Tam gdzie słońce nie dochodzi

1
Długo ci jeszcze zejdzie? – zapytał nekromanta tonem, który nie mógłby być bardziej znudzony. Gdyby popadł w jeszcze większe odrętwienie, pewnie wtopiłby się w ścianę o która się opierał.

Ogrim... Weź mnie cholera nie rozpraszaj. – Odwarknęła dziewczyna, ubrana podobnie jak jej towarzysz - w nekromanckie szaty. W odróżnieniu jednak od Ogrima, jej twarz pełna była napiętej koncentracji a dłonie niemal do białości zaciśnięte na kosturze. – Ożywić zwłoki jest łatwo. Spętanie duszy jest jak przeciąganie liny zębami, więc daj mi się skupić i utrzymuj ten krąg maskujący, bo jak słowo daję, jeżeli znowu jakiś Żniwiarz nam się tu wpierdoli i popsuje robotę...

A matka mówiła... "Wyjdź dobrze za mąż, będziesz ustawiona", ale nieee... Mnie się zachciało studiować nekromancję. – Burczała pod nosem dziewczyna. Posiadanie własnej kohorty darmowych służących wydaje się kuszące, dopóki twój nauczyciel nie każe ci odwalać pozalekcyjnych zadań uzupełniających.

Nekromantka pozwoliła sobie więc na optymistyczne westchnięcie, gdy widmowy kształt zaczął się materializować, przeciągany z planu spektralnego na fizyczny. Duch nadal miał formę humanoida, ale rysy twarzy były niedostrzegalne a postać rozmywała się nieco. Musiał długo błąkać bez przechodzenia na drugą stronę, skoro nie pamiętał jak pierwotnie wyglądał. Albo, po prostu za życia też nie był zbyt rozgarnięty.

Właśnie wtedy, gdy wszystko było na właściwej drodze do ukończenia zadania, Ogrim doznał dziwnego uczucia. Włosy powoli stanęły mu na karku a w powietrzu zawisła dziwna atmosfera, jak na chwilę przed uderzeniem błyskawicy, ale rozciągnięta w czasie.

Zemer... – Mruknął do swojej towarzyszki. – Zemer, czujesz to?

Nie teraz! – Wysyczała dziewczyna, wciąż skupiona na uwiązywaniu ducha. Już był prawie jej.

Ogrim wyciągnął z kieszeni amulet otrzymany od profesora. Był to mosiężny dysk mieszczący się w dłoni, pokryty elfickim pismem zbiegającym się ku sporemu cyrkonowi w środku. Kryształ rozświetlał się delikatnie, gdy znalazł się w obszarze większego zgęszczenia vitea. Takie naturalne skupiska ułatwiały rzucanie zaklęć, zwłaszcza podtrzymywanych, bo część niezbędnej energii magicznej można było pobrać z otoczenia. Jednak talizman nadal poblaskiwał łagodnie, tak samo jak gdy rysował kręgi ochronne.

Nagle kilka rzeczy stało się jednocześnie. Nie było dużego błysku ani dźwięku. Duch po prostu zniknął. Cyrkon w środku amuletu rozprysnął się na kawałki, jakby trzaśnięty o podłogę. Zemer krzyknęła upuszczając kostur i ze zdziwieniem patrzyła na czerwone ślady na dłoniach, gdzie poparzył ją jej własny magiczny przewodnik, który nadal parował leżąc na ziemi.

Ogrim powlókł po scenie niepojmującym wzrokiem. – Co to było do cholery?
... Gaspard - nekromanta o krótko przystrzyżonej, posiwiałej brodzie - spoglądał na pozostałości amuletu. Początkowo był sceptycznie nastawiony do opowieści swoich studentów o przyczynie niepowodzenia, ale poparzenia na dłoniach Zemer a zwłaszcza uszkodzenia na jej kosturze i przede wszystkim na amulecie, który Gaspard osobiście wykonał, zdawały się jednak potwierdzać ich historię. Zniszczony kostur, nie był niczym nadzwyczajnym. Dzieje się tak, gdy przepuścić zbyt dużą ilość magicznej energii przez zbyt słaby przewodnik. Nie wyjaśnia to jednak poparzenia. Magiczne narzędzie straciłoby przewodnictwo na długo przed tak gwałtownym wyładowaniem. Przypadki poparzenia przez przeciążenie, były niezmiernie rzadkie - występowały jedynie gdy dwóch magów próbowało jednocześnie rzucać zaklęcie trzymając ten sam kostur i jeden z nich był wyraźnie silniejszy. Wówczas przeciążenie było dużo gwałtowniejsze i owszem, mogło poparzyć, ale nie w tym przypadku. Ponadto kryształowego artefaktu który Gaspard dał Ogrimowi, nie można było zniszczyć przez studencką pomyłkę. Talizman wykrywający nie ma nawet zastosowania w rzucaniu zaklęć, więc powinien być kompletnie poza obiegiem magii jakiej używali. Nie... Coś nieprzewidzianego musiało się wydarzyć w tamtym miejscu.

Uznam ten wypadek, za spowodowany bez waszej winy. Oświadczył wreszcie, ku widocznej uldze swoich uczniów. – Niemniej można z niego wyciągnąć naukę. Niech medyk zajmie się rękami Zemer, a potem zbudujcie sobie różdżki o lepszym przewodnictwie. Ocenię wasze starania gdy skończycie.

Gdy studenci nekromancji skłonili się i wyszli, Gaspard ponownie obejrzał zniszczony amulet, przez chwilę rozważając czy nie powiadomić rektora. Odrzucił jednak ten zamysł. Za mało jeszcze wiedział by uderzać na samą górę. Zamiast tego, może wypadałoby zagadnąć kilku zaprzyjaźnionych magów z Akademii?
... Brodaty mężczyzna o śniadej cerze, wbił do gabinetu Gasparda, ściskając w dłoni szeroki zwój. Khandur, mag rodem z Karlgaardu, przybył do Nowego Hollar gdy w jego rodzimych stronach, jego studia wkroczyły w dziedziny "haram". Gaspard nie bardzo wiedział co znaczy to słowo, tylko że skutkuje ono dużą ilością kamieni lecących w twoją stronę i wściekłym tłumem chcącym ściąć ci głowę.

Zabawne. Gdy przybył tu pierwszy raz, Khandur wyglądał niemal identycznie jak teraz - poprawiając swój (zdaniem Gasparda) idiotyczny i obecnie mocno pognieciony (i poplamiony) turban, zaś jego Karlgaardzkie szaty prezentowały się wcale nie lepiej. Tym razem był jednak pozytywnie podekscytowany.

Gas! krzyknął Khandur, rozwijając na biurku nekromanty zwój, który okazał się mapą Herbii. – Przez miesiąc przedzierałem się przez lasy, ciernie, wilki i odział najemnych pikinierów walczących z wilkami o padlinę! Ale wreszcie odkryłem coś nowego. Spójrz! – Z tymi słowami, Khandur rzucił proste zaklęcie iluzji na mapę. W rezultacie, na powierzchni zaczęły pojawiać się i znikać świetliste bańki, jak pęcherze gazów na bagnach.

Na co właściwie patrzę? – Gaspard zapytał równie skonsternowany co zaintrygowany.

Te bańki... – Zaczął Khandur – ...to rozbłyski vitea. Podniósł rękę przerywając Gaspardowi nim ten zdążył się odezwać. – To dokładnie to co słyszysz. To pojawiające się spontanicznie i na chwilę, drastyczne zgęszczenia many na danym obszarze. To właśnie przytrafiło się twoim uczniom. Na jedną chwilę, poziom vitea w miejscu gdzie pracowali, wystrzelił poza wszelką przewidzianą skalę i wszystkie magiczne narzędzia czy to pomiarowe czy przewodzące, zostały przeciążone.

To... Zarówno ciekawe jak i niepokojące. – Gaspard stwierdził drapiąc się po brodzie. – Dlaczego dotąd nikt nie zauważył tego fenomenu?

Khandurowi nieco opadły ramiona gdy poruszono tę kwestię. – Szczerze mówiąc, nadal nie wiem. Moim jedynym domysłem jest, że dzieje się to od niedawna. Co otwiera kolejną beczkę problemów z rodzaju - dlaczego teraz? – Para magów przez chwilę patrzyła w kontemplacji na mapę, aż wreszcie Gaspard wskazał palcem na pewną prawidłowość. – Te rozbłyski, zdają się pojawiać całkiem przypadkowo... Ale są regiony gdzie ich częstotliwość wzrasta do niemal regularnego poziomu. Na przykład tutaj i tutaj... – Rzekł wskazując palcem na obszar wokół Wieży i bliżej niekreślonej lokacji w Turonie – ...zdają się niemal wrzeć. Co gorsza... Podobny przypadek mamy również tutaj. – Oznajmił wskazując wreszcie na Nowe Hollar.

Khandur pokiwał głową ze zmartwieniem. – Istotnie. Według moich badań, rozbłyski vitea są efektem ubocznym zakłóceń wymiarowych. Miejsca największych skupisk to te, gdzie według mnie nastąpiło kiedyś otwarcie przejścia między płaszczyznami.

Więc twierdzisz, że to nadmierne stężenie magii nie jest naturalne, ale przecieka do nas z innego wymiaru, tym częściej im cieńsza jest granica między naszymi światami?

Tak. Taką właśnie wysnułem teorię. – Potwierdził Khandur.

To mogłoby znaczyć, że nasze miasto siedzi na klatce z lwem, która w każdej chwili może się otworzyć. Chyba najwyższy czas, zawiadomić rektora. Potrzebujemy więcej ludzi i środków żeby to zbadać.
... Rektor Ignaz Keli, wydawał się na tyle zainteresowany projektem, że sprawnie przydzielił do niego dość ludzi i zasobów by rozszerzyć badania. Największym problemem okazało się znalezienie miejsca o dużej systematyczności rozbłysków. Rektor Keli wyraźnie podkreślił, by przeprowadzać badania w regionie odległym od miasta. Wreszcie zdecydowano się rozstawić obóz w miejscu jednej ze starych pogańskich osad w Górach Aron. Dawni mieszkańcy podobno praktykowali prymitywną komunikację ze światem zmarłych, co obecnie zwiększało szansę na obecność rozbłysku, bez narażania się na atak demonów w bardziej... Niestabilnych regionach.

Kolejne dni, okazały się jednak żmudnym, jałowym czekaniem. Wprawdzie fenomen pojawiał się dość regularnie, był przy tym jednak rzadki. Ponadto nie osiągnęli żadnych wyników. Choć grupa magów nauczyła się rozpoznawać nadchodzący rozbłysk przez znajome już uczucie jeżących się włosów, stracili mnóstwo narzędzi w próbach uchwycenia fenomenu.

To bez sensu. Jęknął Khandur podczas przerwy obiadowej. – Nie ważne jak zwiększamy skalę, zawsze następuje przeciążenie. Jak bogate w vitea są te przebłyski?

Mnie też to irytuje. – Przytaknął Gaspard. – Musimy coś wymyślić zanim cała ta operacja pójdzie w Garona. – Rzekł, wskazując na Balaka - ich mistrza od artefaktów, który siedział w kącie w katatonii, tocząc pianę z ust odkąd kolejny z jego przyrządów zmienił się w dymiący złom.

W tym samym czasie Numa - ich skarbnik - zalewał się w trupa po obliczeniu strat, a kilku asystentów zasnęło z nudów lub wyczerpania. Toteż nikt nie zerwał się gdy poczuli kolejną nadchodzącą falę.

Nagle Balak osunął się na ziemię w kącie a Numa padł twarzą na stół jak marionetka bez sznurków. Wszelkie próby ich ocucenia spełzały na niczym. Podobnie rzecz się miała ze śpiącymi.

To jakaś klątwa? – Ktoś zapytał Gasparda, na co nekromanta zaprzeczył.

Rozpoznałbym klątwę. To coś innego, ale niech ktoś rzuci szerokie rozproszenie magii na wszelki wypadek.

Kilka kolejnych godzin, upłynęło na panicznej bieganinie i pośpiesznych próbach dojścia co się stało. Choć ich wysiłki zdawały się spełzać na niczym, może któryś bóg czuwał nad nimi, bo problem rozwiązał się sam. Jak jeden mąż, wszyscy nieprzytomni obudzili się gwałtownie, ciężko dysząc jakby wynurzyli się z wody rozglądając się niemal nieprzytomnie. Wreszcie Balak wydyszał – Wróciliśmy.

Nikt z zebranych nie wiedział jeszcze co to znaczy, ale wszyscy przeczuwali, że zbliżyli się do klucza.
...Co o tym sądzicie?

Magowie zgromadzili się przy jednym stole by podsumować ostatnie wydarzenia.

Wbrew wszystkiemu, nie czuję się źle. Jedynie trochę zdezorientowany. – Oświadczył Balak ze swojego miejsca.

Podobnie ja. – Zaświadczył Numa – A według Voluga – Rzekł kiwając głową w stronę ich medycznego maga – żaden z asystentów również nie ucierpiał.

Niemniej jako medyk muszę zapytać, czy jesteście pewni, że nie była to halucynacja albo zwykły sen?

Numa pokręcił głową. – Widzieliśmy się wzajemnie i mogliśmy się dotknąć. Ból również był prawdziwy, nawet gdy się go nie spodziewaliśmy. Wiem, bo zasadziłem jednemu kopniaka gdy się odwrócił a on mi oddał. Dla pewności wyjąłem też własne notatki rachunkowe. Mogłem je odczytać, co nie powinno być możliwe we śnie.

Khandur pokiwał głową z namysłem. – Wszyscy też mówią to samo niezależnie od siebie. Znaleźli się w mieście, wyglądającym jakby składało się ze zlepionych ze sobą fragmentów różnych metropolii. Nad miastem górowały olbrzymie podziurawione budowle, podobne do kopców termitów a niemal wszechobecna krwistoczerwona tkanka podobna do mięśnia, porastała ziemię i ściany. Opisują też groteskowe, kolosalne istoty zbudowane jakby z tej samej materii...

Mógłbym też przysiąc, że widziałem zarysy murów Heliar w oddali. – Dodał Balak.
W otworach tych dziwnych strzelistych, dziurawych budowli, kręciły się też ludzkie kształty. Były zbyt daleko żebym mógł określić czym są a nikt z nas nie ośmielił się zbliżyć, bo na drodze stał nam jeden z tych czerwonych tytanów. Przez kilka godzin błąkaliśmy się więc po opustoszałych i jakby niedokończonych "dzielnicach" miasta, unikając groteskowych roślin i stworzeń. Wreszcie poczuliśmy coś jakby uścisk i zostaliśmy wyrzuceni. Inaczej nie umiem tego opisać. – Mistrz artefaktów zakończył, bezradnie wzruszając ramionami.

Zebrani pokiwali głowami.

Wreszcie głos zabrał Reno. Wysuszony, łysiejący jegomość. Choć nie był magiem (a może właśnie dlatego), został przydzielony do grupy jako kontakt i obserwator rektora.

Jeżeli zatem teoria Khandura jest słuszna i te rozbłyski istotnie pochodzą z innej płaszczyzny, czy możemy sądzić, że nawiązaliśmy z nią kontakt? I jeżeli tak jest w istocie, czy możemy to powtórzyć?

Przypuszczam, że rozumiem już mechanizm na jakim możemy się oprzeć. – Gaspard oznajmił wobec zebranych.
...Kluczem są odmienne stany świadomości? – Zapytał nieco sceptycznie Reno, gdy Gaspard wygłosił swoją teorię.

Raczej moment jej większej plastyczności. – Sprostował nekromanta. – Osoby śpiące i pijane, są podatne na sugestie. Nie bardzo rozumiem dlaczego akurat to ma wpływ w tym przypadku, ale jestem pewien że sen, lub raczej faza głębokiego śnienia, pozwala tymczasowo dokonać projekcji astralnej w tym nowym wymiarze. Nadal jednak za mało wiemy by określić co spowodowało przerwanie kontaktu.

Rozumiem... – Oznajmił Reno. – Wybierzemy zatem grupę która dokona głębokiego zwiadu, podczas następnego rozbłysku.
... Gaspard nie pamiętał momentu przejścia, tak jak nie pamięta się momentu zasypiania i przebudzenia. Po prostu w jednej chwili zamknął oczy a w następnej otworzył je pod nieznajomym, atramentowo czarnym niebem. Nie widział gwiazd ani księżyca, a jednak nie ogarniał ich mrok. Widział równie dobrze jak w dzień, choć oddalone budynki zdawały się znikać w czarnej zasłonie jakby w pewnej umownej odległości, zasłaniała je bardzo gęsta mgła.

Fascynujące... – Westchnął Khandur. Podobnie jak Gaspard, został on wybrany jako prowodyr całego przedsięwzięcia. – Wygląda na to, że istnieje tu jakiś cykl dnia i nocy. Według zeznań poprzedniej grupy, było całkowicie widno, choć nie dostrzegali słońca.

Te budowle są naprawdę kolosalne. – Powiedział z zadziwieniem Edgar - elementalista, który został członkiem grupy ze względu na szeroki wachlarz magii ofensywnej - przyglądając się kamiennemu łukowi, wzniesionemu jakby dla smoków.

A tuż obok nich, całe szeregi zwykłych mieszkań. A jeszcze gdzie indziej, ozdobne domy jak w Meriandos, choć ani układ ulic ani architektura nie mają żadnego logicznego sensu ani wspólnego mianownika. – Jęknął Fern - magiczny kartograf, zabrany z nadzieją nakreślenia jakiegoś planu tego miejsca.

Ostrożnie poruszali się zalanymi czernią a jednak doskonale wyraźnymi ulicami pozbawionymi zdawałoby się, oznak życia. Ciemne okna domów wręcz ziały nienaturalną pustką, jak gdyby były nie tylko niezamieszkałe ale wręcz wypełnione ciemnością i próżnią. Wkrótce jednak, krajobraz zaczął się zmieniać. Ziemia stała się krwistoczerwona i miękka, a budowle zaczęły sprawiać wrażenie jakby w niej tonęły... Lub z niej wyrastały.

Niesamowite... – Mruknął Gaspard przesuwając ręką po czerwonej ścianie. – Jest twarde, ale przypomina w dotyku ciało... Jak skrajnie napięty mięsień. – Z ciekawości zbliżył twarz do ściany i pociągnął nosem.

Naprawdę to powąchałeś? – Zapytał Edgar krzywiąc się z obrzydzenia.

Gaspard pokiwał głową w zamyśleniu. – Można by się spodziewać mięsnego smrodu, ale zapach jest raczej jak po uderzeniu błyskawicy.

Zapach magii... – Mruknął Fern.

Nagle Khandur zatrzymał ich gestem ręki i bezgłośnie nakazał milczenie. Szybkimi ruchami rzucił na nich zaklęcie maskujące i na wszelki wypadek wskazał, by ukryli się za jednym z "wtopionych" domów. Nim ktokolwiek zdążył zapytać o wyjaśnienie, z ciemności wyłonił się wysoki jak wieża, czerwony kolos, przypominający geometryczną bryłę na czterech odnóżach. Ze szmerem niepojęcie cichym w stosunku do takiego giganta, przesunął się nad magami w kierunku z którego przyszli i zniknął w czerni tak jak z niej wyszedł.

Nie podoba mi się to... – Oznajmił Fern. – Lepiej zawróćmy w stronę "miasta". Niepokoi mnie ta substancja.

Nawet jeżeli znów możemy wpaść na tego stwora? – Zapytał Edgar. – Poszedł właśnie w tamtym kierunku.

Nawet jeśli – potwierdził kartograf – to na gęsto zabudowanym terenie łatwiej się ukryć.

Choć chciałbym zbadać naturę tej czerwonej materii, Fern ma rację. – Zarządził Gaspard. – Jeżeli chcemy trafić na ludzi o których mówił Balak, lub coś do nich podobnego, musimy trzymać się obszarów nadających się do zamieszkania a im dalej w tym kierunku, tym większe otacza nas pustkowie.

Z tym postanowieniem, zwiadowczy oddział zawrócił w stronę ponurego miasta. Pobieżnie nakreślona mapa Ferna pozwalała im zlokalizować punkty orientacyjne w drodze powrotnej, choć mogliby przysiąc, że nie wszystkie budowle stały tam gdzie wcześniej a kilka uliczek prawie na pewno zmieniło położenie. Mijając punkt w którym zaczęli wędrówkę, poszli w przeciwną stronę z nadzieją, że kierują się w głąb miasta. Nie natknęli się więcej na czerwonego kolosa, za to niemal z radością powitali pierwszą odmianę po szeregach niepokojąco pustych domów - Żelazne latarnie świecące białym blaskiem. Był to dziwny widok, gdyż zdawały się nie rozpraszać ciemności bardziej niż gwiazdy wiszące na niebie, przy czym ciemność sama przypominała raczej odległą czarną kurtynę niż brak światła. Idąc śladem białych światełek, trafili wreszcie na szerszą ulicę, gdzie w oknach masywnych budynków, migotały kojąco zwyczajne światła lamp i kaganków. Z niżej położonych okien, dobiegały ich przytłumione głosy rozmów czy zwykłej krzątaniny. Czasem jakiś cień przemknął w okiennicy, jednak nikt nie wyjrzał na ulicę.

Choć żaden z magów nie był przesadnie religijny, nikt nie skomentował gdy Edgar odezwał się. – Na bogów... Faktycznie ktoś tu mieszka.

Zapukamy? – Niepewnie zapytał Fern.

Nie jesteście stąd...

Specjalnie wybrany zespół zawodowych magów, wcale nie podskoczył i nie zapiszczał jak dziewczyny, gdy za ich plecami rozległ się głos. W każdym razie taki zdadzą raport.

Trzeba im jednak przyznać opanowanie, gdyż zaraz po odwróceniu, nie cisnęli przygotowanych zaklęć, choć widok jaki ujrzeli za sobą nie należał do przyjemnych. Gaspard jako nekromanta widywał wprawdzie gorsze, jednak nawet on musiał przyznać, że postać była dość dziwaczna.

Coś niby kobieta, odziana w suknię ze - zdałoby się - tej samej mięsistej materii którą widzieli na skraju miasta, lecz jakby wyblakłą. Jej twarz, zdawała się być owinięta dziwnie cielistym bandażem.

Jesteście tu na stałe, czy tylko gościnnie? – Zapytała. Głos miała przyjemny mimo groteskowego wyglądu. Co dziwne, bandaże nie tłumiły jej wypowiedzi i nie poruszały się w takt wypowiadanych słów, co nasunęło Gaspardowi przypuszczenie, że to jest jej twarz.

Uznając się za najbardziej stabilnego emocjonalnie, nekromanta wziął na siebie rolę przedstawiciela.

Nie jestem pewien czy rozumiem pytanie ale... Trafiliśmy tu podczas snu.

Ku jego zdziwieniu "kobieta" kiwnęła głową. – Ah tak... Zatem goście. To się zdarza. Jeżeli nie chcecie tu zostać, możecie wrócić do domu myśląc o nim intensywnie. Czasem pomaga zamknięcie oczu.

Więc wymagana jest intencja. – Pomyślał Gaspard – To by wyjaśniało czemu Balak i pozostali poczuli się wyrzuceni. Chcieli uciec choć nie bardzo wiedzieli jak, więc pewnie wydostali się przypadkiem.

Jesteśmy trochę zagubieni. – Fern, najwyraźniej ośmielony faktem, że nowo przybyła nie rzuciła się odgryźć im twarzy, zagadnął zza pleców Gasparda. – Może nam pani wyjaśnić co to właściwie za miejsce?

Zagubieni? – Kobieta zdziwiła się. – Ale tutaj łatwo znaleźć drogę. Kierunek i odległość nie mają dużego znaczenia. Wystarczy wiedzieć gdzie chce się dotrzeć i jak szybko. Ale jeżeli nie o to wam chodziło... Dobrze więc. Nazywam się Ishel. Miejsce gdzie się znajdujemy, nosi wiele imion. Wielu gości wam podobnych nazywało je Czerwonym Światem. Ci bardziej dramatyczni, nazywali je Kolebką Koszmarów. Zupełnie nie wiem czemu... – Oznajmiła Ishel kręcąc głową. – Dla nas, fantasmów, jest po prostu domem, choć nosi imię Arali.

Gaspard pokiwał głową, choć tak naprawdę niewiele zrozumiał, ale od czego jest język jeśli nie od dopytywania? – Kim lub czym są fantasmy? Czy jesteś jedną z nich?

Ishel skinęła potwierdzająco. – Arali stworzyła wspaniałe miasta, jednak stały one puste. Były zbyt wielkie by zaludnić je samymi przybyszami. Więc ze swojego ciała i wspomnień przybyszów, stworzyła nas - fantasmy - abyśmy nadawali sens jej kreacjom. Odtąd towarzyszymy mieszkańcom ramię w ramię, jak przystało na dobrych sąsiadów.

Słuchając tej wymiany zdań, Khandur zmarszczył brwi w namyśle. – Mówisz o Arali niemal jak o bogini stwórczej lub co najmniej jak o matce.

Żeński fantasm ponownie wydał delikatny pomruk. Jak nucenie melodii przez zamknięte wargi. – W pewien sposób nią jest. Arali jest żywa i do pewnego stopnia świadoma. Porusza się i rozrasta. Gdy znajdzie się w pobliżu innego świata, ociera się o niego wysyłając falę magii. Ta magia jest jej wzrokiem i słuchem. Z jej pomocą może obejrzeć myśli, wspomnienia i pragnienia innych istot i opierając się na nich tworzy nowe dzieła i miejsca, rozrastając się jak korzenie drzewa.

Na te słowa, ta sama myśl zaświtała w głowach Gasparda i Khandura. To dlatego nigdy dotąd nie odnotowano podobnego fenomenu. Khandur miał rację twierdząc, że to nowe zjawisko. Przebłyski pojawiły się, gdy Arali wreszcie dosięgła ich świata.

Nieświadoma rewelacji do jakiej doszła para magów, Ishel kontynuowała wyjaśnienia. – Kiedy fala wraca, zabiera ze sobą słabo zakotwiczone świadomości. Najczęściej są to śniący jak w waszym przypadku. Dzięki temu, Arali może obejrzeć ich jeszcze dokładniej i nadać większą precyzję swoim dziełom. Nie są tu jednak więźniami i wkrótce mogą wrócić do ciał które zostawili. - Raz jeszcze zapewniła mężczyzn o możliwości powrotu.

To by wyjaśniało czemu Balak widział Heliar, choć miasto już nie istnieje. To musiała być kopia stworzona z nagromadzonych wspomnień. – Rzekł w zadziwieniu Khandur.

Tak zapewne było. – Zgodziła się kobieta. – Gdzie to ja skończyłam? Aha. Czasem zdarza się, że dusza zmarłego, która już opuściła ciało ale nie przeszła jeszcze na drugą stronę, zostanie schwytana w powracającą falę. Takie osoby nie mają już sprawnego ciała do którego mogłyby wrócić, więc pozostają tutaj. Tak zyskałam wielu nowych sąsiadów. – Oznajmiła radośnie, a pomimo jej braku twarzy zdolnej wyrażać emocje, Gaspard niemal wyczuł, że się uśmiechała. Czyżby jakaś forma empatycznego przekazu?

W ten sam sposób poczuł "grymas", który opadające ramiona i poirytowany ton zdawały się potwierdzać.

Niestety czasami zjawiają się tutaj dziwni goście z kosami i z różnym powodzeniem, próbują zabrać mieszkańców którzy tak właśnie tu trafili. Niektórzy chętnie z nimi idą. Inni nie chcą... A Arali potrafi bronić swoich...

Goście z kosami zabierający zmarłych? Żniwiarze Usala? Arali ma sposoby by ich otwarcie odpierać? To zabrzmiało dość złowrogo. Tyle nowych pytań cisnęło mu się na usta ale musiał zdecydować się na jedno i sam się zdziwił, jak bardzo... Nie naukowe pytanie wybrał.

Więc są tacy... Którzy chcą tu zostać?

Na szczęście, Ishel zdała się nie urażona sceptycyzmem.

Oczywiście. Śmierć tu nie istnieje. Tak długo jak pamiętamy kim jesteśmy, nasze niby-ciała nieważne jak rozprute, odzyskają kształt. Nie czujemy głodu i pragnienia, ale możemy doświadczać smaku. Choroby i dolegliwości się nas nie tykają. Dotyczy do zarówno nas, fantasmów jak i mieszkańców a nawet gości takich jak wy, dopóki tutaj jesteście. Arali daje nam wszystko czego można zapragnąć - Wszelkie pożywienie i przysmaki jakie pamiętamy i wiele których nigdy sobie nie wyobrażaliśmy a przybyły z obcych wspomnień i marzeń. Można się tu kochać a nawet mieć potomstwo. Doświadczamy wszelkich przyjemności ciała i ducha, nie obarczeni ich słabościami. Nie wiem kto chciałby opuszczać to miejsce.

Jeśli mówiła prawdę, korzyści zdawały się wręcz przytłaczające. Jeżeli, mówiła prawdę. Ponadto...

Jak to możliwe, żeby dwoje zmarłych mogło spłodzić potomstwo?

Arali rozpoznaje intencję i spełnia ją. Dzieci spłodzone w taki sposób są niezwykłe, dlatego nazywamy je "wyśnionymi". Jednak nie każdy potrafi docenić cud niby-życia. Kilkoro gości, nazwało kiedyś wyśnionych, "bezbożnymi dziećmi". Nas nazwali demonami, a jestem pewna że i inne nieprzyjemne określenia się znajdą. – Mruknęła urażona.
Na szczęście tacy goście nie zostają długo. Nie mogą się doczekać by stąd uciec i nawet nie podziękują za pokazanie wyjścia. – Burczała nadal "pod nosem".

Gdy Gaspard zastanawiał się nad tym co usłyszał, Edgar wtrącił własne pytanie.

Przepraszam że zmienię temat, ale możesz nam powiedzieć, czym jest to czerwone... Coś? – Zapytał wskazując na znajomą już, krwistą materię, porastającą ścianę jednego z budynków.

Ależ tak. – Odparła Ishel z nowym entuzjajzmem. – To właśnie ciało Arali. Nazywamy je Ambrozją. Nieskończenie generuje manę lub - jak to częściej nazywacie - vitea, która utrzymuje przy życiu fantasmy i grun. To właśnie z Ambrozji sformowany jest nasz świat. – Rzekła rozkładając ręce, jakby wskazując na otaczające ich miasto.

Gaspard poczuł narastającą migrenę. Znów nowe pojęcia. Ale spróbuje je rozebrać po kolei.
Jeżeli wszystko co nas otacza jest wykonane z tej samej... Ambrozji, dlaczego takie drastyczne różnice w jej formie? – Zapytał wskazując na kontrast między budowlami z zielonkawo-żółtego kamienia, a przyległą do nich czerwoną masą.

Gdy Arali uzna, że jej dzieło jest zadowalające, Ambrozja traci większość swoich właściwości i staje się bardziej pospolitym materiałem. Ale formy jakie może przyjąć, są praktycznie nieskończone. Arali troszczy się o nas i zapewnia wszystko czego potrzebujemy a a nawet więcej... – Rzekła Ishel z nabożną wręcz czcią, gładząc jednocześnie swoją "mięsistą" suknię.

Więc czerwona Ambrozja, była stanem surowym. Plastyczną formą o szerokim potencjale. To mógł zrozumieć, choć nie mechanizm jaki za tym stał. Ale to już kwestia akademicka. Zatem kolejne pytanie.

Czym jest, lub są "grun" które wspomniałaś?

Ah, grun! Nie mówiłam? To twory Arali, podobne nieco do fantasmów, mające jednak inne źródło. Powstają z zabłąkanych i niesprecyzowanych myśli i zjawiają się bardzo spontanicznie. Generalnie dzielimy je na kilka podgrup dla wygody. Niektóre wyglądają jak zwierzęta, inne jak rośliny. Jeszcze inne są trudne opisania. Ich inteligencja waha się od bezmyślnej, po prymitywnie komunikatywną. Potrafią być też naprawdę duże. Łatwo je poznać po czerwonym kolorze. Za wyjątkiem gurun. One nie są czerwone, są bezwarunkowo nieświadome i to właśnie je najczęściej się tu zjada. Mogę pokazać wam kilka drzew gurun jeśli chcecie. Mają bardzo smaczne owoce. – Wytrajkotała Ishel.

Nikt nie kwapił się skorzystać z oferty lokalnych przysmaków. Być może dlatego, że coś innego zaprzątało ich myśli - Grun. Więc na to natknęli się na obrzeżach miasta. "Naprawdę duże" nie oddawało skali tego monstrum.

Czy są agresywne? – Zapytał Edgar. Widocznie jako naczelny "wojownik" grupy, uznał to za priorytet.

Nigdy wobec mieszkańców i z małymi wyjątkami wobec gości. Na przykład, całkiem skutecznie odpędzają tych nieuprzejmych intruzów z kosami. – Zaśmiała się lekko, przykładając dłoń tam gdzie powinny znajdować się usta.

Jedyny problem jaki mogą stworzyć, to jeżeli wyrosną w niedogodnym miejscu. Zdarzyło wam się kiedyś spędzić noc na korytarzu, bo wielka ośmiornica zawaliła wam wejście do mieszkania?

Ku absolutnemu zdziwieniu jego towarzyszy, Fern z nieśmiałą miną podniósł rękę. – No co! – Burknął pod ich spojrzeniami. – Miałem kiedyś w Oros wypadek z miksturami...

Gaspard westchnął i zostawił temat, zwracając się do kobiety. – Czy często macie tutaj takie... Niedogodności?

Właściwie to nie. Za wyjątkiem gurun, grun są rzadko spotykane w głębi miasta. Czasem się tu przybłąkają ale nie zostają długo. Żerują na czystej Ambrozji, której tutaj niewiele. W takich wypadkach, czasem zjadają inne grun, bo są wystarczająco podobne do Ambrozji i wytwarzają nieco vitea. Dużo więcej można ich spotkać na nieuformowanych terenach, gdzie Ambrozji jest pod dostatkiem, oraz w Kuźni. Ale tam nie radzę się zapuszczać. To dziwne i nieprzyjazne miejsce.

Kuźnia? Co to jest i w jakim sensie jest niebezpieczna? Mówiłaś, że nie można tu nikogo zabić.

Ishel pokręciła głową w zmartwieniu. – Kuźnia, to swoiste centrum. Jądro Arali. To z niej wszystko bierze swój początek. Są tam miasta-labirynty, stworzone z nigdy nie krzepnącej Ambrozji. Ich forma jest bardzo niestabilna i zmienna i można tam błądzić w nieskończoność. Reguły które pozwalają znaleźć drogę tutaj, w Kuźni zdają się nie obowiązywać, lub są znacznie zmienione. Ponadto zbierają się tam agresywne fantasmy i grun powstałe ze złych myśli i intencji. Są dużo sprytniejsze i bywają wręcz podłe. Potrafią znaleźć sposoby by uprzykrzyć nieśmiertelność... – Ramiona Ishel opadły ze smutkiem.

Tylko Granfalloon znajdują urok w tym miejscu i dobrowolnie się tam osiedlają. Zdają się traktować walkę o dominację ze złymi grun i fantasmami jako formę sportu.

Kolejne niepokojące słowa i określenia.

Granfalloon? Kim oni są?

To słudzy Najbardziej Wewnętrznego. Dwoistej istoty, która zasiadła kiedyś w samym sercu Arali i trzyma nad nią pieczę. Sądzę, że to dzięki jego woli, Granfalloon są w stanie nawigować zmienne centralne tereny. Jeżeli się nie mylę, sporo jego wyznawców kręci się także po waszym świecie a on zabiera ich tutaj gdy polegną w jego służbie. Czasem, pozwala im wrócić, by służyli dalej... Słowo daję, nie wiem o co im chodzi.

Więc nie dość, że niezidentyfikowana istota trzyma Arali na smyczy to jeszcze ma swoich agentów rozsianych po Keronie w niewiadomym celu. Dzień Gasparda stawał się coraz "lepszy". Niemniej...

Mówisz, że zmarli mogą wrócić do życia?

Ishel skinęła głową. – Jeżeli Najbardziej Wewnętrzny sobie tego życzy, może nagiąć reguły i ponownie wysłać zmarłego w świat zewnętrzny. Nie wiem czy daje im nowe ciało, czy też dla jego sług nie ma różnicy między jednym światem a drugim... Myślę, że stają się podobni do wyśnionych. Oni także potrafią istnieć w obu światach.

Gaspard także skinął głowa na znak, że "zrozumiał". To prowadziło go do kolejnego zagadnienia.

Czy w takim razie, da się odwrócić proces? Wejść tutaj nie porzucając ciała, lub wynieść coś do zewnętrznego świata?

Ishel pokiwała głową na boki jakby w konsternacji lub zakłopotaniu zanim odparła. – Owszem, jest to możliwe. Wymaga stworzenia fizycznego przejścia między światami. U was nazywało się to chyba... Bramy. Jednak z wielu powodów jest niezalecane. Przedstawię to tak. Sądzicie, że oddychacie teraz powietrzem?

Widząc nieme zdziwienie mężczyzn, kobieta kontynuowała. – Oddychacie czystą magiczną esencją, produkowaną przez Ambrozję. Bez swoich śmiertelnych ciał nie czujecie tego, ale gdybyście wciąż mieli swoje zwykłe powłoki, byłoby wam trudno złapać oddech z powodu gęstości magii. To tak, jakbyście chcieli nauczyć się oddychać płynem. – Wyjaśniła. – Ponadto magowie, którzy już są silnie związani z magią, są jeszcze bardziej podatni na nasze "powietrze". Ich zmysły i ciała zostają przeładowane, prowadząc do chorobliwej nadpobudliwości. Pamiętam jednego, który był tak znerwicowany, że cały się trząsł i bełkotał. Na mój widok, chciał cisnąć we mnie kulą ognia... Biedaczek nie wiedział co stanie się gdy realne zaklęcie zostanie tu sformowane... Cała magiczna energia w zasięgu kilkunastu kilometrów, zamieniła się w burzę ognia. Z pechowego maga nie został nawet popiół. Teraz mieszka tam! – Zakończyła, radośnie wskazując jedno z okien w odległej budowli.

Jej rozmówcy, wyglądali na mniej entuzjastycznych.

Ishel westchnęła i ramiona ponownie opadły jej ze zmartwienia. – Ten mag miał niejako szczęście. Bywały gorsze przypadki. Ponieważ żywe ciała generują vitea, Arali nie odróżnia ich od Ambrozji. Jeżeli choćby dotkną jej w jej naturalnym stanie... Natychmiast zrosną się z nią, jak dwie krople wody zbliżone do siebie. Często zachowują przy tym świadomość. Nie jest to piękny widok. Powiem więcej. Wystarczy że niewielka jej ilość – Rzekła wykonując placami gest jakby trzymała w nich szczyptę czegoś – zetknie się ze skórą by wrosnąć w ciało jak huba. Jeżeli nie zostanie szybko wycięta, zacznie się rozrastać, transmutując ciało w więcej Ambrozji. Proces będzie tylko przyspieszał wraz z rozmiarem Ambrozji aż organizm całkowicie przekształci się w bezwładny magiczny generator. Mam nadzieję, że gdy Ambrozja w której zostali uwięzieni staje się statyczna, zostają uwolnieni od swojej udręki. – Dodała z żalem.
Podobnie ma się rzecz z grun. Żywe ciało wytwarza dużo mniej vitea niż Ambrozja, ale dość by grun pomylił taką osoba z innym grun. W takich przypadkach, może zaatakować jeżeli jest wygłodzony, lub w walce o skąpe pokłady Ambrozji. Ironicznie, to właśnie w "cywilizowanych" obszarach, gdzie Ambrozji jest mało, grun mogą najbardziej zagrozić cielesnemu wędrowcowi.

Co się tyczy twojego ostatniego pytania... – Przemówiła ponownie, splatając przed sobą dłonie i ściskając delikatne palce w geście zmartwienia. – Cokolwiek powstałego w Arali opuści ją, nie przyniesie to nic dobrego. Dla fantasmów, opuszczenie Arali oznacza zagładę. Bez gęstej magicznej esencji, słabniemy i rozpadamy się. Nie mam pojęcia co dzieje się z grun, ale pod wieloma względami są do nas podobne. Zapewne można wynieść stąd jakieś materiały powstałe z Ambrozji, ale ją samą? Musicie zrozumieć jak gęste pokłady vitea są przez nią wytwarzane. Tak ogromne ilości magii mogłyby trwale wpłynąć na wasz świat, doprowadzając do nieprzewidzianych zmian i mutacji. Być może śmierci... Jedynie wyśnieni zdają się wyjęci spod tej reguły, choć nie mam pewności czy czują różnicę między jednym światem a drugim. Mogę was tylko przestrzec, że to groźny kierunek... – Rzekła z powagą.

Dziękujemy... – Gaspard powiedział wreszcie, skłaniając w podzięce głowę. – Jednak sądzę, że na nas już pora. Chcielibyśmy wrócić już do domu. Czeka nas wiele obowiązków...

Kobieta "spojrzała" na niego. – Jesteście pewni, że nie chcecie zostać trochę dłużej? Wkrótce nadejdzie jasna faza. Widok jest wówczas doprawdy imponujący, zwłaszcza gdy wejdziemy wysoko. Będę mogła was oprowadzić po okolicy. Jest tu naprawdę urokliwie, tylko trzeba uważać na "trzeszczyki". To lokalne grun. Rankiem gnają na ślepo do najbliższego nagromadzenia Ambrozji żeby się pożywić. Mogą łatwo wdeptać w ziemię gdy ktoś wejdzie im pod nogi.

Jednak podziękujemy. – Odparł Fern, z niepokojem rozglądając się za czymś co mogłoby wdeptać go w podłoże. – Mamy wiele spraw do załatwienia we własnym świecie.

Skoro chcecie... – Odparła Ishel z lekkim rozczarowaniem. – Nie będę was zatrzymywać. Po prostu zamknijcie oczy i myślcie o domu.

To wydawało się tak łatwe, że sprawiało wrażenie podstępu. Gaspard nie widział jednak powodu dla którego Ishel miałaby zwlekać tak długo w razie złowrogich intencji. Wszak już na początku zdołała ich bezgłośnie podejść. Przyjmując jej słowa za prawdę, Gaspard i jego towarzysze skorzystali z instrukcji i po chwili nekromanta doznał uczucia jakby coś owinęło się wokół niego za ciasno. Czuł się ciężki i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że leży. Otworzył oczy i z wysiłkiem uniósł się z posłania, dostrzegając, że jego towarzysze czynią to samo.

Nad nimi stał Reno, wpatrujący się w nich jak tygrys w soczysty stek.

Mamy wieści dla rektora. Powinno go to zaciekawić.
...Pasożytniczy wymiar, łączący pozory życia ze snem i śmiercią. Z punktu widzenia nekromancji, to kopalnia bezcennej wiedzy. Rektor Ignaz Keli, oznajmił czytając raport i spoglądając na siedzącego przed nim Gasparda.

W interesie Nowego Hollar, ciekawi mnie jednak coś innego. Jeśli wierzyć tej całej Ishel, materiał zwany Ambrozją jest zdolny generować magię w nieskończoność. Gdybyśmy weszli w jego posiadanie, potencjał magiczny naszego miasta byłby niedościgniony. Zyskalibyśmy niewyczerpane źródło mocy.

Owszem. Przeszło mi to przez myśl. – Zgodził się Gaspard. – Ale nasza rozmówczyni przestrzegała nas przed konsekwencjami zderzenia naszych dwóch rzeczywistości.

Pytanie... Na ile możemy wierzyć jej słowom. Nie mamy pewności czy mówiła prawdę i czy nawet rozumuje w sposób jaki znamy. Na razie jednak powstrzymamy się od drastycznych działań... – Ignaz zgodził się co do ostrożności. – Są jednak pewne kroki, które możemy podjąć bez ingerencji w ten obcy wymiar. Zacznijmy od zapewnienia porządku na naszym własnym podwórku. Na początek... Skontaktujmy się z Granfalloon.


Uproszczony słowniczek - Uwaga, postacie niezwiązane z Arali, mogą nie znać większości, lub żadnego z tych pojęć.
Spoiler:
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dział Archiwum”