- Żałosne kreatury! Wy nędzne kurwy, śmiertelne ścierwa! Będziecie moi, będę Was gwałcił i zjadał po wieczność! Ha! Próbuj! Próbuj! Pokaż mi! Ulecz go, kutasie! Ulecz małego rycerzyka! - skrzydlaty demon zatrzepotał swoim ciemnym, posklejanym krwią i innymi, szemranymi wydzielinami pierza, wpatrując się z wytrzeszczonymi oczyma w gnoma, śmiejąc się głęboko i z takim skrzekiem, że bolały od tego uszy. Spoglądając za gnomem śmiał się, aż z oczu poleciały mu czarne łzy, gdy kwiczał z radości i jakiegoś szalonego uczucia, wpatrując się teraz tylko w Ningela. Ten zaś, spokojnie pochylił się nad Sir Alenem.
- Seanesh! Iha astapor! Będziesz dziś mój! Będziecie moi, tak samo jak Maria Elena! Głupia suka - radował się niesamowicie Garhth Vehgh, a jego świński ryj uśmiechał się, ukazując szeregi pożółkłych, bądź zbrązowiałych już zębów. Spoglądał na Ningela, który swój plan próbował wykonać z ofiarnym poświęceniem, powołując się na jednego z bogów. Kim on jednak był w porównaniu z kimś, kto przybył z domeny znacznie przewyższającej tą, w którą żyli krótkowieczni ludzie. Słowa jego posługi wznosiły się w przestrzeń, a pocałunek mający zbudzić martwe usta zastygł na wargach Sir Alena. Kompletnie nic się nie stało, co jeszcze bardziej rozbawiło demona, który trzymając się za brzuch, zakwiczył gromko, a z jego ust leciała ślina. Trudno było też przeoczyć jego masywne, nabrzmiałe przyrodzenie. Ognisty wzrok spoglądał na Ningela, gdy Garhth Vehgh postąpił swoim pierwszym krokiem, a cały pokład aż zatrzeszczał, jakby waga demona znacznie przekraczała jego rzeczywistą. Tak, jakby niósł ze sobą ogromny ciężar, który działał na niego w sposób fizyczny.
Ognisty wzrok faktycznie swoim płomiennym gniewem zatańczył światłem na twarzy świńskiego pachołka. Tak, jak wcześniej błękitne oczy Gai, tak teraz demona świeciły jasno, lecz kolorem czystego, pierwotnego ognia. W jego dłoniach, niby znikąd, wybuchł błysk ognia o zapachu siarki i smrodu łojowego. Ogień, którego dźwięk przypominał odległe krzyki tych, którzy zamieszkiwali po wieczność diabelskie kadzie najgorszych z demonów. Wieża zbierała swoje żniwo. Ningel, Virienne i Gaja z pewnością ubarwiliby czyiś loch, pełen tortur i niekończącego się cierpienia. Ogień jednak jakby zgęstniał i ściemniał, gdy przekształcił się w długi, bardzo długi topór, może halabardę - trudno było stwierdzić. Czarny trzon i czarne ostrze, na którym utknęły kawałki zgniłego mięsa, srebrne zębatki, a tu i tam broń nadal płonęła żywym ogniem. Pozbawiony swoich magicznych umiejętności Ningel poczuł, jak wzbiera w nim wszechogarniający strach. Nie mógł nic na to poradzić. Był sparaliżowany. Drobne ciało dygotało jedynie strachem, gdy pozostawiony sam sobie, zapomniany przez swojego boga miał przeznaczone umrzeć.
Berdysz, bo tak wyglądać mógł ten topór, uniósł się nad sparaliżowanym gnomem. Magia nie działała. Wtedy też gnom poczuł słowa, które wcześniej zaistniały w jego głowie, a które wypowiedział ktoś, kto nigdy nie istniał w materialnym tego znaczenia pojęciu. Śmierć czasami jest jedyną opcją, kończącą wszystkie drogi i ścieżki. Nie oznacza to jednak, że nie ukazuje nowej. A każdy doświadczony podróżnik, bierze początek swojej drogi z utartego szlaku. Ningel zrozumiał wtedy tą myśl - musiał umrzeć. Świński ryk wydobył się z gardła, a berdysz opadł z ogromną siłą w dół. Ostrze rozbiło pokład i wpadło z niesamowitym pędem niżej, wylatując z rąk Garhtha Vehgha, który wykrzywił swój ryj i ryknął raz jeszcze, znów z bólu, który emanował z jego prawego skrzydła. Zatoczył się i upadł z niesamowitym hukiem, a jedna jego noga zapadła się między deski, w pokład statku, gdy obciążony został dodatkowym ciężarem. W jego pierzu ziało kilka ogromnych dziur, a cała lotna kończyna, jeśli tak można było to nazwać, syczała magicznym bólem, gdy lodowe objęcia próbowały pochwycić cały ogień demonicznej istoty i zgasić go w zalążku. Zamarznięte skrzydło próbowało swoim mroźnym oddechem łapać kolejne części demona, lecz świnia jedną ze swoich łap uderzyła w lód, by go rozbić. Kryształki lodu upadły na pokład z miłym dla ucha dźwiękiem podobnym do tego, jak wcześniej rzucano na pokładzie kości, gdy martwi teraz, grali w nie, jeszcze żyjąc. Syczące kostki zamieniły się w krwawe kawałki surowego mięsa. Garhth Vehgh chcąc rozbić lód, rozbił całe swoje skrzydło. Jego ryj wykrzywił niesamowity gniew, ale także coś innego - strach.
- TY CHUJU - zaryczał tak, że statek poruszył się, niczym uderzony nagłą, pojedynczą falą, a jego gniewne oczy skierowały się ku Virienne, do której miał być adresowany ten zwrot. Wyciągnął przed siebie rękę i zaczął drapać po pokładzie, próbując się wydostać, po czym otworzył pysk, z którego zza brązowych zębów wydostał się blask płomienia. Dech śmiercionośnego ognia wyleciał z jego pyska, by spalić Czarodziejkę. Ktoś musiał zginąć - takie było ich przeznaczenie. Ogień raz i drugi kąsał drewniane deski. Virienne nie miała szans się osłonić. Mróz był jej domeną - żywiołem z połączenia powietrza oraz wody. Woda natomiast, była większością tego, co stanowiło Herbię. Woda i ziemia. To dawało życie i istnienie. Bez jednego nie było życia. Nie było Herbii. Nie było astrologicznego obiektu, planety. Pełnej wody i ziemi. Woda, ciekła, bez mrozu którym władała Mag Bojowy, okręciła się kilkoma wężami przed nimi, tworząc zawijasy w powietrzu. Gaja unosząc się z kolan wycelował srebrną różdżką w kierunku demona, krzycząc głosem załamującym się ze strachu - Jedyna Wiara! - powietrze wydało dźwięk podobny temu, gdy rozdziera się materiał. Woda przyjęła na siebie impet ognia, lecz szybko wyparowała, gdy ryj demona dychał go coraz więcej i więcej. Błyskawica skoczyła kilka razy w powietrzu i utknęła w lewym ręku potwora, trafiając w przedramię. Blask oślepił tych, którzy jeszcze żyli, a Virienne poczuła, jak dotyka jej lecący z ogromną prędkością ogień. Moc Gai ugodziła w demona, pozbawiając go lewej łapy, a czarna posoka trysnęła wokół, zanim wszystko przed dwójką magów przysłonił ogień. Najbardziej niszczycielski ze wszystkich żywiołów magicznych. Oto nastawał kres panowania Magów Bojowych. Kres panowania ludzi i ludzkiego króla, bo nie będzie nikogo, kto obroni króla Aidana. Virienne miała to szczęście, że tak, jak ona uwielbiała swojego króla, tak wielbiono ją jak królową, panią życia.
Ningel spoglądając w tamtym kierunku widział, jak płomienie płyną ku Czarodziejce, a ona sama została otoczona i pożarta przez ogień. Ningel nie widział jej, ale ogień uderzył w cały tył statku, a ona nie zdążyła się zasłonić. Gaja otoczony był wodną kulą, która zmniejszała się wokół niego. Magia zawiodła. Bełt z kuszy z jakże ogromną skromnością i nieśmiałością wręcz poszybował. Co to było? Bełt z kuszy w porównaniu z magią należącą do bogów. Był niczym. Tylko boska magia mogła tu cokolwiek zdziałać. Pocisk wbił się w lewe oko w profilu demona, a on zamknął pysk. Ogień z jego pyska wezbrał w nim i beknął, wymiotując krwią, ludzkimi szczątkami i spaloną tkanką. Ningel został sam na pokładzie.
Palce zaskrobały na początku bez ruchu, bez czucia, jakby badając otoczenie. Było to nienaturalne dla ciała, które przywykło do pewności i dumnej postawy. Paznokcie wyskrobały trochę drewna, a dłoń z niesamowitą szybkością poruszyła się i przebiegła kilka razy po pokładzie, poszukując swojej niszczycielskiej broni - swojego symbolu i ikony niesienia śmierci - Wierzę i ufam, a także będę chronił, aż do śmierci. Nie jesteś sama. Miłej nocy - wyrecytował bez emocji i bez żadnych zmian w tonie. Postać była trochę wygięta w pół, broń uniesiona nad głową zwiastowała gotowość do zaciętej walki, a tarcza z wgniecionym śladem po pięści Garhth Vehgha emanowała bladą poświatą. Magiczna abominacja. Silna magicznie. Wzmacnianie otaczającej nas energii.
- Chronić króla! Do broni! - powiedział bezinteresownie swoimi martwymi ustami Sir Alen, pustymi, białymi oczyma wpatrując się w stronę demona, nie wykonując żadnego ruchu. Swoją dymiącą, lekko opaloną sylwetką zasłaniał całkowicie Virienne, przyjmując impet ognistego uderzenia. Wokół statku zrobiło się głośniej, gdy trzepotanie skrzydeł się wzmogło. W międzyczasie świński ryj próbował wydostać się z desek pokładu, w których się zapadł i wrócić do mordowania zebranych na morzu żywych i martwych. W rzadkich chmurach wokół żagli i masztu zamajaczyły kształty - liczne i wściekle dynamiczne, zataczając coraz niżej koła. Stado demonów wielkością przypominających samego Ningela wykrzywiało jakieś nieznane odgłosy, zbliżając się nieubłaganie. Były ich dziesiątki. Były małe, chude, skrzydlate, łyse i blade, przypominając uskrzydlone gobliny - o dużych nosach, dużych uszach i wykrzywionych, czarcich pyskach. Zatoczyły szerze koło i zakręciły we mgle, równając się z poziomem pokładu, trzepocząc skrzydełkami nad wezbranymi falami, świergocząc językami ku zbliżającemu się do nich Gronkielowi.
- Do jasnego gromu, czy to się naprawdę tak skończy? - zapytał samego siebie Gaja, a jego twarz wykrzywił smutek. Ręce miał jednak zajęte, formując nic nie czyniące symbole dłońmi, zapewne szykując jakieś zaklęcie.
Re: Teatr Mniejszy - Akt II
16Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla