Przystań

31
Mordred powstrzymał grymas cisnący się na usta gdy Lorelei nazwała go mordercą. Nie twierdził, żeby miał czyste ręce ale sam uważał się raczej za żołnierza w cichej wojnie i porównanie go do pospolitego zbira, trochę zabolało.

Ale miał ważniejsze rzeczy na głowie. Nienaturalny chłód i kolejne słowa elfki niemal całkowicie utwierdziły go w przekonaniu, że Turonion wykonał swój ruch. Szczęśliwie w porę spostrzegł postać poruszającą się szybko za jego plecami.
Myślał teraz szybko. Mandy była bardzo niespokojna. Mordred zawsze polegał na jej wsparciu w potrzebie ale teraz... Bał się ją wezwać. Bał się, że podobnie jak ostatnio, wpadnie w lodową pułapkę. Niemniej odezwał się do niej.

Bądź gotowa by się zmaterializować, choćbyś miała uciekać. Nie wiem czym dysponują ale nie mogę pozwolić by dopadli cię drugi raz.

Była jeszcze kwestia Lorelei. Jaka właściwie była jej rola w tej sprawie. Nie wyglądała na związaną z lodowymi elfkami i (choć może Mordred dawał jej zbyt duży kredyt zaufania) przypuszczał, że raczej usłyszała jedną wersję wydarzeń i w swojej naiwności z góry założyła, że stoi po słusznej stronie. Cholera, technicznie stała po stronie sprawiedliwości.
Niemniej bardziej palącym pytaniem było, czy zamierza być tylko przynęta, czy weźmie czynny udział w walce. Dla bezpieczeństwa należało założyć, że to drugie i Mordred przypuszczał, że jeśli będzie walczyć, zna co najmniej jakieś zaklęcie żywiołów.

W tej całej sytuacji, Mordred być może miał jedną kartę atutową której nie spodziewała się zasadzka.
Może.
Wolałby uniknąć sięgania po takie środki ale...
Undine! – Zawołał telepatycznie. – Mogę potrzebować wsparcia! Jestem w starych dokach! Zdołasz znaleźć drogę?

Nie wiedział czy jego potomstwo usłyszy wołanie i na jaką odległość tak naprawdę działa ich więź. Ale był bardzo blisko wody i Ichtchoni powinni zdołać się niepostrzeżenie podkraść. Istoty wodne powinny być lepiej przystosowane do odpierania lodowych ataków a z przewagą liczebną, może uda mu się zneutralizować wroga szybciej i ciszej.

Tak czy inaczej, musiał przetrwać najbliższe sekundy.

Lorelei była blisko. Bliżej niż tajemnicza postać. Był też od niej silniejszy. Tego był pewien. Rozważał nagłe dopadnięcie do niej i przytrzymanie jako żywej tarczy, ale nie miał pewności czy druga strona nie uzna jej za "dopuszczalne straty". Co zostawi go tyłem do morza, bez możliwości wycofania i z mniejszym polem manewru.
Po cichu nie chciał też całkiem utwierdzać niedawnej wspólniczki w jej przekonaniu, że jest amoralnym zbirem.

Zatem... Drugi wariant.
Nigdy nie twierdziłem, że jestem bohaterem. Jestem tylko apostołem. – Zwrócił się chłodno do Lorelei, po czym gwałtownie uskoczył w prawo, jednocześnie obracając się w lewo, tak by mieć skrzynie po swojej prawej stronie. Jeżeli Lorelei spróbuje zaatakować ze swojej pozycji, zapewnią osłonę. Tymczasem płynnym ruchem wyciągnął miecz z pochwy i trzymając go oburącz przed sobą, mógł lepiej przyjrzeć się zakapturzonej postaci. Nie tracąc też z oczu wysokiej elfki.

Cały styl walki Mordreda, powstał w oparciu o twardą defensywę i kontrataki. Z jednej strony dawało to inicjatywę przeciwnikowi, ale też, pozwalało sprawniej ocenić sytuację i zagrożenie. Czasem uniknąć pochopnych zabójstw. Zatem... Teraz ich ruch. Co zrobią inne pionki na szachownicy?
Spoiler:
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

32
Wojownika nie pociągła pierwsza, lecz druga ewentualność. Już, już sposobił się do dyskretnego obrotu, gdy pierwej wezwał swe podwodne plemię. Teraz smoliście czarny rycerz grzebnął kopytem, zdradziwszy swój zamiar. Przesadna elfia kurtuazja, skradanie skrytobójcy a także subtelne mamienie wrogów spadły niczym kurtyna w teatrze. Ciężka zbroja odpowiedziała brzęczeniem na targnięcie rękoma. Aż echo poszło po skalnych ścianach dokowiska. I tak Mordred rzucił się ku stercie skrzyń, na których leżały wyłącznie pajęczyny i kurz. Rychło wylądował twardo, ale miast podziwiać swą nienaganną akrobację, porwał miecz i z sykiem wydobył go z pochwy, obracając żelazem na podziw zręcznie. Trwało to jeden krótki moment, po którym Lorelei przerażona zgrabnym balansem klingi uchyliła kroku. Coś huknęło! Elfka z impetem wylądowała w łodzi wznieciwszy wodę dookoła niej. Każda kolejna próba wyzwolenia pociągała za sobą opaczne działanie. Najsampierw zaplątała się w żagiel. Tańcząc oślepiona źle stawiła kroku, blokując kostkę między siedziskiem a dnem i ponownie upadła.

Undine nie przybywało.

Rycerz otrząsł się z osłupienia, odwrócił wzrok od nielotnego elfiego beztalencia, gdy na froncie jarzyło się niebywale niebezpieczne zaklęcie. Potężny urok w rękach... Od razu pojął kogoż to ma przed sobą, po tym jak postrzępiony brązowy płaszcz wylądował pod stopami.
Spoiler:
Stanęła w końcu przed nim w pełnej okazałości. Tak, że w rozcięciach białawej sukni dużo było widać. Szyję więziła aksamitna przepaska koloru okrycia. Karo dekoltu było duże i głębokie, odsłonięte drobne acz zarysowane ramiona kobiety zdawały się nie gwarantować dostatecznego przytrzymania. Można by w każdej chwili oczekiwać, że suknia zsunie się z biustu. Ale nie zsuwała się, utrzymywana we właściwej pozycji dobrze opinała kobiece piersi i niezbyt wąską talię, jakoby ledwie uszła z izby położniczej w lazarecie.

W zgiętej w łokciu ręce jarzyło się coś niedobrego. Zawrzało. Pachniało morskim wiatrem, wrzeszczały rybitwy, mewy. Lazurowy blask wezbrał gdzieś w gęstej kulistej cieczy na dłoni śnieżnej driady. Domena wody, pomyślał.

Nareszcie – syknęła ciężko unosząc pierś. – Nareszcie odpowiesz za bluźnierstwo, Mordredzie. Wyznawco fałszywego boga. Sprawiedliwość z rąk Esildry – ostatnie słowa wymruczała niegłośno, bardziej dla siebie niżeli audiencji.

Kroczyła pewnie, krok za krokiem, zmniejszając dzielący ich dystans. Efekt zaklęcia coraz bardziej dawał o sobie znać, gdyż wezbrana zimna aura poczęła rozlewać się po okolicy. Mandy zastygła.

Nie dam rady... – cichutko jak myszka jęknęła dygocząc. Zawładnął nią strach. Strach przed nicością, którą już raz sprowadził na nią gniew Turoniona.

Jeśli ten mur upadnie, zgasną wszystkie fałszywe ognie. Czas sprawiedliwości! – rzekła iście mentorskim tonem, dumnie i jakże wysoko zadzierając brodę.

Huknęło, błysnęło, ziemię pod stopami driady okalały kryształki lodu, a w jej dłoni ryczał urok. Machnęła tą ręką odważnie. W jego stronę poleciała z sykiem magiczna lodowa bańka! Musiał działać szybko.

Spoiler:

Przystań

33
Umysł Mordreda zajęty był burzą myśli, z których każda starała się wysunąć na czoło. Nieobecność Undine nie była zaskakująca choć pomoc by się przydała. Jednak od początku traktował tę opcję jako niepewną. Z pozytywnych wieści, Lorelei najwyraźniej nie miała instynktów wojownika, bo zaskoczenie i przestrach wyłączyły ją z walki bez udziału przemocy. Choć pewnie znalazła guza.
To pozwoliło Mordredowi skupić się na bezpośrednim zagrożeniu.
Ale nawet teraz skupienie było trudne. Jakaś część jego pamięci uparcie przywoływała potworne uczucie pustki gdy Mandy została mu odebrana. Niefizyczną ciszę i brak, jakby wyrwano mu połowę duszy. Coś co niewielu śmiertelników zdołałoby zrozumieć. Z wściekłością spychał na dno serca i umysłu zalążki paniki. Paniki, która zdołała przygnieść jego partnerkę. Nie miał jej tego za złe. Tylko ona w pełni znała torturę lodowego więzienia. Miał nadzieję, że zdoła się otrząsnąć, ale musiał założyć, że będzie walczył bez jej pomocy.
W głowie mu pulsowało. Ciało mrowiło dziwnie a świat wyostrzał się dookoła. Rozpoznał efekty bitewnej gorączki, choć nigdy nie czuł jej tak intensywnie.
Ani walka z demonem na drodze ani pierwsza infiltracja śnieżnej wioski ani nawet bitwa z kompanią Sakirowców, nie wywołały tak wyraźnego skupienia. Teraz, pierwszy raz rozumiał jak wysoką osobistą stawkę miał w tej walce.
Pomimo wręcz półnagiego stanu swojej przeciwniczki, żadna myśl w głowie wojownika i żaden instynkt nie rejestrował jej nawet jako kobiety ani tym bardziej czegoś zmysłowego. Postać została zredukowana jedynie do kształtu, wzrostu i potencjału bojowego.
Usłyszał jednak wymamrotane słowa elfki i coś się w nim zapaliło. Przez zaciśnięte zęby wysyczał w odpowiedzi.

Przeżyłem zarazę, pogrom mojej wioski i dwie lawiny...

Pocisk poleciał. Mordred zebrał wszystkie skrawki informacji jakie zdołał. Zlodowacenie u stóp elfki, rozmiar kuli i jej blask. Oszacował jej moc na - zbyt duża. Uznał, że nie powinien próbować szarżować przez nią w oparciu o swoją wytrzymałość. Nawet jeśli pocisk o tej sile go nie zabije to zapewne obezwładni jak zwierzę na rzeź. Czy wybucha jak kula ognia? Jeśli trafi w skrzynie za nim, może wywołać obszarowe zlodowacenie. Musiał się ruszyć.

Wszystkie te kalkulacje nie zajęły mu nawet świadomej myśli. Zamiast tego, skupiał się na pewności siebie, której nie czuł. Fałszywym gniewie, który odpędzał strach i wahanie.

Nie zabił mnie twój bóg! – Warknął sprężając ciało i rzucając się do przodu i nieco na lewo od lecącego pocisku, by zarówno zejść mu z drogi, przybliżyć się do czarodziejki oraz odsunąć od przeszkód za nim, na wypadek gdyby pocisk miał wybuchnąć.

Ale na uniku nie mogło się zakończyć. Musiał kontratakować i nie zamierzał korzystać z półśrodków tym razem. Cały jego ofensywny magiczny potencjał, stanowiła Mandy, ale nie znaczyło to, że został całkiem bez sztuczek.

Zaraz po uniku, nim się wyprostował, sięgnął dłonią do przypominających noże ornamentów na kołnierzu swojej zbroi. Wsunął ostrą krawędź między płyty ochronne rękawicy i naciął runę krwi wyciętą na ręce.

Nie zabił mnie Sakir! – Wyrzucił w stronę elfki.

Kilka zielonych kropel upadło na ziemię. Grał teraz na czas, zanim dwoista natura zaklęcia wyssie jego siły życiowe. Ryzykowne, ale i tak umrze albo gorzej, jeżeli nie potraktuje tego poważnie.

I ty też nie zdołasz!

Teraz, z ciałem wzmocnionym heretycką magią, zerwał się z całą siłą z klęczek, ruszając w kierunku elfki, z mieczem trzymanym nisko, by wykonać cięcie od spodu.
Spoiler:
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

34
Białe zimno chybiło celu.

Rzucił się na nią, momentalnie, bez hasła czy komendy. Chybko wyminąwszy zagrożenie, z wysuniętymi przed siebie rękoma i wyszczerzonym ostrzem, którego nie powstydziłby się najzacniejszy szermierz, przetoczył cały ciężar przez skulony bark. Wylądował.

Skonfundowana istota, o chłodnej jak rozpromieniony na nieboskłonie księżyc skórze, pozwoliła mu się zbliżyć, po czym Mordred wykręcił się w biodrach i ciął, rozwalając bebechy. W następnej chwili już był na mostku. Uderzeniem na odlew rozpłatał śnieżną kapłankę. A ta stała niczym zaczarowana przez chwilę w bezruchu, w ciszy, w której słychać było kapanie kropel czerwonej juchy z rozchodzących się płatów skóry. Potem wolno, nie spiesząc się, pewnie i starannie zeszła z ostrza, które aż po rękojeść opływało w jej krwi. Do tej pory nie wydawała żadnego dźwięku, teraz, lecąc w przepaść, zawyła. Wycie cichło długo, aż zagłuszył je łomot opadającego w kałużę posoki ciała. Elfka runęła na kolana. Jej dotąd białe szaty skalało brudne bordo. Włosy zatańczyły po raz ostatni na wietrze, który jakoby dodawał wtenczas otuchy.

Te-l-ion... - wyskamlała cierpko. Było to najbardziej rozżalone wołanie jakie zasłyszał Mordred za swego żywota. Coś chwyciło za serce i z pewnością nie był to wyrzut adrenaliny. Nim zdążył przetrzeć oczy ze zdziwienia, elfka leżała twarzą zwróconą ku ziemi. Była zimna, lecz tym razem za sprawą pani śmierci. Umarła. Sama. Zagubiona. Chcąc odzyskać utracone.

Przystań

35
Przez moment było cicho. A może to tylko szum adrenaliny w uszach, zlewał się ze wszystkim innym.
Pierwszym co zrobił, było odwołanie uroku magii krwi, zanim głupio o nim zapomni.
Potem... Pozwolił sobie wrócić do rzeczywistości.

Z grymasem niezadowolenia spoglądał na ciało u swoich stóp. Jakby odruchowo, sięgnął do torby i wyjął kawałek płótna, by zetrzeć krew z ostrza zanim zastygnie. Znajoma czynność, pozwoliła myślom szybciej się skupić.

Kim był Telion? Rodzina? Kochanek? Przyjaciel? Ktoś o czyją zemstę będzie musiał się martwić?
Mandy... Zdała się mieć własny pogląd na ten temat.

Głupia... – Mruknęła cicho. – Trzeba było z nim zostać.

Mordred musiał zgodzić się ze swoją kochanką. Jeżeli miała kogoś bliskiego, trzeba było zostać u jego boku. Naprawdę, czy była to sprawa za którą warto było ginąć?
Jak to często bywa, po skończonej walce nie czuł tryumfu, lecz rozczarowanie tymi, którzy z naprawdę głupich powodów weszli mu w drogę. Naprawdę, tyle krwi można było uniknąć.

Naszła go fala znużenia. Udało mu się stworzyć nowych wyznawców. Odeprzeć gniew lodowego boga i być może opóźnić plany Zakonu. W tej jednej chwili, tak bardzo pragnął już wiecznego odpoczynku w Arali. Ale czy mógłby sobie potem spojrzeć w twarz, gdyby tak po prostu zatrzymał się w pół drogi?

Jedna myśl pocieszenia w całej tej stracie czasu - Prawdopodobnie ocalił życie Vacka. Jeżeli istotnie ta kobieta była ostatnią, przepowiedziana strzałą Turoniona, to udało mu się zmienić bieg proroctwa i powstrzymać chłopaka przed poświęceniem w jego obronie. Tyle dobrego.

Undine. – Po chwili wysłał w eter. – Gdziekolwiek jesteś, już nie musisz się spieszyć. Sprawa zażegnana. Ale możesz mi pomóc posprzątać.

Niestety, nie była zakończona zupełnie. Było jeszcze kilka wątków do dokończenia nawet w tej chwili. Trzeba było pozbyć się ciała. Dobrze było, że Lorelei wyciągnęła ich w to zadupie. Jeżeli znajdą tu ślady krwi, łatwo będzie to przypisać niepokojom w mieście, albo działalności zwykłych bandytów. Jeżeli jednak znajdą bardzo nietypowe ciało, mogą zechcieć bardziej węszyć.
Raz jeszcze, dobrze, że byli blisko wody. Niespokojne prądy mogły przemieścić ciało dalej a nawet jeśli nie, ryby powinny załatwić sprawę. W najlepszym razie, Undine zjawi się możliwie szybko i zawlecze truchło w głębiny.

Teraz już bezceremonialnie złapał zwłoki za ramię i zaczął wlec w stronę wody. Nie ma sensu się ociągać i trzeba działać nim wstanie świt.

Jego wzrok padł na łódkę, gdzie wywaliła się elfia studentka. Taaak... Z nią też trzeba będzie się rozmówić. Oby nie musiał wyrzucać dzisiaj dwóch trupów do morza.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

36
Słyszał, jak chlupie uchodząca krew, jak szeleści odzienie, jak sztywnieje z lekka, ciągnąć jej martwe ciało. Przyglądał się białej elfce o skórze gładkiej i lśniącej jak lodowe zwierciadło. Była to niezawodnie wielka kapłanka, niezawodnie zaczarowana. Niechybnie również przeciwniczka wielkiego Magistri, jego właściciela. Biedna postawiła na złą kartę i przyszło jej lada chwila zatonąć w odmętach głębokiej Sary.

Świszczący szmer przetoczył się przez starą jaskinię w zapomnianej przystani, na chwilę zagłuszając odgłos wleczonego cielska białowłosej elfki. Rozfalowana przez łódkę woda biła o brzeg. Mordred zwrócił ku niej swój wzrok. Ku zdziwieniu nad Lorelei stał nie kto inny jak Wacek we własnej osobie. W podartych, wyzbytych sznurowadeł onucach zajął przeciwległe burty. Wyglądał jak cyrkowiec z rynku, który za miedziaka staje na cienkiej deseczce. Brakowało wyłącznie okrzyków, oklasków i sztuczki.

Tę też zabijemy? – spytał z przekąsem dopełnionym charakterystycznym dla niego echem z wnętrza gardzieli, jakoby nie miał w piersi płuc a zaczarowany rezonator.

Z oddali usłyszeli krzyk. Dziwaczne gruchanie przeładowane zanoszącym się oddechem i warkot burczącego szczeniaka.

Wacek rzucił spojrzeniem przez ramię.

Nie! – odparła cicho Lorelei. – Morderca! – splunęła w stronę Mordreda, lecz ślina nie wyleciała nawet za łódkę. – Odebrałeś jedno życie, oszczędź kolejne!

Wacek zabujał łódką, a przerażona elfka podkuliła nogi i zamilkła wreszcie. Z oddali wciąż dobiegał ich ten dziwny odgłos. Wzbierał na sile zdawało się. Warkot szczeniaka, pomyślał. Nie, był to płacz dziecka...

Przystań

37
Nagłe zjawienie się Wacka, skwitował jedynie uniesieniem brwi. Dopóki nie wyskakują mu zza pleców, zaczynał już do tego przywykać. Na jego pytanie odparł dowcipnym tonem, który zaskoczył nawet jego samego.

Dlaczego mielibyśmy? Przecież nie jesteśmy krwiożerczymi barbarzyńcami.

Sam nie wiedział, skąd u niego ten dziwnie dobry nastrój i przypływ makabrycznego humoru.

Powstrzymał rozbawione parsknięcie na widok nieudolnej próby splunięcia w jego kierunku i już miał zacząć indagować elfkę gdy dziwny, jakby psi odgłos stał się wyraźniejszy. Płacz? Dziecko? Tutaj? O tej porze? W tym momencie?

No, to mi się jeszcze nie przydarzyło. – Mruknął niby do siebie, niby w powietrze.

Tymczasem Mandy, choć obecnie nie materialna, skrzywiła się nieznacznie. A w każdym razie, nie mając ciała, dokonała czegoś o podobnym znaczeniu.

Jej telepatyczna więź z Mordredem, pozwalała jej w pewnym stopniu śledzić jego nieujawnione myśli. Nie znała ich treści, ale potrafiła ocenić jego stan emocjonalny na ich podstawie. Z jej perspektywy, zwykle wyglądały one jak kolumna mrówek, poruszająca się miarowo i systematycznie, jak maszerujące wojsko. Punkt po punkcie, etap po etapie. Tak jak Mordred lubił porządkować swoje plany i działania. Czasem gubiły drogę i biegły nieco bezładnie w obranym kierunku i jej kochanek musiał przywołać je do porządku.

Ale teraz... Zdawały się pędzić na oślep z zawrotną prędkością, każda w swoim kierunku, odbijając się od siebie w chaotycznym tańcu. Jakby ktoś nawrzucał skaczącej fasoli do słoja i dziko nim potrząsał. Mandy widziała coś podobnego tylko trzy razy. Pierwszy raz, w wiosce lodowych elfek, gdy jej kochanek strzelił z kuszy w plecy uciekającej zwiadowczyni. Drugi raz, gdy Rubinooki ponownie ich zjednoczył w Krwawej Kotlinie. Zapłacono za to niewinna krwią. Trzeci raz był, gdy uciekał z lasu podczas szturmu Sakirowców, by poprowadzić uchodźców do Nowego Hollar, pozostawiając jednak korpus medyczny na łasce wroga.

Z tego co Mandy rozumiała, działo się to za każdym razem, gdy tłumił w sobie wyrzuty sumienia z taką siłą, że trwale nadkruszał się jego kręgosłup moralny. Owszem, pozwalało mu to łatwiej podejmować trudne decyzje i wobec zdrady reagować szybciej i bardziej zdecydowanie... Ale czy po wszystkim, wciąż pozostanie sobą? Ciało mogło podołać trudom jakie stawiała przed nimi ich misja, ale obawiała się, że jej kochanek brał na swoje barki więcej niż mogła udźwignąć ludzka psychika. Jak dotąd, gnał wciąż do przodu, starając się nie myśleć o bardziej ponurych konsekwencjach swoich działań. Ale kiedyś, będą musieli się zatrzymać. Osiągną cel albo zginą, Mordred będzie musiał dokonać retrospekcji. Czy będzie w stanie pozbierać się gdy dogoni go wszystko przed czym ucieka? Mandy wiedziała, że będzie przy jego boku i miała tylko nadzieję, że wystarczy im wieczności by spłukać z siebie brudy tego świata.

Czyżby faktycznie słyszeli dziecko? Po raz pierwszy, to ona obawiała się, do jakich decyzji może popchnąć jej kochanka, jego rozchwiana obecnie mentalność.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

38
Wacek nie pojął żartu. Zaiste niewiele rozumiał. Tym bardziej, gdy temat ocierał się o relacje międzyludzkie bądź inne ogólnospołeczne konwenanse. Zmarszczył czoło, a potem pociągnął nosem. W jego wyblakłych srebrzystych ślepiach błysło niepewnością. Doprawdy zastanawiał się "czy nie są krwiożerczymi bestiami". Burzę mózgu przerwał jednak odbijający się echem od ścian skowyt dziecka.

Uciekaj malutki! – podniosła się Lorelei. I jak szybko powstała z kolan, tym prędzej Wacek przechwycił jej ramię i miotnął ku przodowi w taki sposób, że wysoka elfka wylądowała na brzegu pod stopami Mordreda. Wacek uskoczył z gracją, a wtem odepchnięta nogą łódka popłynęła z nurtem Sary.

Zrobiło się dziwnie cicho.

Blondwłosy jegomość przyglądał się martwemu ciału śnieżnej elfki, które za okrwawione łachamany wciąż trzymał kapłan Magistri. Na co czekał? Tego nie wiedział nikt.

Przystań

39
Mordred jakby przypominając sobie o własnym krwawym balaście, spojrzał jeszcze raz na martwe ciało, po czym jednym silnym szarpnięciem, posłał je do wody, w ślad za łodzią.

Wacek wydawał się po swojemu, nie do końca obecny w tej rzeczywistości a dziecka wciąż nie było widać, w dodatku jego wycie ucichło. To pozwoliło czarnowłosemu skupić się na jedynej pozostałej elfce.

Ty naprawdę lubisz igrać z losem, co? – Zapytał ironicznie. W jego głosie nie było gniewu czy pogardy. Brzmiał wręcz nieadekwatnie neutralnie, jakby komentował pogodę zamiast sprzątać po brudnych sprawkach. Na ręku wciąż miał nieco krwi po wleczeniu ciała, ale broń miał schowaną a posturę rozluźnioną. Gdyby ktoś nieświadomy spojrzał z boku, nie dostrzegłby w jego postawie niczego groźnego.
Wtrąciłaś się w konflikt, którego stron ani skali nie rozumiesz. – Powiedział, spoglądając teraz na nią spod zmarszczonych brwi. – Jeżeli wydaje ci się, że będę gonił za jakimś dzieciakiem, żeby jego też zarąbać, to naprawdę niewiele wiesz o ludziach i sprawach w które postanowiłaś ingerować. Czy ty w ogóle masz pojęcie dlaczego twoja nowa koleżanka chciała mnie zabić? – Wraz z tym pytaniem, wreszcie trochę emocji wróciło do jego tonu. Nuta irytacji zabarwiła wypowiedź. – Skoro sama przyznałaś, że źle oceniłaś mnie, to skąd przekonanie, że tym razem stanęłaś po właściwej stronie?

Wciąż spoglądając ne wysoką elfkę, oparł ręce na biodrach.

Nie planuję cię zabić. – Oznajmił wreszcie. – Wzorem mojego Mistrza, nie mam zwyczaju zabijać za nieprzemyślane decyzje, jeżeli tylko usuną mi się z drogi. Dlatego też, poradzę ci żebyś milczała o tym co tu zaszło. I nie, nie jest to groźba. – Dodał.
Ponieważ poprzednio mi pomogłaś, podpowiem ci jakie mogą być konsekwencje, jeżeli znów zrobisz coś bez zastanowienia i zaczniesz rozpowiadać o dzisiejszej nocy. – Rzekł, intensywniej wbijając wzrok w Lorelei.
Po pierwsze, to ty ściągnęłaś tutaj zarówno mnie i tę kobietę. Pomogłaś zastawić pułapkę, z założeniem, że ktoś w niej zginie. Jej śmierć ciąży więc po części na tobie. Jeżeli to się wyda, zapewne nie ułatwi ci kariery studenckiej. – Oznajmił, unosząc w górę palec, w geście liczenia. Po chwili, podniósł kolejny. – To i tak najmniejszy problem. Drugą kwestią jest to, że jeżeli dojdzie to do uszu współplemieńców zabitej, mogą uznać że to wciągnęłaś w pułapkę. Albo tak czy inaczej obwinić cię za jej śmierć i dokonać zemsty nie pytając cię o twoją historię. – Wreszcie, uniósł trzeci palec. – Oraz, po trzecie. To, że ja nie chcę cię zabić, nie znaczy, że moi współpracownicy będą równie tolerancyjni, jeżeli uznają, że nadal wtrącasz się w nasze plany.

Raz jeszcze powtórzę. Weszłaś między walczące strony, nie mając pojęcia dlaczego walczą i teraz każda z nich może mieć powód, by posłać ci strzałę w plecy. Dlatego dla własnego zdrowia, lepiej wróć do swojego życia, swoich zajęć i udawaj, że nigdy nie słyszałaś o całej sprawie. – Po tych słowach, wydawało się, że zakończył temat.

Nagle uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Chyba, że naprawdę chcesz poznać odpowiedzi, ale wtedy, może nie być już odwrotu. Mogą za tobą podążać oczy, od których się nie uwolnisz. – Dodał, śmiejąc się cicho.

Wreszcie zwrócił się do Wacka. – Tu już chyba skończyliśmy. Myślę, że można ją puścić. – Rzekł, ruchem głowy wskazując na elfkę. – Moim zdaniem, obecnym priorytetem jest skupienie się, by Undine wraz z resztą wydostali się z miasta. Potem... Może otrzymamy nowe instrukcje. – Westchnął.

Nareszcie, jakby przypominając sobie coś jeszcze, ponownie odezwał się do Lorelei. – A właśnie. Jeżeli wiesz kim był ten dzieciak kręcący się w pobliżu, przekaż mu, że mam dla niego tą sama radę co dla ciebie. – Dziwaczny uśmiech wrócił mu na twarz. – I tą samą ofertę.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

40
Z rozumu obrana, a serce jaszczurze. Fałszywa elfka nieprzychylnym wzrokiem oglądała mówcę. Spode łba osnutego brązowymi pasmami grzywki mrużyła oczy niczym rozzłoszczona kocica. Może i prychnęła raz czy dwa, lecz tak cichutko, tak słabo, że dźwięk ginął w starciu z wywodem Mordreda.

W tej samej chwili Wacek odstąpił od zgromadzonych. Płacz dziecka ponownie wezbrał na sile. Stale dobiegał z tego samego miejsca. Był gorzki i trudny do zniesienia, a co za tym idzie mógł sprowadzić tu niechcianych gości. Ponura szkapa wartko zniknęła gdzieś pośród cieni, które ów czas rzucały ściany na zagłębie oświetlone górującą Mimbrą.

Wiem wszystko, o czym powinnam wiedzieć – warknęła rozwścieczona Lorelei. – Jesteście sektą. Posłannikami przeklętego demona. Chcecie sprowadzić na ten świat zagładę i na jego ruinach zbudować nowy, na swój wzór. Nic dziwnego, że wsparłeś tę bestię Callisto! – elfka zacisnęła mocno pięści prawie, że krzycząc.

Uwagę kruczowłosego przykuł jednak kto inny, niżeli rozgniewana studentka akademii. Wacek wynurzył się ponownie z cienia, z tym, że w rękach niósł coś nie większego od młodego prosiaka. Owinięte w niebieski szal z lekka kołysane przez chłopca, zamilkło. Był coraz bliżej, a Mordred czuł jak serce łomocze mu niepewnie w piersi. Czuł to on i czuła to Mandy.

Wystawiwszy przed siebie ręce, Wacek uchylił rąbka materiału, prezentując białe jak najjasniejszy pergamin niemowlę. Drobne acz pulchne o szaroniebieskim spojrzeniu, kępce siwych włosów i ostro zakończonych uszkach. Miało otwarte usta, śledziło wzrokiem zmieniające się otoczenie aż nagle ulokowało spojrzenie na Mordredzie. Poczuł jak przeszywa go na wskroś, jak bije prosto w serce.

Zimna krew zawrze, a biały płomień sprawiedliwości postanowi po nią sięgnąć po raz ostatni. Chroń go w godzinie zemsty. Osłoń piersią swą i odbierz wrogowi jego najcenniejszy skarb. – zacytował powtórnie słowa Magistri.

Przystań

41
Demonem... – Parsknął ni to z szyderstwem ni rozbawieniem. – Gdybyś tylko mogła zobaczyć to co my... – Rzekł trochę rozmarzonym głosem. Ale jak mógłby opisać jej słowami wspaniałość Arali oraz łaskę Magistri? To coś, czego trzeba doświadczyć, by choć zacząć to pojmować.
Ten świat gnije... – Powiedział cicho, wtrącając się w przerwy między słowami Lorelei, gdy musiała nabrać oddechu. – Jego mieszkańcy nie tyle żyją, co starają się nie zginąć. Z głodu, od plagi, od noża w zaułku lub katowskiego topora. My niesiemy życie i wyzwolenie. Gdy skończymy, wszystkie długi zostaną spłacone. Wszystkie rachunki wyrównane i cierpienia wynagrodzone. Nawet bogowie będą nam zazdrościć tego świata. – Oznajmił z żelaznym przekonaniem i roziskrzonym wzrokiem.

Po chwili jednak zamrugał i spojrzał na Lorelei ze zdziwieniem. – Nazywasz Callisto bestią, ale czy nie studiujesz w mieście które pomogła odbudować i akademii, którą usprawniła? Oros wyrzekło się waszego rodzaju. Zakon chce was wybić. Co by nie powiedzieć o Callisto, jest po stronie waszego przetrwania a jej wizja jest dość zbliżona do naszej, więc czemu nie popłynąć na tej fali, nawet jeżeli nie zgadzam się z jej brutalnością. – Odparł wzruszając ramionami, niezbyt poruszony świętym gniewem elfki.

Lecz oto powrócił Wacek, niosąc coś w rękach. Coś, co okazało się dzieckiem, niewątpliwie należącym do zabitej elfki. Jego twarz stężała a wraz z kolejnymi słowami Wacka, myśli Mordreda wybuchły w chaos tak wielki, że nawet Mandy szerzej rozwarła metaforyczne oczy z grozy.

Nagle, życie jakby wróciło do zesztywniałego ciała wojownika. W oczach pojawił się dziwny błysk a ramionami wstrząsnął cichy śmiech.

Jest wiele sposobów by odebrać komuś skarb... A czasem ta trudniejsza droga, przynosi więcej satysfakcji u celu... Rozumiem czym jest to dziecko... Ale czyż nie powiedziałem, że chcę wzorować się na swoim Mistrzu tam gdzie potrafię? Nie zgładzimy go... – Rzekł patrząc na Wacka. – Nasz Pan, przyjął pod swoją opieką sierotę i wygnańca. My więc zrobimy podobnie. Przyjmiemy to dziecko w nasze szeregi. Niech dorośnie wśród nas. W ten sposób, odpłacimy naszemu wrogowi. Sprawimy, że jego pionek, sam nim wzgardzi. Wszakże nasz Pan, będzie w stanie zwrócić dziecku matkę, gdy zwyciężymy. – Zakończył, z delikatnym uśmiechem, który na jego bladej twarzy wyglądał niemal upiornie.

Wreszcie ponownie przeniósł spojrzenie na Lorelei.
Czytałaś kiedyś krasnoludzkie mity? – Zapytał jakby z innej beczki.
To Turonion sprowadził Fimbulvinter - Wielką Zimę, która kilka lat temu zagłodziła Keron. My tylko idziemy za ciosem. Naszym celem nie jest zagłada tego świata... – Powiedział, uśmiechając się krzywo i raz jeszcze przywołując wyrażenie w staro-krasnoludzkim języku – Lecz Ragnarök.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

42
Słowa Mordreda niosły mądrość dość zawiłą i jak się okazuje nie dla każdego pojętą. Elfka nie miała z goła zamiaru zgłębiać jego słów. Dla niej był tylko i aż tylko kolejnym fanatykiem na usługach demona. Umysł zakuty w żeliwnej klatce nie dopuszczał do siebie odmiennej racji, choćby zdawała się jak najbardziej rozsądna bądź po prostu dobra. Bo punkt widzenia zależy wszakże od punktu patrzenia.

Na jego szczęście nie musiał dyskutować dłużej ze spiczastouchom. Po pierwsze śmiertelnie bała się zabrać głos. Widok rozpłatanej jak befsztyk śnieżnej elfki mocno chwycił za gardło, że nie szło już wykrzesać ani słówka. Nie zapomniwszy o dygoczących szczękach, które imitowały końską gonitwę w kwadrygach. Po drugie, nieposzerzane poza akademicką biblioteką horyzonty studentki nie mogły konkurować z argumentami kruczowłosego. I po trzecie, całą uwagę tego szaleńczego zgromadzenia przykuło elfie dziecię owinięte szarą chustą.

Nie sprofanujesz tego życia! – poderwała się z nagła Lorelei. Jej szeroko rozdysponowane ręce wyglądały jak wychylenie naskakującego na mysz kocura. W otwartych dłoniach zawrzało od domeny energii. W eter uniósł się dziwny posmak ozonu, jak po najprawdziwszym oberwaniu chmury. Lecz nim gromowładna magia zdołała sięgnąć posłannika nowego świata, z osłupienia wyrwał go gromki łomot. Zdążył zawrócić wzrok z trzymanej w rękach Vacka pociechy w kierunku Lorelei, lecz ta już gryzła piach. Przeszyta śliskim ogonem osuwała się powoli z drewnianego pomostu.

Je-e-ść – syczało dźwięcznie ze skrzeli Undine ściągającej Lorelei do wody.

Mordred! – krzyknął resztkami tchu blondwłosy młodzieniec, po czym z impetem wsadził elfią dziewczynkę w jego ramiona nim opadł na ziemię. Wydawał się taki bezsilny, taki słaby. Zupełnie jakby uszło z niego życie.

Noc przemijała, a słońce miast wstawać poczęło powolnie czernieć. Jakoby ktoś czarnoksięski urok rzucił i złoty olbrzym nie mógł ominąć górujących w jednej linii Mimbry z Zarulem.

Wracajmy do przystani. Coś się dzieje z Nehemą – usilnie próbował powstać z kolan, lecz snuł się jak nadźgany hultaj z gospody.

Słońce nie wstało wcale. Co gorsza, Mordred przestał słyszeć i Mandy i Undine.

Przystań

43
Mordred nie miał pewności, czy jego słowa dotarły do świadomości elfki. Mimo jego starań, ich przekonania zdawały się pozostawać przeciwstawne. Miał chociaż nadzieję, że nawet jeżeli Lorelei nie zobaczy sprawy z ich perspektywy, przynajmniej będzie trzymać się z dala, tak jak zalecił.

Jednak i ta nadzieja okazała się płonna, gdy elfka niespodziewanie dla niego zebrała w dłoniach zaklęcie gromu, i to szybciej niż mógłby po niej przypuszczać.

Był to jej ostatni błąd w życiu.

Jego nieludzkie potomstwo zjawiło się w ostatniej chwili, by uśmiercić niefortunną studentkę.

Jesteś... – Powiedział cicho, patrząc jak Undine wciąga zwłoki elfki do wody, by tam ucztować. Przybycie spóźnione a jednak na czas. Mimo wszystko odczuwał dziwny żal, jakby nie mogąc pogodzić energicznej i entuzjastycznej elfki, którą poznali w ogrodach z agresywną histeryczką, którą musieli usunąć. Zginęła zabita przez istotą którą pomogła stworzyć. Doszedł do wniosku, że gdy Magistri strzaska granice między życiem i śmiercią, Lorelei zasługuje na miejsce w ich nowym świecie, mimo jej ostatnich decyzji. Pokrzepiony tą myślą zwrócił się w stronę Wacka i dziecka, by w ostatniej chwili otrzymać rzeczone niemowlę prosto w ręce, gdy Wacek z krzykiem zwalił się na ziemię.

Mordred zamarł na chwilę, nie wiedząc jak chwycić żywe zawiniątko, by pomóc wstać drugiemu apostołowi.

Cholera, co ci jest? – Zapytał balansując na krawędzi paniki. Jego pierwszą myślą była jakaś opóźniona klątwa. Drugą, że dopadło go nadużywanie grzybów.

Po chwili, odkrył, że ma własne zmartwienia.
W jego głowie zapadła cisza, jakby zabrakło białego szumu, który zawsze tam był. Nie słyszał żadnej ze swoich telepatycznych więzi. Jego ciało zaczęło dziwnie boleć, promieniując z jego lewej dłoni. Dłoni, której niedawno użył do rzucenia magii krwi. Jednocześnie czuł dziwne pulsowanie w swoim wnętrzu. Jakby miała rozsadzić go energia.

Czyżby faktycznie jakaś niezrozumiała klątwa? Wkrótce jednak, okazało się, że się mylił.

Niebo zalazła krwawa łuna a Mordred unosząc wzrok, ujrzał jak trzy ciała niebieskie zbierają się w jednym punkcie. Zaćmienie? Dlaczego nic o tym nie słyszał? Nie miał czasu śledzić plotek astrologicznych, ale sądził, że nadchodzący fenomen powinien mu się to choć raz obić o uszy.

Tymczasem słoneczna kula poczerniała zupełnie, zasłonięta jednocześnie przez oba księżyce, pozostawiając jedynie płonąca koronę. W innej sytuacji, uznałby podobny widok za urzekający ale teraz...

Czytał kiedyś, że księżyc ma wpływ na morza i oceany. Nie pamiętał dlaczego, ale pamiętał, że jest jakiś związek. Czyżby to zjawisko było powodem nagłej słabości Wacka i... Czegokolwiek co działo się z nim samym? A co z Mandy? Co z Undine? Bez ich więzi nie mógł nawet potwierdzić ich stanu. Spojrzał na czarna tarczę na niebie z wściekłością, jakby osobiście wybiła mu rodzinę a z gardła dobyło się wręcz zwierzęce warknięcie. Do rzeczywistości przywołało go kwilenie dziecka, które bezwiednie ścisnął w ramionach zbyt mocno.

Zaraz po tym, Wacek zdołał wykrztusić kolejne słowa.

Nehema... Tak. – Powtórzył, skupiając swoje myśli na tej nitce. Nehema była najbardziej wyedukowaną z nich. Może ona wiedziała co się dzieje... I może wymagać pomocy jeżeli słowa i stan Wacka były jakimś wyznacznikiem.

Mordred przyklęknął przy chwiejącym się kompanie, nie wypuszczając dziecka z rąk.

Wesprzyj się na mnie. Uwieś jeśli będziesz musiał. Cokolwiek się, dzieje, masz rację. Musimy dotrzeć do Nehemy. – Zarządził. Teraz czas gonił ich nie tylko świtem, ale także nowym zjawiskiem, które nie do końca rozumiał ale już nienawidził.
Obrazek
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Przystań

44
Gdy słońce wciąż zasłaniały księżyce, zrobiło się dziwnie parno, a z jeziora wstał gęsty, lepki opar. Anomalia astronomiczna odbiła się echem nie tylko na Mordredzie czy Wacku. Najwyraźniej i samo jezioro reagowało na zmiany na nieboskłonie. Każdy kto przebywał w Hollar wiedział, że Keliad, jako jedno z niewielu, jest magicznym źródłem. Elficcy arcymistrzowie lubowali się w nasączaniu magią wszystkiego, co ich otacza. Dotyczyło to także jeziora. Wielokształtne ryby, kolorowe piaski, zaczarowana roślinność i zaklęte wody. To wszystko dziś dzień stanęło w miejscu, zaś cały ten urok prysł jakoby mydlana bańka, unosząc się ów czas nad taflą wody.

Paradoksalne zaćmienie zdawałoby się, że wysysa całą magiczną energię z tegoż świata. Że każda nasączona vitae istota gubi swoją wewnętrzną siłę. Że magia ulatuje w eter bezpowrotnie.

A gdy nad Nowye Hollar spłynęła ciemność, z oddali głuchym pomrukiem odezwało się rozbudzone miasto. I choć skrywali się w zapomnianych dokach, poruszenie mieszczan niosło się aż tutaj. Nikt nie wiedział z czym ma do czynienia. Mrok przyniósł niepewność, zaś niepewność chaos.


Nie ma czasu do stracenia – rzucił ciężko, zawieszając się na ramieniu Mordreda, który odtąd prowadził go i elfickie dziecię w ciemności. Ich los leżał w jego rękach. Byli zdani na łaskę posłannika nowego świata.

Szybko zbiegli po kamiennych schodach jaskini na pomosty, przy których kołysały się łodzie. Mordred bezszelestnie sunął nurtem. Przystań była cicha i ciemna. Tylko Udine wynurzone nerwowo z wody odprowadzały go martwym wzrokiem. Wojownik z zawiniętym dzieciątkiem i towarzyszem liczył mosty. Niebo nad miastem rozjaśniło się łuną błękitnych lampionów. Po jakimś czasie przeciągle zamruczał tłum w oddali. Hollarczycy wyszli na ulice. Minął trzeci most. Nehema klęczała przy zapomnianych peryferiach przystani, gdzie od dawien nie zapuścił się żaden w hollarskich rybaków. W tej chwili Wacek odepchnął się od kruczowłosego.

Pomóż jej – dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu, po czym sam padł na kolana i powoli czołgał się ku osłabionej czarownicy.

Mordred dotarł do wiedźmy pierwszy. Uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. Dygotała. To, że nie jest w pełni sił było widać od razu.

Coś blokuje całą magię – objaśniała przechodząc w pozycję półsiedzącą. Była osłabiona, lecz wciąż trzeźwa i sprawna na umyśle. Bezspornie w lepszej kondycji od pełzającego niczym wąż po deskach Wacka.

Musimy się stąd czym prędzej wynieść. W tym mieście nie czeka na nas nic – nieśpieszno wstawała na nogi. – Jeśli nie wykończy nas to zaćmienie, to zrobi to w niedalekiej przyszłości Zakon – Nehema zdawała się ignorować śpiące w objęciach Mordreda dziecko. Być może sytuacja nie pozwalała na zasięgnięcie języka. Nie tu. Nie teraz.

Przystań

45
Czas mijał a dziwny fenomen na niebie nie ustawał. Szczęście w nieszczęściu, że palące mrowienie w ciele ustępowało, im więcej czasu upływało od aktywacji zaklęcia. Teraz skupiało się już praktycznie tylko na dłoni, przeznaczonej do jego rzucania. Jego nieco spotworzona już natura sprawiała jednak, że nadal odczuwał w sobie dziwna euforię, pomieszaną z agresją. Ta ostatnią, musiał jednak tłumić, jako że nie było jej przeciw komu skierować.

Cichcem, jak grupa złodziei, przemykali przez przystań aż do jej najbardziej zapuszczonych rubieży, gdzie czekała na nich Nehema. W pożałowania godnym stanie.

Normalny człowiek pewnie podrapałby się w głowę na dziwne i częste zmiany nastroju, czy wręcz osobowości u Wacka. Mordred już dawno przestał dziwić się podobnym zachowaniom. Po prostu uznał, że każdy posłaniec Magistri ma prawo do swoich ekscentryzmów i skupił się na pilniejszych sprawach.

Cholera. Z dwójką będzie ciężko. – Syknął, spoglądając w dodatku na trzymane w rękach dziecko. Nagle w głowie zaświtała mu myśl. Przypomniał sobie pewien koncept, używany w jego dawnej wiosce. – Dajcie mi chwilę. – Powiedział, przyklękając i kładąc dziecko na kolanie. Szybko wydobył z torby kawałki bandaża, pociął i związał na krzyż w bardzo prowizoryczne nosidło z długim uchem, które przerzucił przez głowę. W tak zrobioną plecionkę, włożył dziecko, które teraz kołysało się u jego boku. Przede wszystkim, miał obie ręce wolne.

Te ręce, wyciągnął teraz do obu swoich towarzyszy.

Złapcie się mnie. Bedzie to trochę powoli, ale jako jedyny z was, mogę chyba ustać na nogach. – Powiedział.

Nie kwestionował decyzji Nehemy o opuszczeniu miasta. Żal mu było tracić wygodna bazę operacyjną ale to cholerne zaćmienie kompletnie mieszało im plany. Całe Nowe Hollar podszyte było magią na codzienny użytek. Jego myśli powędrowały do magicznej kopuły z magicznym mikroklimatem w ogrodach zoologicznych. Co będzie jeśli to się rozpadnie? Wywoła magiczną burzę? ile jeszcze innych opartych na magii elementów w mieście mogło runąć?

Nie tracił jednak czasu na te dywagacje. Zamiast tego, zwrócił się do wiedźmy. – Masz pomysł jak schronić się przed zaćmieniem? Wystarczy ukryć się przed jego światłem, czy potrzebujemy konkretnej ochrony? Cholera, jeśli atakuje magię, to czy jest przed tym ochrona?

Przez myśl przeszło mu, by znaleźć jakąś wyrwę prowadzącą do Arali. To miejsce było tak przesiąknięte magią, że w pobliżu takiej szczeliny Nehema powinna odzyskać siły, dopóki nie minie to cholerne zaćmienie.
Albo pogorszyłoby to całą sprawę.
Nie mówiąc już o tym, że nie miał bladego pojęcia gdzie i czy taka wyrwa mogłaby się znaleźć.
Zdał sobie sprawę, że zaczyna panikować skoro chwyta się coraz bardziej nierealnych i niesprawdzonych pomysłów.

Musimy wydostać się z miasta ale co potem? Będziemy na otwartym polu. Nie mogę też komunikować się z Ihtchonami, żeby skoordynować ich ewakuację. Ja nie mam już pomysłów, więc jeżeli nikt nie ma sugestii, to chyba jesteśmy w czarnej dupie. – Stwierdził ponuro.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Nowe Hollar”