Re: Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

226
Czekał na jakieś słowa wyjaśnienia od elfki. Już myślał że kobieta postanowi przemilczeć pytanie, tak samo jak zrobiła to chwilę temu.
Mordred postanowił ją wypuścić. Nie spodobało się to kapitanowi, ale liczył że w ten sposób czegoś się dowiedzą. Niestety poza nazwaniem Mordreda "szlachetnym" i jakiś bredniach od druidce, nie powiedziała nic ciekawego ani przydatnego.
Danarim podążył wzrokiem za uciekającą elfką, po czym spojrzał na swojego towarzysza.
-Ta wyprawa staje się coraz bardziej popieprzona. Im szybciej będziemy mieli to za sobą, tym lepiej.
Przesunął się na lewą stronę wozu, robiąc miejsce dla Mordreda. Z jedną ręką nie powoził by zbyt dobrze, a teraz liczyło się szybkie dotarcie do miasta.
-Najpierw bandyci w przebraniu, potem jakieś diabelstwo czy cholera wie co, później magiczna bariera, teraz ta elfka, może jeszcze spotkamy pijanego krasnoluda!? - Ponarzekał trochę, po czym westchnął opierając głowę o powóz i spoglądając na horyzont.
Przynajmniej ból chodź trochę przeszedł, pewnie dlatego że przestałem o nim myśleć. Im szybciej dojedziemy do miasta tym lepiej. Muszę koniecznie zobaczyć się z medykiem.

Re: Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

227
Osurela... - Pomyślał. To nie była agresywna bogini. Jeżeli elfka polecała go jej miłosierdziu, to sama też nie była chyba krwiożercza... Ale co takiego zrobił wobec tej "wiecznej zimy" i kim był ten złowrogi pan o którym wspomniała... Teraz był zbyt słaby by rozwiązywać te zagadkę, ale jeżeli stanie sie silniejszy i mając odpowiednie wsparcie... Może pozna odpowiedzi...

Ale na tą chwilę, był zadowolony. Uniknął rozlewu krwi i być może nie stworzył w nikim nieodwracalnej złej woli. Teraz pozostawało wrócić do miasta, zanim ich zasypie. Pytanie co z Iscarem...

Niestety tym razem musiał zachować się samolubnie. Uciekał im czas a on miał rannego pod opieką. Mniej więcej...
Pozostawało mieć nadzieję, że Iscar dogada się z podobnymi sobie, skoro nawet jemu się udało.
Mniej więcej...

Odwrócił się więc do towarzyszącego mu homo rasistus.

- Widzisz? Jakoś obyło się bez trupów. Pewnie się ucieszysz, ale nie możemy czekać na powrót Iscara. Pogoda za szybko się psuje. Wracaj lepiej na wóz, ja poprowadzę...

Przy tych słowach wspiął się na kozła i chwycił lejce. Ostatni raz rozejrzał się za ich brakującym kompanem i upewniając się, że strażnik wsiadł na wóz, popędził konie, kierując ich ponownie w stronę miasta.

Miał dużo na głowie. Naprawdę dużo. Za wiele by czuć się komfortowo. Trzeba to wszystko po kawałku rozmontować. Krok po kroku rozebrać stertę, która nawarstwiła mu się pod czaszką podczas tej misji. Dlaczego to wszystko musiało być takie skomplikowane...
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

228
Danarim& Mordred

W końcu karawana rusza z miejsca. Po wielu przejściach, finalnie opuszczają las, ażeby móc wypłynąć na szerokie wody. Owymi wodami jest naturalnie szlak prowadzący do miasta. Ponownie przysypany białym puchem, w dodatku okryty gamą zbliżającej się ciemności, wszak nastaje noc. Właśnie nocą podróżnikom przyjdzie wędrować główną trasą.
Plusem powrotu jest fakt, iż zarówno Mordred, jak i kapitan Danarim znają tę trasę. Także nic nadzwyczajnego nie powinno ich spowolnić, przynajmniej nic związanego z samym szlakiem, bo przydrożne spotkania to całkiem inna historia. Stąd wnioskujemy, iż następcze pokonanie odcinka rozdroże- stolica przebiegać będzie znacznie szybciej niż dotychczas. Może zaoszczędzą ćwierć nocy.
Póki co, wszystko wskazuje na spokojny ruch. Śnieg sypie, lecz powoli jakby tylko muskał Herbię. Wiatr jest znikomy, a temperatura znośna. Przynajmniej dla takich weteranów, jak oni. Wszak Danarim nawet w rzece się kąpał podczas zimy...
Chwila za chwilą są coraz bliżej stolicy. W apogeum nocy wymieniają się spostrzeżeniami odnośnie przeszłych wydarzeń. Podczas tej rozmowy, zmęczony i poturbowany kapitan zasypia. Cała odpowiedzialność spłynęła na człowieka północy, co chyba było najlepszym rozwiązaniem, gdyż o świecie docierają do obrzeży miasta. Zalążki promieni słonecznych budzą Danarima, który odczuwa przyrost kończyny. Krótki sen na mrozie, a tyle może.
Ręką ponownie trafiła na swoje miejsce, pozostały tylko wzrastające bąble i nowy objaw- ostry kaszel, pewnie z tej samej przyczyny.
W tym samym czasie Mordred wjeżdżał na areał przed bramą, dojrzał ludzi i zamieszanie z nimi związane.


http://herbia-pbf.pl/viewtopic.php?f=16&t=1628&start=15
Spoiler:

Re: Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

229
Iscar!

Iscar dosiadł konia, dokładniej zasiadł na koniu. Pieczę nad ogierem sprawowała mroźna łuczniczka wiatru, kobieta sprawnie popędziła zwierzę, jednocześnie dając elfowi możliwość objęcia się w pasie. Szczerze nie chciała, by coś mu się stało, a szybki galop mógł być dla nowicjusza górą nie do pokonania. Zatem połączeni pokonali obrzeża lasu, dalej wychodząc na dziewicze równiny, które warto umknęły pod natłokiem stromego wzgórza.
O poranku byli już

http://herbia-pbf.pl/viewtopic.php?f=15 ... 352#p19352
Spoiler:

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

230
Z tematu...

Młoda Stedingerówna przemierzając główny trakt nie mogła nie poczuć empatii w sercu, względem tych wszystkich ludzi którzy ucierpieli przez zarazę. Z drugiej strony w jej głowie pojawiały się myśli jakoby miała czerpać z tego przyjemność, szybko je jednak odrzucała. Czasami miała wrażenie jakby w jej głowie skrywała się jej gorsza połowa, która to namawiała ją do dziwnych rzeczy.

Kiedy mijała ocaleńców w wioskach, chętnie dzieliła się kilkoma monetami z mieszkańcami. W sakiewce miała ich mnóstwo i to w złotych nominałach większych niż roczny zarobek niektórych z tych ludzi. Ona od tego nie zbiednieje, a może pomoże przeżyć kilkoro z tych ludzi. Zapewne gdyby nie widok tej tragedii, Aella nawet nie wpadłaby na taki pomysł, lecz ona także miała serce.

Kobieta przeszła ulegle badanie, musiała zaprezentować się z dobrej strony w mieście i względnie nie wzbudzać sensacji swoimi działaniami...przynajmniej na razie. Z ulgą opuściła stanowisko i ruszyła kawałek w głąb miasta. Teraz pozostało jej znaleźć swój cel i jego siedzibę, a gdzie najłatwiej o informacje jeśli nie w karczmie? Tam też się udała aby zapytać barmana o położenie siedziby Montwisserów, spodziewała się, że będzie także musiała prawdopodobnie za to zapłacić.

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

231
Mistrz Gry

Mijani ludzie, którzy nie uciekli z centrum zarazy nie wyglądali na przeszczęśliwych z pieniędzy, które rozdawała Aella. Ba, spoglądali na nią raczej nieufnie i z pogardą. Ci ludzie potrzebowali raczej świeżego pożywienia i wody, a w najbliższej okolicy raczej nie mogli teraz tego kupić. Stąd też kobieta widziała niewdzięczność w ich oczach, a chyba raz nawet wydawało jej się, ze ktoś splunął za nią, gdy odwróciła się plecami. Z drugiej strony nie można było im się dziwić - mieli naprawdę ograniczone możliwości, a łaska przejezdnej szlachcianki nie wykarmi gąb tu i teraz, kiedy sama podróż musiałaby trwać kilka dni.

Badania Aella przeszła śpiewająco, wjeżdżając zaraz do miasta, gdzie tak właściwie wcale nie było lepiej. Chociaż kilkaset metrów wcześniej wiele kapłanów pracowało w pocie czoła, próbując zatrzymać postępującą zgniliznę, pod murami było dużo uchodźców, zmarniałych ludzi, którym całe to zajście odebrało dom, a których nie wpuszczano do środka. W samym mieście zaś Stedingerówna trafiła od razu do tej lepszej części, gdzie pilnowano porządku i nie musiała przedzierać się przez ulice biedy.

Nie wiedząc, gdzie właściwie zacząć szukać, ruszyła do najbliższej karczmy w zasięgu jej wzroku. Klucząc po szerokich, ale zawiłych ulicach Górnego Miasta, natrafiła w końcu na jakąś miejscówkę, gdzie paru bogatych mieszczan popijało drogie piwo w ładnych kuflach, rozmawiając o tym, jak idą im interesy. Dopytując karczmarza o lokalizację Montweisserów, pierwszą odpowiedź, jaką Aella uzyskała, to pytanie, o KTÓRĄ siedzibę jej chodzi, bo mają parę, a w każdej mieszka kto inny. Sam główny pałacyk znajdował się kawałek stąd, ale to akurat dla kobiety nie było przeszkodą.

To, czym musiała się teraz zająć, to samo podejście do tematu. Pojedzie bezpośrednio do ich domu i poprosi o Karola Montweissera? Przedstawi się jako Aella Stedinger, nosząca nazwisko jednego z głównych rodów Keronu? Przyzna się, że Jakub chce Montweisserów po swojej stronie? Czy może spróbuje bardziej przebiegle, korzystając ze swoich uroków osobistych, zmieniając nazwisko, wtapiając się w tłum i dowiadując się więcej na temat młodego szlachcica? Możliwości było nieskończenie wiele i to Aella decydowała, jak podejdzie do tematu.

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

232
Kobieta wiedziała, że musi wykazać się odrobiną sprytu aby dowiedzieć się wpierw przydatnych informacji o Montweisserach. Bezpośrednia próba raczej szybko skończyłaby się fiaskiem. Zdawała sobie sprawę ze swoich atutów i mogła to wykorzystać aby podejść Karola zanim wyjawi mu prawdziwe zamiary. Postanowiła udać się do najbliższego domu rodu i tam zapytać o miejsce pobytu Karola, przedstawiając się jako bogata podróżniczka z dalekich stron, która potrzebuje pewnych informacji o rodach Keronu aby odnaleźć skarb. Proste kłamstewko, w które wplatając słowo "skarb", mogła obudzić wyobraźnie niemal każdego zachęcając go do pomocy - a gdyby i to nie wystarczyło, zawsze mogła pomóc sobie urokiem osobistym. Na pewno prezentowała się bardzo dobrze i widać było, że posiada bogactwa, a to najczęściej liczyło się dla wielkich rodów. Miała przy tym cichą nadzieję, że Karol nie okaże się obleśnym wieprzem gdzie każda spędzona z nim minuta byłaby męką dla wysokich "wymagań" Aelli. No właśnie, musiała jeszcze pomyśleć nad imieniem. Z tym nie miała problemu, działając w oddziałach specjalnych Aella często zmieniała tożsamość.

Kiedy znalazła się przed posesją musiała się zaanonsować strażnikom. Niczego innego się nie spodziewała, w końcu jej rodzina miała porównywalny status w Keronie co oni...no, oni byli trochę bardziej bogaci przez co nie pałała do nich przyjaźnią. Do bramy podjechała na swojej wiernej klaczy, której oporządzenie już wskazywało na wysoki status jej właścicielki. Sama Aella także trochę zadbała o swój wygląd w karczmie gdzie wynajęła pokój na ledwie dwie godzinki.

- Jestem Emilia Gundabar, chciałabym widzieć się z Karolem Montweisserem, gdzie go znajdę? - powiedziała wprost do żołdaków, nawet nie fatygując się zsiadaniem z konia. Jej ton wypowiedzi był jednak bardzo...omamiający, chociaż zapewne nie musiała, wolała nie tracić czasu na wymianę zdań z ochroną, wystarczyła jej prosta informacja, a nie była ona raczej na tyle istotna w życiu tych panów, iż mieliby sprzeciwić się jej woli.

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

233
Mistrz Gry

Plan panny Stedinger był stosunkowo prosty i wiedząc już, jak się przedstawi, ruszyła konno w stronę dzielnicy przynależącej do pałacu, gdzie powinny być włości Montweisserów. A tych raczej nie dało się pomylić z niczyimi. Posiadłość była raczej dworkiem, który ustępował chyba tylko przed niedalekim pałacem królewskim. Wokół wysokiego muru przechadzała się prywatna straż, wejścia na dziedziniec pilnowało czterech ludzi, zaś za złotą bramą była ścieżka prowadząca właśnie przez wspomniany dziedziniec, aż do samego budynku, za którym widać było ogrody. Typowo miastowa architektura wieńczona była ozdobami pokroju kolumnami podtrzymującymi werandę w kształcie nagich kobiet, zaś wszędzie wokół mieniło się od złota. Nie dziwota, że patrolowało tego tyle ludzi, skoro przeciętny mieszkaniec Dolnego Miasta kradnąc klamkę od drzwi mógłby ustawić się na całe życie.

Podjechawszy do bramy, jeden z czwórki strażników wysunął się naprzód. Ani on, ani reszta nie wyglądali na opijusów czy podrzędnych strażników miejskich, a znając życie, z pensji mogą sobie jeszcze pozwolić na oszczędności. Wysłuchawszy przedstawienia się Aelli jako Emilia Gundabar oraz jej żądania widzenia się z Karolem, mężczyzna wyciągnął dłoń w stronę reszty. Młodszy chłopak podszedł, wyciągając zeszycik, który najemnik w milczeniu wertował przez dobre kilkanaście sekund.

Żadnej Emilii Gundabar tutaj nie widzę na liście gości. Mości włodarze nie umawiają się na spotkania spontanicznie. Jaśnie panienka winna wysłać gońca bądź gołębia z listem upraszającym o wizytę, wtedy o tu — postukał palcem w zeszycik — tu właśnie panienkę Emilię wpiszemy i wpuścimy.

Strażnik nie powiedział tego w żaden sposób złośliwie i złowrogo i widać było, że chciał być miły, ale obowiązki to obowiązki, czyż nie? Jego chlebodawca by go zabił za wpuszczenie całkiem obcej osoby na teren domu, nawet jeśli wyglądała bogato... ale chyba wszystko da się obejść, prawda?

z/t do Siedziby Montweisserów

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

234
Z - Płynącego Ogrodu

Po dobiciu na brzeg Linus urządził małe zebranie. Zwołał wybranych przez siebie dwudziestu "zbirów" wraz swoich dwóch oficerów. Dobrał tych najwierniejszych. Takich co od razu nie wyśpiewają wszystkiego na torturach... i takich co minęli możliwie jak najmniej zakazane mordy. I tak nie mógł zabrać ich zbyt wielu jeśli chciał poruszać się prędko. Pozbyli się może godła kompani i sam Linus miast płytowej zbroi przywdział długą koszulę kolczą i chełm garnczkowy... ale chciał chociaż sprawiać wrażenie wymiernie przyzwoitej grupy, której tak łatwo nie zidentyfikuje się po ataku jako "najprawdopodobniejszych winnych". Zasiadłszy w kręgu wyłożył im co i jak będą musieli zrobić. Wiedzieli, że pisali się na karkołomne zadanie... każde takie dla nich było. Powinni więc jak najszybciej wiedzieć na co się szykować aby wiedzieli jak rozłożyć swoje siły w trakcie ekspedycji.

- Od teraz jesteśmy oficjalnie wędrowną najemną grupą powstałą w okolic Irios. Jak ktoś się będzie pytał to zostaliśmy najęci przez jakiegoś szlachciurę z północy królestwa i idziemy pomóc mu zaprowadzić porządek na jego ziemiach. Nie chce nic o "Łzach", "Linusie" i "Virrenach" słyszeć do końca tej wyprawy. Nazywamy się "Wilcze Łby" a ja mam na imię Baltazar. Zrozumiano? A naszym prawdziwym celem jest dorwanie zasranego konwoju rojalistów. Jak po drodze przy postojach i po wsiach coś usłyszycie to meldujcie... ale nie pytajcie o to jak skończeni kretyni. Zrozumiano? Podróżujemy dzień i noc, odpoczywamy tylko gdy to absolutnie konieczne i próbujemy ich wyprzedzić. Potem rozbijemy obóz na dłużej, odpoczniecie a potem się zabawimy z kupczykami. I ani słowa o tym. Zrozumiano?

Następnie uformował drużynę w miarę przyzwoitą formację i ruszył w kierunku traktu z nadzieją, że zdążą wyprzedzić rojalistów przed ich dotarciem na wielkie pola wkoło Saran Dun.
Spoiler:

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

235
Mistrz Gry

Dwudziestu nieoznakowanych ludzi, każdy uzbrojony po zęby i gotowi skoczyć w ogień za swoim przywódcą... Baltazarem. Oprócz tego Rethorn i Veliara, jego najbliżsi współpracownicy, wszyscy razem zebrali się w drużynę, którą roboczo nazwano Wilczymi Łbami. Zebrani na kamienistej plaży, omawiając plan, potwierdzili jego zrozumienie i jeden po drugim wstawał, otrzepując portki. Patrząc im po oczach, Linus, czy raczej Baltazar, widział w ich oczach nieprzyjemną radość z końca stagnacji i chlania. Chociaż rozróby pod Qerel, chodzenie na kurwy i wlewanie w siebie litrów piwska było przyjemnym zajęciem, za wicehrabią poszli z innego zgoła powodu – a była nim krwawa jatka, z której niegdyś słynął Virrien. W ostatnim czasie zajęty polityką nieco zaniedbał swoich ludzi, których ciężko i tak było trzymać na uwięzi. W końcu jednak udało im się wyrwać z nudnej okupacji murów książęcej stolicy.

Do traktu mieli spory kawałek, nieco ponad dzień drogi. Aby tam dotrzeć, najprościej było iść wzdłuż linii brzegowej, aż do przerzedzenia lasu, skąd można było przeciąć ląd, by trafić na główną ścieżkę. Drużyna wspięła się ponad skaliste brzegi plaży i zaczęła kluczyć między pierwszymi delikatnie zazielenionymi drzewami. Znad morza wiał zimny, wilgotny wiatr, który skutecznie ochładzał temperaturę powietrza wokół nich i zmuszał do zakładania szali bądź stawiania kołnierzy. Mimo tego morale bandy było dosyć wysokie — na tyle, aby po jakiejś godzinie energicznego marszu zacząć podśpiewywać co i rusz jakieś sprośne piosenki.

Koło południa na horyzoncie ujrzeli jakieś przybrzeżne zabudowania – prawdopodobnie wioskę rybacką na wypizdowiu. Raczej ciężko było ją ominąć, ale nie była ona raczej sporym problemem. Były nim za to chmury, które ciężko gromadziły się na niebie. W pewnym momencie zrobiło się nieco ciemniej, chociaż tych najgorszych, czarnych, burzowych jeszcze nie było widać. W ogóle w tym roku nie było jeszcze żadnej burzy. Spoglądając w niebo, Linus zauważył jednak pomarańczową poświatę wychylającą się spomiędzy niskich obłoków, jakby coś na niebie płonęło, lecz chmury to przykrywały.

Po jakiś dziesięciu minutach ktoś zaczął jęczeć, że źle się czuje. Adin, niedoszły Czarodziej, którego ulubioną rozrywką było rzucanie kamieniami w innych... dosłownie. Zaczął ewidentnie iść z tyłu. Wyglądał, jakby miał gorączkę.

Nie mogę — wysapał, ściągając kawałek materiału obwiązujący jego szyję. — Ja pierdolę, ale mi parno i duszno.

Nażarłeś się czegoś, to teraz masz ci los. Idź w krzaki — powiedział Rethorn, który nawet nie popatrzył się za siebie, tylko rzucił to przez ramię. Zaraz jednak do narzekania dołączył kolejny głos i jeszcze jeden. Czterech jego ludzi — poprzedni mag, jeden rosły facet, który walczył mieczem i czasami tuż po walce leczył magią pomniejsze rany, dziewczyna, która służyła im za zwiadowczynię dzięki jej zmyślnemu wykorzystaniu magii powietrza oraz łucznik – po prostu łucznik – oni wszyscy zaczęli skarżyć się, że jest im duszno, a powietrze parzy ich skórę. Adin, któremu najbardziej się udzieliło z całej czwórki, w końcu nie wytrzymał i usiadł na jakimś kamieniu, aby po chwili po prostu położyć się na ziemi, próbując ochłodnieć nieco na zmarzniętej glebie. Veliara podeszła do niego i kopnęła go, warcząc, aby wstał, lecz ten nie reagował, jęcząc tylko, żeby zostawić go w spokoju. Pozostała trójka też wykorzystała sytuację i spróbowała odpocząć na chwilę, póki mieli kryzys w drużynie.

Z głębi puszczy beorskiej doszedł uszu Linusa oraz pozostałych najpierw jeden ryk, potem drugi i trzeci. Potem się powtórzyły, lecz znacznie bliżej. Brzmiało na dzikie, wściekłe zwierzęta.

Tymczasem czwórka jego ludzi odmawiała posłuszeństwa, tłumacząc się nagłym zaniemożeniem.

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

236
Niecały dzień. Niecały dzień minął odkąd na dobre rozpoczęli swoją ekspedycje... i już wszystko zaczynało się sypać. Przedzieranie się przez las nie było dostatecznie upierdliwe. Ale to nie było najwyraźniej dość. Ludzie Linusa musieli się jeszcze zacząć kłaść na runie leśnym i narzekać. Szlachcic miał przemożną chęć dołączenia do elfki w kopaniu leżących... ale się wstrzymał. Nie był to wyizolowany przypadek. W sumie czterech członków dwudziesto-paro osobowej drużyny uległo nagłemu zmęczeniu. W normalnych okolicznościach podejrzewałbym zdradę lub bunt i kazał wymierzyć należytą karę... ale był niemal pewny, że nie osoby które opadły z sił nie miały motywu do takowego szkodliwego działania. Co więc do czorta się działo? Cokolwiek to nie było musieli iść naprzód.

- Dobra. Zmiana planów śmierdzące lenie. Daje wam kwadrans na pozbieranie się do kupy albo...

Wypowiedź Linusa przerwały dzikie ryki zwierząt. Zbliżające się ryki. Rycerz niewiele myśląc dobył miecza i skierował spojrzenia jak i ostrze w kierunku z którego dobiegały. Nie widział niczego... jeszcze. Zirytowany zadarł głowę w górę chcąc przeklną kłębiące się nad nim chmury zakrywające słońce... tylko by przypomnieć sobie o łunie, która skrzyła tam już dobre kilka minut. Z początku uznał to za zwykły przypadek promieni słonecznych nabierających odrobinę innej barwy przez zakrywające je kłęby wodne... łuna jednak nabierała na silę i miała z sobie coś niepokojącego. Było nienaturalnie ciemno... ale łuna była widoczna jak na dłoni. Rycerz skrzywił się, zaklną po czym podchodząc z ostrzem w dłoni do pokładających się członków drużyny ryknął. Głównie do nich ale i do całej drużyny.

- Jeśli możecie chodzić wstaniecie w tej chwili! Jeśli nie to ktoś was zatarga do wsi jak wór kartofli! Nie obchodzi mnie czy nie czujecie, rąk, nóg czy własnych pustych łbów, ale jakbyście nie zauważyli coś tu się odpierdala! Na niebie jest łuna jakby las ktoś podpalił, cholera wie co właśnie ryknęło i jest ciemno jak cholera w samo południe. Więc będziecie współpracować albo na własnej skórze się przekonacie czy prędzej dorwie was chędożony ogień, zasrane dzikie zwierzęta, pierdolona ulewa z tych ciemnych chmur czy ja osobiście. ZROZUMIANO!?

Odwrócił się następnie i wskazał ostrzem miecza na rybacką wioskę.

- Zabieramy się tam. Jeśli to burza, pożar czy inna cholera tak miesza z nieboskłonem to przeczekamy to w tej osadzie. Lepsze nocowanie w lepiance niż przemoknięcie do suchej nitki lub uduszenie się dymem idąc na pałę w las... zwłaszcza, że coś w nim siedzi. Potrzebujemy więcej światła i w pełni sprawnej załogi by się użerać z dziczyzną. Nie chce żadnych niepotrzebnych strat! Więc ruchy! I pomóżcie tym co uparcie twierdzą, że jest im duszno. Idziemy w zwartym szyku! Ci z większym doświadczeniem w walce wręcz i lepszym ekwipunkiem od strony lasu, reszta od strony morza!

Okazawszy swoją "troskliwą miłość" względem drużyny szlachcic odpiął również z pleców tarczę i energicznie przymocował ją do swojej lewej dłoni. Następnie zaś ruszył energicznie w stronę wioski jednocześnie chwytając po drodze elfkę przyciągając ją jeszcze bliżej i szepcząc jej do ucha.

- Idź jako tylna straż. Jak któryś z tych "zmęczonych" będzie próbował uciec... wiesz co robić. I przy okazji spróbuj wykoncypować co się w lesie dzieje. Co ryczy, czy las się faktycznie pali... słowem co tu się dzieje do ciężkiej kurwy. I drzyj się tak bym usłyszał jak dostrzeżesz cokolwiek w co trzeb będzie władować sporo stali.
Spoiler:

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

237
Mistrz Gry

Nie tylko Linusa przejęły zbliżające się od strony lasu ryki zwierząt, ale i resztę drużyny, która zaczęła sama z siebie poprawiać miecze w pochwach, czasami je wyciągając, bądź inaczej się przygotowując do potyczki. Tymczasem czwórka niedomagających uczestników wyprawy właśnie się rozbierała. Szlachcicowi nawet teraz było zimno, lodowaty wiatr szczypał go w policzki, a i sam widział delikatną mgiełkę wychodzącą z jego ust. Tymczasem towarzystwo ściągało z siebie szale, rękawiczki i rozpinało guziki płaszczy, wyciągając zaczerwienione, spocone twarze w stronę morza, które przynosiło ten chłód. Najgorszy był właśnie Adin, który tarzał się po ziemi, próbując zaznać od zmrożonej po zimie gleby przyjemnego zimna. Chcąc nie chcąc, Linus widział w oczach jego podwładnych strach – najgorszym było bowiem to, czego nie znali, a jeśli atakowało to ich całą czwórkę, było jeszcze gorsze.

Jego przemowa nieco pomogła wszystkim, oprócz Czarodzieja. Zwiadowczyni z jękiem podniosła się z pozycji siedzącej, z wyraźnym zmęczeniem stając na nogi. Wojownik tylko opierał się o jakieś drzewo z przymkniętymi oczami, więc polecenie Linusa tylko wybudziło go z letargu. Najlepiej zachował się łucznik, który wachlował się dłonią, będąc chyba najmniej dotkniętym przez tajemniczą zarazę. Adin zaś... leżał. Nie zareagował na kopnięcie Veliary ani groźby szlachcica, jęcząc i pełzając, brudząc się ziemią, która była jego domeną.

Ktoś go podniósł i przerzucił sobie przez ramię, ustawiając się po stronie morza, podobnie do pozostałej trójki. Większość z mieczami i w cięższych zbrojach zaczęła iść ostrożnie po stronie lasu beorskiego, zerkając tam co chwilę. Ryki się zbliżały – oszalałe, wściekłe, dzikie... żądne krwi. Wszyscy przyspieszyli kroku, chociaż chorym ciężko było się do tego dostosować. Elfka zaś wycofała się na tyły, wyciągając łuk i nieco oddalając się w stronę lasu, by wykoncypować, co się tam u diaska dzieje.

Przez kilkanaście minut szli w miarę żwawo, chcąc dotrzeć do powoli jawiącej się im na oczy wioski rybackiej. Widzieli wyraźniej zabudowania i pojedyncze istoty się tam kręcące, mając może z piętnaście do pół godziny marszu tam, zależnie od tempa. W pewnym momencie do uszu Linusa doszedł przerażony krzyk. — Sabi?! SABI! — Było to imię zwiadowczyni, która po Adinie najciężej chorowała. Odwracając się, wicehrabia zobaczył, że dziewczyna upadła na kolana. Jej oczy były wybałuszone, dłonie latały jej w widocznej panice, a ustami poruszała, jakby była rybą wyciągniętą na brzeg. Czerwieniła się coraz bardziej i ewidentnie było widać, że próbuje złapać bezskutecznie oddech. Powietrze wokół niej dziwnie wirowało. Jeden z jego ludzi próbował jej pomóc, ale kompletnie nie wiedział, co zrobić.

Sabi! Kontroluj to! — krzyknął ktoś, zaś widząc wzrok Baltazara, powiedział przestraszony: — Próbowała użyć swojej magii, żeby wywołać wiatr, żeby to ją nieco ochłodziło. Kurwa, Sabi, coś ty zrobiła!

BALTAZAR? NADCHODZĄ! — tym razem była to Veliara, która bezbłędnie wykonała swoje polecenie i teraz wyłaniała się spomiędzy drzew, w biegu strzelając w położone wyżej gałęzie. Po chwili dowódca zobaczył, w co celowała elfka. Z konarów ogołoconego z liści drzewa spadł właśnie z głuchym łoskotem jakiś kotowaty. Gładkie, szare futro, wielkości małego konia, o potężnych łapach i dwóch ogonach zakończonych kością. Ryczał niekształtnie z bólu, trafiony strzałą prosto w gardło.

Więcej z nich, o jarzących, niebieskich ślepiach, zaczęło pojawiać się na drzewach i w samym lesie. Około dziesięciu, na szybko licząc. Wszystkie wyglądały na rozjuszone, miaucząc w nienaturalny sposób i podchodząc coraz bliżej ekipy. Derkety, zdołał tylko przypomnieć sobie Baltazar. Drapieżne, ale nigdy w takich stadach i tak blisko krawędzi puszczy. Nigdy tak agresywne jak dzisiaj.

Pomarańczowa łuna kolorowała obrys chmur, które pędzone silnym, morskim wiatrem co jakiś czas przemykały, odsłaniając skrawek błękitnego nieba. Czasem mignęło słońce, które zasłonięte było teraz całkowicie, mając wokół siebie jedynie ogniste obramowanie. To ono było źródłem nieprzyjemnego koloru chmur i to przez nie było teraz ciemniej.

Jeden z pojedynczych, czerwonych promieni, które znikały po kilku sekundach, gdy chmury je z powrotem zasłaniały, przemknął po twarzy Linusa.

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

238
Sytuacja pogarszała się z minuty na minutę. Już miał wrażenie, że za chwilę będą w wiosce i będzie mógł albo dać "Chorym" możliwość odpoczynku... albo połamać im żebra. Tymczasem ich głównemu czarodziejowi padło na mózg do reszty i zaczął tarzać się w runie. W następnej chwili kolejna z jego podwładnych zaczęła dusić się własną magią tylko po to by jej dyszenie przerwał ostry okrzyk elfki... i nowe towarzystwo. Derkety. Sytuacja sama w sobie byłaby beznadziejna. Jednak jakby było tego mało nawet podejrzenia szlachcica o źródło nienaturalnej łuny czy chmur zostały naprostowane tak aby dodatkowo kopnąć go w krocze. Słońce było... ciemne? A raczej coś je zasłaniało pozwalając jeno krwawemu pierścieniowi rzucać blask na ziemię. Rycerz nie był może astrologiem... ale nawet on wiedział, że to co się dzieje na nieboskłonie jest zdecydowanie nienaturalne. Całość zaś owego zlepku niezwykle irytujących i niepokojących zdarzeń skwitował filozoficznym.

- Chyba kurwa żartujecie....

Po raz kolejny sprawdził czy wszystkie rzemienie trzymają się jak należy po czym z tarczą przed sobą ustawił się na czele kolumny marszowej z twarzą zwróconą do lasu. Podmiótł wzrokiem po terenie szukając jakiś obronnych punktów, upewnił się, że wszyscy jego ludzie są tam gdzie być powinni po czym ją ryczeć rozkaz po rozkazie. Głównie by przekazać instrukcje swojej zgrai... ale i licząc, że może jego okrzyki kupią im trochę czasu i spłoszą nieco przerośnięte kocury.

- Formować mur od mojej prawicy! Reszta stać z tyłu! Łuki, kusze i dzidy mają pójść w ruch! Nie pozwalajcie dotrzeć im blisko! A Sabi... do jasnej cholery... niech ktoś ją ogłuszy! Może to przerwie działanie zasranej magii!
Spoiler:

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

239
Mistrz Gry

Tarcza trzymała się dobrze i o to Linus nie musiał się martwić. Większym problemem było niedomaganie dwójki jego ludzi i dzikie, oszalałe zwierzęta zachowujące się wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Na terenie wokół niego rozsiane było kilka większych głazów, za którymi można było się w miarę sensownie skryć, porządnie przykucając. Niedaleko leżało niewielkie drzewo powalone dawno temu przez wiatr, no i był jeszcze sam las, chociaż tam derkety raczej czuły się jak u siebie w domu. Pod stopami mieli mieszaninę twardej gleby i żwirku, którym była wyłożona plaża. Nic więcej. Co zaś wioski się tyczyło, patrząc teraz, Linus określił, że gdyby zacząć tam biec, można byłoby dotrzeć do zabudowań w około dziesięć minut... ale czy niektórzy z jego ludzi byli w stanie w ogóle biec? Czy on był w stanie sobie teraz pozwolić na straty?

Mężczyzna niosący Adina rzucił go o ziemię dosłownie jak worek ziemniaków i pognał na przód walczyć z resztą. Ten, który krzyczał o tym, aby Sabi zaczęła kontrolować swoją magię, bez wahania zdzielił ją głowicą miecza po głowie... chociaż prawdopodobnie dziewczyna sama by pewno zaraz zemdlała. Linus nie miał czasu patrzeć, czy to się udało.

Veliara gnała szybciej niż koty, zjeżdżając praktycznie po jakimś małym zboczu, stając z powrotem na nogi i za chwilę dobiegając, ustawiając się z wypiekami na twarzy z tyłu, wśród innych łuczników. Dopiero za nimi leżała nieprzytomna dwójka. Pozostali chorzy ustawili się do walki, chociaż nie wyglądali najlepiej.

Nie trzeba było nawet sygnału, by tych pięć kuszy i łuków poszło w ruch, wysyłając salwę w pierwsze koty. Część chybiła, ale dwóch bodajże — elfka i jakiś krasnolud kusznik — trafiło. Jeden od razu padł, drugiemu bełt wbił się w grzbiet. Derkety zamiauczały i skoczyły spomiędzy gałęzi drzew na drużynę szlachcica.

Jeden z nich spadł prosto na jego tarczę, uczepiając się jej i machając agresywnie ogonami. Kłapał sporą paszczą, zaś jego ciężar po kilku sekundach zwalił z nóg Baltazara, przygniatając go do ziemi. Inni już walczyli z kotowatymi, a tylna straż naciągała kolejne pociski. Przed oczami Linusa mignęły ostre szpony dzikiego zwierzęcia.

Trakt Łączący Saran-Dun i Qerel

240
Jego ludzie przyjęli należyte pozycje i robili co do nich należy... lecz czy było to dość? Kto wiedział ile tych kocurów czyhało w lesie i czy wszystkie nie przyjdą pomścić swych braci. Co jednak pozostawało? Bieg do wioski kosztowałby ich co najmniej kilku żołnierzy... i za co? Schronienie, które i tak zapadnie się pod łapami dzikich zwierząt? Zresztą jaka byłą gwarancja, że już ich tam nie ma? Skoro zaatakowali zbrojny oddział... to czemu nie i wioskę? Wojownik zacisnął wargi z frustracją wymalowaną na twarzy. Jednak dźwięk cięciw i widok dwóch trafionych kocurów przywiódł na jego twarz znajomy zawadiacki uśmiech i pełnym animuszu głosem zakrzyknął.

- Strzelać bez rozkazu! Nie robić nawet kroku w tył! Pokażmy zasranym futrzakom...

Okrzyk przerwała jednak jedna z bestii uczepiwszy się jego tarczy i zwalił go z nóg. Rycerz stęknął zszokowany i chwilowo sparaliżowany uderzeniem o ziemię. Jednak jego instynkt przetrwania uderzył równie szybko jak został zwalony z nóg. Nie mógł tak po prostu "próbować wstać" czy "zrzucić kota". A nawet jeśli mógł byłoby to marnotrawstwo energii na pojedynczego przeciwnika. Rycerz spróbował przekręcić się na bok aby stwór sam puścił pod własnym ciężarem tarczę i dał mu odrobinę miejsca na dźgnięcie go w brzuch. Jeśli jednak i to zeszłoby na marne rycerz miał zamiar podnieść dłoń z mieczem nad głowę... po czym zdzielić kocura głowicą prosto w mordę. Celując w jego lewe oko. Oczywiście jeśli to zeszłoby na panewce pozostawało upuszczenie miecza i sięgnięcie po nóż... ale tylko naprawdę zdesperowany wojownik upuszcza swą główną broń na polu walki.

A także naprawdę kiepski przywódca zostawia swoich podwładnych gdy jego życie jest zagrożone. Nie mógł pozwolić by ci z jego ludzi, którzy zauważyli jego upadek stracili morale lub co gorsza złamali szyk by go ratować. Siłując się z bestią wykrzyknął więc na całe gardło z ziemi.

- Bijcie skurwysynów najbliżej was, osłaniajcie towarzyszy obok i pod żadnym zasranym pozorem nie łamcie formacji!

Następnie skupił się na zaimplementowaniu swojej taktyki ze stoczeniem kota z tarczy i jego dźgnięciem... lub zrobieniem mu z oka płynnej papki.
Spoiler:

Wróć do „Saran Dun”