Truley
1Truley... cóż rzec? Mała mieścina na jednaj z wysepek niedaleko Chandi. Nie przebiega przez nią jakiś szczególnie ważny szlak handlowy, mało kto o niej wie, a kupcy zaglądają tu co najwyżej raz na miesiąc po rudę miedzi, która wydobywana jest w pobliskiej kopalni i kupują ją po niezbyt korzystnych dla mieszkańców cenach. Mimo pracowitości mieszkańców i staraniom miejscowych władz i miasteczko i wyspa znajdują się na marginesie ruchu kupieckiego od wielu lat i nic nie wskazuje na to by zła passa miała minąć. Burmistrzem z tego co wiadomo jest jakowyś wiekowy krasnolud, o którym to połowa mieszkańców żartuje, że własnymi rękoma wygrzebał pierwszy kawałek miedzi z tej wyspy, jednak druga połowa darzy go zdecydowanym szacunkiem. Dlaczegoż jest akurat tak? Ponieważ połowa mieszkańców tej zapomnianej przez kupców i bogów mieściny to ludzie, a druga to krasnoludy. Nie trza chyba mówić której połowie żyje się lepiej. To krasnoludy pracują w kopalniach, są kowalami i rzemieślnikami. To oni jako jedyni zarabiają na handlu i umieją te niewielkie kwoty które z niego uzyskują skrzętnie wykorzystać. A ludzie? Uprawiają te skrawki ziemi, które się do tego nadają, prowadzą raczej handel wymienny, a poza tym próbują się chwytać najrozmaitszych zajęć byle jakoś powiązać tu koniec z końcem i nie popaść w kłopoty. Wielu z nich próbuje uciec z tej dziury, ale szybko wracają po narobieniu sobie długów w szerokim świecie i cicho pracują jako sprzątacze bądź służący modląc się by Syndykat bądź jakowyś Możny nie przysłał tu swych siepaczy. Ci z kolei którzy próbowali handlować w znakomitej większości zasilają teraz miejscową biedotę. Jedynym człowiekiem który ma faktyczny wpływ na to co się dzieje na wyspie jest zapewne dowódca straży miejskiej, jednak i ta składa się raptem z garstki jako tako uzbrojonych w piki i podrdzewiałe pancerze dezerterów i byłych zbirów, którzy przydają się tylko raz na miesiąc aby eskortować miedź na kupiecki statek.
Na wyspie często dochodzi do zgrzytów między tymi dwiema rasami, ale jak dotąd zawsze kończyło się na negocjacjach, bądź zamknięciu na kilka tygodni jednego czy dwóch zaślepionych gniewem obywateli. Mimo tych kłótni istnieje w tym małym, zamkniętym świecie miejsce gdzie nawet tak zwaśnione frakcje są w stanie się pogodzić. Mowa oczywiście o karczmie. A raczej o dawnej bimbrowni... ale nie byle jakiej. Plotki głoszą iż wystarczy do niej przynieść pół ziemniaka, a wychodzi się z takimi cudami iż dech zapiera. Znajduje się ona niedaleko portu i jest swego rodzaju sercem tego miejsca. Sam port natomiast znajduje się w małej zatoczce przy której stoją cztery mola... w zasadzie to dwa z nich raczej stanie mają już za sobą, gdyż obecnie są gdzieś pod wodą, ale zarządca portu usilnie argumentuje iż teoretycznie port dalej spełnia wymogi jakie swego czasu nałożył na niego burmistrz. Poza tym można tu znaleźć lokale, które muszą znajdować się w każdym porcie... mowa oczywiście o domach rozpusty. Jednak ze względu na mały ruch i te szybko plajtują. Nawet rybaków nie ma tu zbyt wielu gdyż miejscowe wody do szczególnie bogatych w ryby nie należą. Miasteczko ogólnie przywodzi na myśl kwiat, któremu nigdy nie będzie dane rozkwitnąć z powodu chwastów i szkodników, które powoli zabijają czające się gdzieś w jego głębi piękno. Lecz kto wie? Może kiedyś nawet ono dostanie swą szanse.
Spoiler: