
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

114
Poranny posiłek przebiegł nadzwyczaj szybko i bez kolejnych ekscesów. Oddział, składający się głównie z samych starszych stopniem w należytym porządku opuścił salę, przed tym dbając o to, by pozostawić zajęte miejsca w takim stanie, w jakim je znaleźli. Na Wierzbę też już przyszedł czas. Nie chcą ponownie podpaść, któremuś z przełożonych, przełknął ostatnie kęsy mdłej, aczkolwiek sycącej papki, popił ciepłym naparem i nie marnując ani chwili dłużej pośpiesznie udał się na miejsce zbiórki.

***
Na placu czekało parę osób. Zgodnie z przewidywaniami, byli oni ubrani w otrzymane grube, czarne stroje, ściśle przylegające do ciała. Co zabawne, znalazło się i parę gap pokroju półelfa. Założywszy lekkie i przewiewne szarawe koszulki, tupali oni z zimna, starając się za wszelką cenę choć trochę rozgrzać. Wierzba, patrząc na nich, odniósł wrażenie, że nie skorzystanie ze sposobności do zmiany odzieży na bardziej adekwatną nie był najlepszym pomysłem. Zimny wiaterek przelatywał przez nogawki i rękawy niczym igła przeszywająca haftowaną chusteczkę. Na zmianę decyzji było jednak za późno. Oto właśnie kilku znamienitszych person wystąpiło naprzeciwko grupki stojących w nieładzie świeżaków. Ci zaś na widok nauczycieli, prędko ustawili się w dwuszeregu i zamilkli.

Wierzba zajął najdalszą pozycję w ostatnim rzędzie, tak, że ledwie mógł zobaczyć czupryny swoich mentorów.

-Witajcie na rozpoczęciu pierwszego dnia jako wschodzące chluby ludności Północy! - ozwał się przewodniczący rady pedagogicznej. - Za chwilę odbędziecie pierwsze zajęcia w tym semestrze. Część z nich zostanie przeprowadzona w głównej auli wykładowej po waszej lewej stronie, część natomiast w przypisanych do waszych oddziałów blokach. Trwajcie mocni w pilnej nauce, a przysłuży się wam to na przyszłość – i tym jakże niezbyt wyniosłym powitaniem, przewodniczący zakończył poranne zgromadzenie, i gdy tylko schował się za jednym z pobliskich portali, inny, rosły, aczkolwiek podstarzały facet o szelmowskim wyrazie twarzy, budzącym trwogę uśmiechu oraz paskudnej bliźnie w miejscu, gdzie powinno znajdować się oko, przejął zgraję, nakazując za sobą podążać w stronę, gdzie ulokowana była aula.


- No dobra bam baryły, zajęcia czas rozpocząć. Sadzić dupska na ławkach i słuchać – rypnął zdrowo po dotarciu na miejsce.

Sporawych rozmiarów pomieszczenie zostało podzielone na dwie sekcje. Pierwsza z nich należała do wykładowcy. Pośrodku umieszczono wykonaną z ciemnego drewna mównicę, z której wygłaszał swe mądrości. Za nią gładki i pomalowany na biało odcinek ściany stanowił tablicę. Zaś reszta ścian przyozdobiono w różnorakie malunki przedstawiające ikony z wielu bitew, namalowane na płótnie strzałki, kółka i krzyżyki oraz krótkie tablice z podstawowymi zasadami panującymi w armii jak i na polu bitwy. Tuż przed katedrą znajdowała się część buforowa. Płaski odcinek pasa, nie szerszy niż na trzy kroki, oddzielał nachyloną pod ostrym kątem ostrym powierzchnię. To właśnie w ta część należała do żaków.

– Od teraz mówię JA! Odezwie się, któryś nieproszony, a wyleci oknem na dziedziniec – przestrzegł z uśmiechem na twarzy. Uczestnicy natomiast zmieszali się zupełnie. Sądząc po tonie, z jakim pryncypał do nich mówi, należało go posłuchać, jednakże niemal bezustanny uśmieszek sugerował, że należało podchodzić do wszystkiego z dystansem.

To więc robiąc, jak kto uważał, jedni posłusznie siadali w ławeczkach wyposażonych w małe pulpity, na których można było się oprzeć łokciami lub ułożyć kartki z notatkami, inni zaś kręcili się w koło, nim zdołali pojąć, że należałoby w końcu gdzie spocząć i nie testować cierpliwości nauczyciela.

- Trochę wam to zajęło, ale w końcu daliście radę – zaśmiał się szyderczo. – Ma godność nosi nazwę Biru. Dla was patałachy jedne, pan Biru lub profesor Biru. Za pominięcie tego tytułu robicie wypad z zajęć, a jeśli posłyszę, że któryś mówi Biruś, a nie daj Turon Bi, posądzę o bycie pederastą i zostanie usunięty z uczelni, oczywiście jego jęzor też zostanie usunięta z pomocą mojej ręki – gadał na wpół serio, na wpół żartem. – Ale dobrze. Nim przejdziemy do właściwej części zajęć, pierw należałoby się przedstawić. Niech każdy z was powstanie i wyjawi reszcie swoje imię oraz oddział – skończywszy mówić, usiadł na wygodnym fotelu, jaki został mu przygotowany i wskazawszy ręką początek kolejki, uważnie przyglądał się każdemu z uczestników.

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

115
Wierzbie pozostało wzdychać i ciamkać niesmaczną papkę, czekając do końca pory śniadaniowej. Nie miał ochoty jeść, nie miał ochoty pracować - gdyby mógł, wróciłby do łóżka! Przez wszystkie te nieporozumienia i nerwy był zrezygnowany. Gdyby wciąż znajdował się w lesie, zapewne spędziłby cały dzień w jednym miejscu, może tylko udając się na krótkie polowanie. To nie był nastrój na robienie czegokolwiek produktywnego.

Grzecznie podążył za grupką na plac. Na otwartej przestrzeni, gdzie wiatr dął bez litości, rzeczywiście było zimno - gdyby Wierzba nie był przyzwyczajony do chłodu, z pewnością jego niezadowolenie osiągnęłoby apogeum, zawinąłby manatki i odeszedł! Mógł jedynie tupać i mamrotać, oburzony sytuacją, w jakiej się znalazł. Obiecał sobie, że porozmawia z Mistrzem, by ten oddelegował go do Abrama. Abram nie pozwoliłby na coś takiego! Jak Wierzba miał dobrze walczyć, gdy odmarzał mu nos i uszy? A może to właśnie był na niego sposób?! Pozwolić mu odmrozić końcówki uszu, tak, by szczerniały i odpadły, ukrywając jego plugawe elfie naleciałości!

Zganił się w myślach. Znów nakręcała się spirala stresu i niedorzeczności przepływały przez głowę półelfa. Wziął głębszy wdech. Mistrz z pewnością nie pochwaliłby go, gdyby zobaczył, jakim siusiumajtkiem i mazgajem przyszło mu się zaopiekować.

Nigdy nie myślał, że przyjdzie mu uczyć się w grupie - wszelkie nauki w wiosce zarezerwowane były dla pełnej krwi chłopców, a on, jako wyrzutek, mógł tylko obserwować i próbować wyłapywać nauki z dystansu. Nie chodziło nawet o to, że nauczyciele nie chcieli go uczyć - to raczej rówieśnicy nie dopuszczali go do wioskowych mentorów. Tutaj pozostało mu słuchać i nie wychylać się za bardzo - i tak nie mógł tego zrobić, gdy głowy innych górowały nad jego czupryną.

Na szczęście zbiórka na placu szybko się skończyła i mogli przejść do auli. Pomieszczenie było chyba jeszcze większe, niż sala Mistrza! Wierzba zadzierał głowę, obserwując ściany i sklepienie, chwilę zajęło mu dotarcie do swojego miejsca. Naturalnym dla siebie sposobem, nie odzywał się niepytany, dlatego nie istniało ryzyko utraty języka. Co więcej, gdy niesympatyczny nauczyciel wezwał go odpowiedzi, chwilę zajęło mu otworzenie ust.

Wierzba powstał ze swojego miejsca. Rozejrzał się po uczniach, zawiesił spojrzenie w nauczycielu. Spodziewał się, że jego przypadek był na tyle ciekawy, że Biru będzie wiedział, kim jest, skąd pochodzi i jakim cudem Mistrz zezwolił na nauki. Uczniowie mogli jednak tego nie wiedzieć - od Wierzby zależało, jak się przedstawi, jakie zrobi wrażenie. Jego półelfia krew nie wykluczała go na samym początku. Musiał odezwać się tak, by inni wiedzieli, że nie będzie od nich gorszy.

- Wierzba. - Powiedział powoli, a zauważywszy, że jego głos nie niósł się po sali tak, jak powinien, powtórzył nieco głośniej. - Wierzba. Drozd, oddział Lao-Lao. Pan Mistrz mnie przyjął, walczyłem ze Szczerbatym. Jestem wojownikiem. - Ostatnie słowa zaakcentował tak, by nikt nie miał wątpliwości, że mówi prawdę. Zapewne przeżył więcej, niż wszyscy synowie ludzi z miasteczka razem wzięci. Po raz pierwszy w życiu Wierzba czuł się odrobinę lepszy od innych, choć wciąż wyobcowany.
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

116
Już po drugim słowie wszystkie oczy słuchaczy zostały zwrócone w kierunku pyszniącego się półelfa. Jedni go podziwiali, inni kręcili głowami i ganili za zbyt wielką otwartość. Biru natomiast chwyciwszy się lewą dłonią za podbródek, skubał białą i przystrzyżoną w trójkąt brodę. Jego usta wykrzywiły się w szeroki uśmiech, odsłaniający rząd wielkich, białych zębów.

- Haa.... - wydał niezrozumiały okrzyk.

Zaklaskał w ręce, po czym zaplótłszy je na piersi, zmierzył wzrokiem świeżego, który uważał się za wielkiego wojownika.
- Przypatrzcie się mu panowie. Takich właśnie cenię najbardziej – rozpostarł ramioma szeroko jakby chcąc na odległość przytulić szczupłego półelfika

Ku zdziwieniu Wierzby wydźwięk brzmiał całkiem pozytywnie. Został publicznie pochwalony i można było zaliczyć to do ogromnego sukcesu. Teraz patrzeć tylko jak na pauzie między lekcjami zostanie obtoczony przez naprawdę świeżych i niemających zupełnego doświadczenia w walce, by doradzał im w zakresie prowadzenia potyczki. Wierzba mógł poczuć się dumny z siebie.

- Cenię takich idiotów skończonych! – czas jakby stanął w miejscu. Młodzieniaszkowie wzdrygali się jeden po drugim, nie mówiąc o sterczącym jak kołek półeflie. Twarz pobladła mu i przybrała barwę śniegu, by za chwilę poczerwienieć jak burak. Tymczasem Biru grzmiał prześmiewczo dalej. – Cenię ich za to, że szybko giną i potem nie ma z nimi problemu – dokończył.
Uśmiech, którego nawet hiena by się nie powstydziła, zszedł wreszcie z potężnej szczęki. Rąbnąwszy dłońmi o blat biurka, powiódł wzrokiem po reszcie i znów zatrzymał się na długowłosym.

- Pamiętam cię. Tak, pamiętam. Widziałem ten cyrk. Lałeś się z wąpierzem. Albo raczej, to on lał ciebie – mówił stanowczo i pewnie. – Coś ci powiem, Wierzbo, dobrze pamiętam? Zapamiętajcie to wszyscy – skończywszy się opierać, wyprostował posturę i począł chodzić to tu to tam. – Nie ważne z kim lub czym walczyliście, ilu obiliście po mordach. Z takim nastawieniem jak ten oto osobnik – wskazał paluchem w stronę półefla – prędko zostaniecie zniesieni z pola bitwy. Pycha i zbytnia pewność siebie nie jednego już wpędziła do grobu. Ale dobrze. Po to tu jestem, aby wybić wam, z waszych zakutych łbów, takie mniemanie o sobie – najzupełniej poważny prawił swoje mądrości.

Strzeliwszy knykciami dłoni, wrócił wreszcie na pierwotne miejsce. Zasiadł na krzesełku i włożył buty na pulpit, a następnie kończąc kolejkę przedstawień, przeszedł do meritum zajęć.

Podczas wykładu zaznajamiał uczniaków z podstawami strategii i kooperacji. Napomknął nawet na rolę dotąd niedocenianych szpiegów i gońców, bez których sprawne prowadzenie udanej kampanii wojennej nie było praktycznie wykonalne. Powtarzając po wielokroć najważniejsze zdania, uświadamiał o konieczności współpracy członków oddziału, przyjętych norm zachowania podczas potyczki i poza nią.

- I na koniec- dodał naprędce, gdy czas lekcji dobiegał końca - Za zadanie domowe macie znaleźć przynajmniej jednego. Jednego, niepozornego kompana, za którego życie byście oddali i który wyciągnąłby was z samego dna otchłani, choćby musiał was zębami ciągnąć – lektor skończył paplać. Otworzywszy drzwi, pożegnał słuchaczy, którzy z należytym szacunkiem zrobili to samo i w porządku opuścili salkę.

Pierwsze koty za płoty. Kadeci, rozbiwszy się mimowolnie na kilkuosobowe grupki i komentując nauczanie mentora, podreptali do sąsiedniego budynku, gdzie z niecierpliością oczekiwali na nadejście kolejnego mistrza.

- On jest najspokojniejszy. Przebywać u niego to sama przyjemność – Do półelfa dotarły urywki komentarzy innych osób, mówiących o nauczycielu od gołębi pocztowych i wywiadu.

Potwierdzenie tych słów Wierzbie niemal stanęło przed oczyma. Podpierając w samotności ścianę, tuż obok niego przeszedł cicho niczym cień, starszy mężczyzna. Wyglądam jak mocno lichsza wersja Biru. Długi włos, posiwiały już od wieku i upięty w koński ogon, wiecznie zadowolone oblicze, małe, okrągłe szkiełka trzymające się na nosie oraz lekki, wręcz taneczny krok robiło przyjemne i napawające ulgą wrażenie. Odziany w białą togę przepasaną cienkim pasem z dzwoneczkami i narzuconym na to czarnym płaszczem, nieśpiesznie podeptał pod drzwi i pchnął je delikatnie. Zaraz jak tylko te się otwarły, z wnętrza doleciało całe mnóstwo odgłosów najróżniejszego gatunku ptactwa. Mistrz wszedł do środka jako pierwszy i ciepłym, nieco już ochrypłym głosem uspokajał pierzastych przyjaciół.

- Nie wchodzicie? – wróciwszy się o parę kroków, zaprosił podopiecznych.

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

117
Los Wierzby odmienił się, ale wyszydzanie z nim pozostało. Miał być dumny - czy nie tak mówili jego starsi koledzy z pokoju? Miał nie być byle rębaczem, tylko kimś więcej, a status wojownika otrzymał już w swojej wiosce! Gdyby był bardziej wyszczekany, zapewne odpowiedziałby nauczycielowi, jednak pozostało mu tylko szczerzyć zęby w złości i przyrzec sobie, że dowiedzie mu, jak bardzo się myli. Położył dwóch wyszkolonych rycerzy, przeżył spotkanie z wampirem, przetrwał zimę na Północy, sam jak palec! Był wart więcej, niż im się wydawało!

Takie poczucie własnej wartości było jedynym, co wciąż trzymało Wierzbę przy życiu. Gdyby się poddał, jego kości już dawno bielałyby w słońcu, gdy martwe ciało zostałoby rozszarpane przez wilki. Trzymał się życia kurczowo i nie zamierzał oddawać go tak łatwo tylko dlatego, że jakiś nauczyciel tak powiedział.

Wykład był... nudny. Wierzba pamiętał nauki Mistrza o demonach i miał wrażenie, że z krótkiej rozmowy wyniósł więcej, aniżeli z tej paplaniny o strategiach i kooperacjach. Odniósł wrażenie, że ten, kto nauczał takich rzeczy, nigdy nie widział prawdziwego chaosu bitwy. Z drugiej strony, Wierzba nie mógł wiedzieć, że wielkie kampanie Obrońców muszą różnić się od łupieżczych wypadów watażek z północy.

Zignorował zadanie domowe. Zawsze był sam, nie sądził, by ktokolwiek zechciał zostać jego kompanem. O ile nikt sam nie zgłosi się na ochotnika, półelfik nie będzie dopraszał się o uwagę. Z drugiej strony, przez myśl przeszło mu, że mógłby poprosić Mistrza Ogara. Nauczyciel nie mówił, że miał być to ktoś o podobnym statusie! Silwater z pewnością chciałby chronić Wierzbę.

Razem z grupą udał się ku kolejnej sali. Pomyślał, że jeśli następny wykład będzie równie mało interesujący, zamiast siedzieć i słuchać o bzdurach pójdzie na plac, by poćwiczyć walkę. Musiał wrócić do wprawy.

Zainteresowały go odgłosy ptactwa, które dobiegły z sali. Zaproszony przez nauczyciela wszedł i zadarł głowę, chcąc dostrzec pierzastych.

- Jeszcze nie wiosna. - Mruknął sam do siebie.
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

118
Zaraz po wejściu do sali rozległ się pisk setek ptasich głosików. Nawiedzone przez parę dziesiątków nowych twarzy, witały ich, każdy według własnej tonacji, powodując razem nieznośny hałas. Wystarczyło natomiast, żeby odezwał się długowłosy starzec, a wkrótce większość z pierzastych krzykaczy zamilkła i uspokoiła się.

W porównaniu do poprzedniego audytorium obecne prezentowało się wcale nieźle a nawet przytulnie. Pierwsze co szło zauważyć, to że dla słuchaczy i samego profesora mocno przyoszczędzono na miejscu, tak że każdy siedząc blisko kolegi, miał dla siebie po jednym łokciu przestrzeni w lewo i prawo, i jeszcze mniej pulpitu skromnego biureczka, na którym leżały niezapisane karteczki wraz z kałamarzami. Resztę zaś sali przeznaczono na klatki z ptakami.

W czasie gdy publika próbowała jakoś wzajemnie się nie pozgniatać, mistrz chwycił za kolorowy czajniczek wypełniony wrzącą wodą i zaparzył sobie pewien rodzaj trunku. Upił kilka małych łyczków, przetarł zaparowane okulary i rzuciwszy miłe spojrzenie na uczniaków, wreszcie raczył się odezwać.

- Pragnę was powitać, moje nieopierzone ptaszyny - rzekł zgoła dziwne zdanie. - Nazywał się Bian-Zur a przez niektórych zwany również Białozorem - mówił, pochyliwszy głowę lekko w dół. - W moich kompetencjach jest was nauczyć, wróbelki kochane, jak obchodzić się oraz jak współpracować z naszymi mniejszymi braćmi - zamaszyszym ruchem omiótł ręką część sali zarezerwowanej dla ptaków.

Na znak tego, że wie, o czym mówi, jakby na wezwanie w otwartym na oścież małym okienku wylądował mieniający się na lazurowo paw. Wydawszy z siebie pojedynczy skrzek, zeskoczył z parapetu i podreptał w stronę starca, a następnie wskoczył mu na ramię.

- Widzieliście, to - szepnął jeden ze słuchaczy. - Ten ptak na pewno musi być zaczarowany. Żaden tak nie robi - podejrzewał nauczyciela o jakąś sztuczkę.

- Otóż żadne czary, tylko dobra relacja i kilka lat spędzonych razem - pomimo wieku i ewidentnych kłopotów ze wzrokiem, Bian posiadał nadwyraz dobry słuch. Wśród ćwierków mnogiego ptactwa i innych szeptów, zdołał wychwycić kierowane w jego stronę oskarżenia, czym prędzej prostując sprawę. - Jeśli będziecie mieli odpowiedni dryg i odrobinę cierpliwości, wszyscy lub znakomita większość posiądzie podobne umiejętności - prawił zachęcające słowa. - Ale żeby je nabyć, potrzebujecie obiektu badań. Powstańcie ze swoich miejsc i przejdźcie do ptaszarni. Ptaki, tak, jak i inne zwierzęta, najlepiej tresować od małego. Niech każdy z was wybierze sobie według uznania po jednym okazie pisklaka i odtąd troszczy się starannie o niego. Później przejdziemy do zagadnień związanych z opieką waszych podopiecznych oraz podstawowych zasad należytego sporządzanie raportów wojennych - Siwy odszedł z powrotem do swojego biureczka i sięgnąwszy po wcześniej zaparzony napar, raczył się jego smakiem.

Młodzieńcy poczęli krążyć wśród skrzydlatych krzykaczy. Jedni brali do rąk pierwsze lepsze pisklę, które im się nawinęło, inni długo głowili się, który okaz byłbym tym najlepszym, a jeszcze inni z obrzydzeniem patrzyli na ledwo upierzone paskudy, bojąc się ich nawet dotknąć.
Wierzba zwrócił natomiast uwagę na trzy większe klatki ulokowane niemal na samym końcu sali. Podszedłszy bliżej, mógł zobaczyć, że w porównaniu do innych okazów, te wyróżniały się szczególnie. I oto stanął przed dylematem, którego towarzysza powinien wziąć pod własne skrzydła.
Spoiler:

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

119
Wierzba miał ochotę zakryć głowę rękoma, gdy odezwały się ptaki. Nie mógł wiedzieć, czemu w tym przeklętym miejscu było tylu pierzastych, czemu nie uciekały, czemu... czemu zostawały, gdy miały skrzydła, by odlecieć? To nie były obsiadające krzewy szpaki, maskonury u wybrzeża, ani nawet te okropne, krzykliwe mewy, których twarde mięso zostawało między zębami... to było coś innego, coś, czego Wierzba nigdy nie widział. I wcale mu się to nie podobało, tym bardziej, gdy dostrzegł, że stworzenia pozamykane są za metalowymi prętami. Cóż złego zrobiły, że zostały uwięzione?

Dreszcz przeszedł przez grzbiet półelfa, gdy obserwował ptaki z zainteresowaniem o wiele większym, aniżeli profesora. Białozor, zdołał wyłapać między jego słowami. Przynajmniej wiedział, jak się zwracać do nowego mistrza. Za to barwy pawia były prawie tak imponujące, jak te, które pojawiły się na twarzy Wierzby na widok pupila prowadzącego. Bladość przeplatała się z czerwienią plam zdradzających podekscytowanie, czarne oczy wyrażały zdziwienie równe temu, które inni uczniowie podkreślali słowami. Ten ptak był przepiękny, zupełnie inny niż cokolwiek, co do tej pory Wierzba widział. Stworzenie musiało być magiczne. Może było jakimś bóstwem?

Półelf zapamiętał, by w swoich kolejnych modlitwach nie zapomnieć o kolorowym bogu-pawiu. Zapewne panował nad wszystkimi pobliskimi pierzastymi.

Słysząc polecenie nauczyciela, Wierzba, doświadczony przeszłością, trzymał się z tyłu, wiedząc, że przypadną mu ostatki. Łatwo było mu zapomnieć, że wśród uczniów każdy był równy. Okrągłe oczy Wierzby, wciąż otwarte szeroko w zdziwieniu i podekscytowaniu, natrafiły na równie duże, równie okrągłe, należące do brzydkiego, puchatego pisklęcia. Jak się Wierzbie wydawało, była to młoda sowa, wciąż nieporadna, ale z predyspozycjami do wyrośnięcia na wspaniałego ptaka. Chłopak podszedł do pisklęcia i kucnął, by zrównać się z nim poziomem oczu. Czekał na reakcję. Jeśli nauczyciel, inni uczniowie, bóg-paw i sama sówka pozwolą, Wierzba mógł nawiązać więź z tym brzydactwem.
Obrazek

[Wschodnia część pasma Ghuz-Dun] Twierdza Obrońców Świtu

120
Żółte ślepia pokrytego puchem pisklaka zawiesiły się na olbrzymie, który do niego podszedł. Cofnąwszy się na koniec klatki, maluch wydał z siebie pisk ni to świadczący o tym, że się boi, ni że próbuje nastraszyć wielkoluda, który obrał sobie go za cel. Wkrótce jednak sówka przestała hałasować i nie ważąc się poruszyć nawet końcówką skrzydełka i choćby jednym pazurkiem, zdawała się być raczej dobrze spreparowanym pluszakiem, aniżeli prawdziwym osobnikiem.
Spoiler:


- A...sowa, konkretniej Sowa Rogata. Ciekawy wybór
- wtem za pleców Wierzby odezwał się miły w odbiorze głos Białozora. Profesor położywszy pomarszczoną dłoń na ramieniu ucznia, podał mu kawałek surowego mięsa. - Śmiało, spróbuj - i zachęcał do nakarmienia wybranego zwierzątka.

Półelf przejął przysmak od mistrza i ostrożnie włożywszy rękę do klatki, próbował zwabić młodą sówkę, nęcąc ją kawałkiem soczystego mięsa. Puchata kulka w pierwszej kolejności zlękniona naruszeniem jej prywatnej przestrzeni zatrzepotała małymi skrzydełkami. Zmarszczywszy brwi, wydawała się poważnie zdenerwowana. Dwukrotnie przypuściła nawet atak na palce intruza, szczypiąc je dotkliwie dzióbkiem. Dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że dłoń, którą zaatakowała, niesie jej coś smacznego na ząb lub w tym przypadku - dziób. Wtedy to skubnąwszy kawałek, przestała miotać się na wszystkie strony i powoli nabierała ufności wobec nowego opiekuna.

- Bardzo dobrze - pochwalił Biar-Zur i upewniwszy się, że sówce jak i długowłosemu półelfowi nie zagraża żadne inne niebezpieczeństwo, poszedł pomóc kolejnym swoim wróbelkom.

*** Tak oto rozpoczął się ciężki i żmudny okres w życiu Syna Północy - Wierzby. Rola, jaka mu przypadła w posiadłości legendarnych Obrońców Świtu, może i niezbyt mu pasowała, ale nie mógł powiedzieć, że czas, jaki spędził doskonaląc tak teoretyczną jak i praktyczną wiedzę w zakresie wojaczki przeciwko wszelkim pokrakom nawiedzającym te tereny, był czasem straconym. Znane już mu wcześniej sztuczki przetrwania w dziczy i walce zostały wzbogacone o nowe elementy, nauczył się również współpracować w drużynie, stawać na wysokościach zadań i ponosić odpowiedzialność za innych, a nawet stosować proste zabiegi w zakresie planowania taktycznego, rozporządzania zasobami i wspinaczki na trudno dostępne miejsca. Nie można i zapomnieć o poznaniu przedziwnej sztuki kreślenia znaków i symboli składających się na całe wyrazy, a te z kolei na proste zdania.
*** Minęła zima, wiosna, lato, jesień, aż nastał kolejny zimny okres. I tak Wierzbie - Drozdowi rok przeleciał szybciej, niż mógłby zauważyć. Już nie należał do jednoosobowej kompanii, a faktycznie zaliczał się w szeregi regularnej armii bohaterów. Miano przybłędy zostało wymazane z kart jego historii, a imię zapamiętane wśród braci rycerskiej zakonu. I jedynie jeszcze tylko jeden, mały kroczek dzielił go od pełni szczęścia.

Tytuł pełnoprawnego członka Zakonu stał, na wyciągnięcie ręki. Chęć uzyskania rangi Sokoła zaprzątała mu głowę przez ostatnie tygodnie. To właśnie w tym okresie miał odbyć się test będący zwieńczeniem trudów podjętej nauki. Do Biegu Łowców pozostało raptem kilka dni. Ci wszyscy, którzy chcieli brać w nim udział, bezustannie doskonalili swoje umiejętności. Nie tracąc ani chwili, rozważali nad najlepszą taktyką i zasięgali rad u starszych kolegów co do samych wyzwań, jakie na nich czekały. Również i Wierzba nie próżnował. Uparcie dążąc do upragnionego celu, codziennie przekraczał swoje własne granice, by koniec końców, należeć do wąskiego grona szczęśliwców i móc poszczycić się osiągnięciem, jakim nie mogli pochwalić się nawet jego współplemieńcy.

1.
Spoiler:
2.
Spoiler:

Wróć do „Turon”