„Wędrówka po krainach III ery” - Fenistea

1
„Wędrówka cielesna i duchowa u świtu nowej ery” jest dziełem powstałym z zapisków Ganidlira Aruniela – elfiego uczonego z Nowego Hollar, który przed ponad pięćdziesięciu laty podjął się zwiedzenia i wiernego opisania wyglądu Herbiańskiej ziemi, która właśnie wkraczała w nową natenczas III erę. Dzieło owo podzielone zostało na wiele rozdziałów, z których jeno połowa stanowiła rzeczywiste opisy krain i ludów ich zamieszkujących, a na drugą zaś połowę składały się przemyślenia Ganidlira i ludzi których spotkał na temat nadchodzących i przemijających czasów. Pismo skierowane było ku osobom z wysokim wykształceniem i miało za cel rozbudzenie wyobraźni i pchnięcie zniechęconej i zgorzkniałej elfiej inteligencji w nowy i lepszy okres. Było niegdyś najbardziej rozchwytywanym i pożądanym z pism zarówno na uczelniach jak i w prywatnych zbiorach ze względu na swoją wszechstronną treść. Niestety tym samym nie przetrwało próby czasu, gdyż wiele nazbyt optymistycznych wizji autora zostało szybko skonfrontowanych z mniej obiecującymi realiami… jeszcze za jego żywota. W efekcie u schyłku jego życia kopie tego dzieła znaleźć można było jedynie w jego ojczystym mieście i na zlotach elfich lunatyków. Niedługo po zgonie autora została jednak wydana przez jego potomków okrojona wersja o prostszej nazwie „Wędrówka po krainach III ery”, z której wycięto większość przemyśleń i filozoficznych dyskusji. Uczelnie w niedługim czasie dostrzegły konkretne walory owej uproszczonej wersji i w efekcie stała się ona swego rodzaju niezbędnikiem w nauczaniu geografii i historii najnowszej. Niejeden żak przez lata narzekał na ceny jakie ród wielkiego podróżnika liczył sobie od tomu. Niestety nieszczęście do publikacji Aruniela ciągnęło się także na następne pokolenie jego rodu. Ta nowa i uboższa co prawda o niewygodne poglądy księga w 86 r. III ery oficjalnie została umieszczona na czarnej liście ksiąg zakazanych Zakonu Sakira, który zastąpił ją w spisie podręczników szybko i sprawnie takimi działami jak „Keron jako serce świata” i „Nasza historia, którą napisaliśmy my sami”. Obecnie jedynym sposobem na zapoznanie się z ową obecnie zakazaną treścią jest wizyta w Nowym Hollar bądź… jeśli umysł spragniony wiedzy jest skory do ryzyka… powiada się, że ród Aruniel potajemnie wznowił oryginalne wydanie w postaci cienkich zeszycików zawierających po jednym rozdziale. Z łatwopalnych materiałów oczywiście. Ponoć gwarantują, że spalą się szybciej niż Sakirowiec dobiegnie do paleniska… A ponieważ tak się składa, że do rąk wpadł nam właśnie jeden z nich… dlaczego nie usiądziecie i nie posłuchacie o tym jak niegdyś wyglądał świat?
Rozdział VII – „Wspinaczka po drzewie”
Obrazek

I tak po przemierzeniu puszczy i czyhających po drodze wszelkich niebezpieczeństw dotarłem do serca owego zielonego raju. Chciałbym rzec, że zastałem tam miasto potężne i wspaniałe, wyrastające ponad drzewa i wybijające się ponad las jak my naszymi strzelistymi budowlami ponad ludzkie lepianki i chaty. Jakież jednak było zdziwienie gdy po zapytaniu towarzysza mego i przewodnika Nirfiela o czas potrzebny na dotarcie do stolicy królestwa usłyszałem śmiech i zapewnienie, że chwilę temu minęliśmy jej granice. Czyżby to co pierwotnie uznałem za parę pochylonych drzew w naturalnym wąwozie miało być bramą? Odwróciwszy się by się upewnić zastygłem w zachwycie. Mury miasta zdawały się być częścią tego miejsca od czasów stworzenia. Nagie z zewnątrz skały od wewnątrz pokryte były misternie wygiętymi konarami tworzącymi drabiny i stopnie, po których z gracją akrobatów przemieszczali się strażnicy odziani w ciemnozielone mundury. Na skałach z kolei po chwili obserwacji dostrzegłem skrzętnie zamaskowane przyczółki strzeleckie rozsiane na szczycie murów, o dachach pokrytych mchem, w którym ptaki wiły gniazda. Budowle, które gdzie indziej tworzone były latami pracy i znoju robotników, które stanowiły dziedzictwo kolejnych pokoleń… tutaj zdawały się istnieć z woli samych bogów! Na mą prośbę i za zgodą strażników wspiąłem się na szczyt owego żyjącego umocnienia w nadziei na wspaniały spacer po nich z widokiem na miasto, które w mych rozpalonych przez widok murów oczekiwaniach miało być jeszcze wspanialsze. Co prawda wspinaczka ta sprawiła, iż kilkukrotnie serce podskoczyło mi do gardła gdy miast solidnej drabiny wspinać się miałem po cienkich gałęziach brzozy z nadzieją, że ewentualny upadek złagodzi mech i ściółka leśna. Lecz i na szczycie murów los spłatał mi figla, gdyż już po chwili spostrzegłem, że mury miasta ciągnęły się jedynie parędziesiąt kroków w obie strony by ustąpić po tej niewielkiej odległości miejsca… grządkom. Podłużnym wygiętym z obu stron w delikatny łuk i skrzętnie ogrodzonym, wzdłuż których dało się dojrzeć przechodzących od czasu do czasu ogrodników i jak potrafiłem ocenić po szatach - druidów. Na kolejne z mych zszokowanych spojrzeń Nirfiel poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że mury których szukam śpią obecnie głęboko w ziemi zbierając z niej życiodajną siłę, by na wezwanie króla i druidów wystrzelić ponad glebę i stawić najeźdźcy opór nie ustępujący w niczym najlepszym orczym fortecom. Słuchałem tego beznamiętnie patrząc jak nad jedną z grządek przeskakuje sarna i jak gdyby nic biegnie w głąb elfiej stolicy. Teraz już każdy chyba zrozumie moją spokojną rezygnacje na widok panoramy, która tak chciałem ujrzeć z owego miejsca… czy raczej puszczy, bo jedynie to z murów widziałem po jednej i drugiej stronie. Jedyną oznaką po cywilizacji w środku pierścienia złożonego z głazów i grządek był jeno cichy szmer rozmów i fletów… a to dało się wyłapać przy wstrzymaniu oddechu. Czy ktokolwiek zauważyłby, że wszedł do miasta bez bycia zatrzymanym przez straże lub zauważeniu jakowegoś mieszkańca? No ale czego innego się miałem spodziewać w miejscu gdzie miast schodów wspinasz się po gałęziach, a miast murów i strażników spotykasz grządki i pielących je druidów? A i to był jeno początek tej zdumiewającej wizyty.

Po opuszczeniu murów kontynuowaliśmy naszą wędrówkę wydeptanym traktem, z którego jednak niedługo poczęły wyrastać korzenie. Nie utrudniały one jednak wędrówki. Wręcz przeciwnie. Wiły się w dziwny i zgoła nieregularny wzór lecz zadziwiająco skrzętnie spowijały całą szerokość drogi tworząc powierzchnię zwartą i sprawiającą wrażenie bruku. W miarę naszej wędrówki jęły one grubieć i w niedługim czasie zanotowałem, iż poruszamy się po pojedynczym, wyżłobionym i twardym jak kamień korzeniu szerokim dostatecznie by przejechać po nim mogły koło siebie co najmniej trzy wozy! Wraz z kontynuowaniem tego czarującego spaceru począłem dostrzegać to co wcześniej mi umykało. Miasto. Miasto, którego szukałem nie znajdowało się na poziomie gruntu lecz w gałęziach i koronach drzew. Z początku byłem zdziwiony czemu nagle ukazało się przed moimi oczyma lecz wytłumaczyło to kolejne niezwykłe odkrycie. Korzeń po którym wędrowaliśmy piął się ku górze! Oderwany od podłoża i wysyłający nas ku szczytowi owych pradawnych strażników lasu wyniósł nas do prawdziwej Fenistei – miasta, które wznosiło się ponad ziemię. Wkoło na pniach przyczepione widać było budynki, które zazwyczaj zdawały się być jednym z samym drzewem, jednak czasami nasz wzrok napotykał takie, które zdecydowanie zbudowane zostały kosztem życia wielu drzew. Widać tam było gwoździe, deski, kamienie i cegły, które choć ułożone w piękne kształty mąciły ten naturalny i piękny stan w jakim pierwotnie musiało znajdować się miasto. Taka widać była kolej rzeczy i nawet w tym naturalnym cudzie architektury zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki postępu. Od konara po którym się poruszaliśmy co chwilę odbijały cieńsze i kręte jego wersje tworząc podniebną sieć dróg urozmaiconą wiszącymi mostami po których co chwila przemykali wdzięcznie mieszkańcy miasta. Gdzieś ponad naszymi głowami ktoś zachwalał swoje wyroby rzemieślnicze, spośród konarów dało się słyszeć piski dzieci, a na sporawym drewnianym placu zawieszonym miedzy dwoma wielkimi dębami, które mijaliśmy widać było zgromadzenie uczonych i druidów żywo dyskutujących o rozbudowie miasta i tym jak winna przebiegać. I tak niespełna kilkanaście minut temu będąc wśród skał i drzew stanąłem pewną nogą wśród naszych leśnych kuzynów.

Mimo przestróg mego przewodnika postanowiłem zapuścić się w plątaninę tych podniebnych dróg. Miasto owo jednak jedynie w głównej swej części przyjazne jest dla cudzoziemców. Próbując dostać się do niektórych prywatnych posesji lub mniej uczęszczanych ulic… czy raczej drzew, gdyż to one w jakowyś nieznany dla mnie sposób wyznaczają miejsce zamieszkania, można łacno spaść z tras przystosowanych jedynie dla zamiłowanych we wspinaniu się po drzewach elfów. W końcu po kilkukrotnym otarciu się o śmierć postanowiłem go posłuchać i powrócić do głównych ścieżek i dróg. To przy nich mieszkają bogatsze jak i sędziwsze elfy, które ponad jedność z naturą cenią sobie jednak wygodę i swobodę w poruszaniu się po żyjących ulicach miasta. Po zwiedzaniu paru pomniejszych podniebnych domostw, sklepów i straganów zatrzymaliśmy się na ogromnym placu, który jak po chwili odnotowałem znajdował się w najwyższym punkcie do którego sięgał ów korzeń od którego zaczęła się nasza podniebna wędrówka. W tym właśnie momencie zrozumiałem iż wygięty był on w piękny i wdzięczny łuk umożliwiający jedynie dostęp do domostw w tej części miasta po to tylko by następnie ponownie wdzięcznie opaść ku ziemi. Ileż pracy i wysiłku potrzeba było by go uformować w takim kształcie… a może to sama natura stworzyła to miejsce takim i właśnie ten kształt zachęcił naszych leśnych krewniaków do zbudowania swej stolicy w koronach drzew?

Patrząc w kierunku murów ujrzałem jedynie malutkie domostwa uczepione jeno górnych partii i koron drzew. Jak objaśnił mi natenczas Nirfiel jest to zewnętrzny krąg miasta. Zamieszkują go najubożsi jego mieszkańcy, łowcy którzy jeno na zimę ściągają do miasta jak i niektórzy druidzi ceniący sobie ciszę i izolację. Domostwa tam przypominają raczej lepianki i można tam natrafić na nieliczne obiekty utkane przy pomocy magii druidów czy budownictwa. Korzenne i gałęziowe połączenia ustępują tam miejsca zwiewnym kładkom i jeśli wierzyć jego zapewnieniom lianom, których nie używa się już w żadnej innej części miasta. Jeno niektórzy jego mieszkańcy jak i najlepiej wyszkolone oddziały strzeleckie królestwa są zdolne swobodnie przemieszczać się między ziemią a tym skrytym w niebiosach miejscem. Zapewne nawet gdyby stolica upadła to jedynym sposobem dostania się do owych zewnętrznych dzielnic byłoby spalenie lub ścięcie lasu. Tłumaczyło to też zagadkowy fakt braku domostw niedaleko miejskich murów. Były one wysoko ponad naszymi głowami. Byłem ciekaw czy w chwili naszego przybycia gdzieś w konarach drzew nie siedziała grupa młodych elfów z ciekawością przyglądająca się przybyszom. Jednak jakkolwiek idyllicznie nie brzmiało życie w pełnej jedności z lasem z kontekstu rozmowy wywnioskowałem, że ilekroć Sulon z jakowyś powodów pozwolił szalonym wichrom wedrzeć się do miasta… to właśnie mieszkańcy tej jego części cierpieli najbardziej, nieosłonięci w żaden sposób przed jego gniewem. Słowem… jest to miejsce przypominające sezonowe osady naszych kuzynów rozsiane po całej puszczy. Różni się ono jednak tym jednym zaszczytnym faktem. Znajduje się w sercu lasu, w stolicy ludu Sulona.

Dzielnica w której staliśmy obecnie, a więc rozciągająca się wkoło szczytu jednego ze „Starożytnych Korzeni” , jak nazwał naszą drogę Nirifiel, jest z kolei umieszczona w kręgu środkowym Fenistei. Tutaj domostwa sięgają od połowy wysokości starodawnych drzew aż po dolną cześć ich koron. Tutejsi mieszkańcy w przeciwności do mieszkańców zewnętrznej partii miasta nie musieli się lęka wichrów i gorszych warunków atmosferycznych będąc szczelnie opatuleni opiekuńczymi dłońmi lasu. Tutaj też czuć iż nie jest to kolejna Fenistejska mieścina czy wioska. Misterne domy utkane z pni drzew i wszechobecna harmonia z naturą nosi piętno sztuki i długiego planowania. Widać owe długie i kłótliwe debaty druidów, o których słyszałem baśnie i które spotkać można tu było na niemal co drugim kroku przynosiły właśnie taki a nie inny efekt. Przy pomocy mojego dawnego znajomego z czasów szkolnych – Dar’gaila Nivialema – miałem okazję podziewać budynek jego kupieckiej gildii handlującej futrami i marynowanymi owocami. Był on w całości utkany za pomocą jednego rytuału… a przynajmniej tak zapewniał Dar’gail. Co prawda lady wyrastały bezpośrednio z podłogi, a krzesła uformowane były z gałęzi… Ale nie potrafiłem wyprzeć się dziwnego wrażenia, że zdobienia jego biurka były, misternie bo misternie, wyrzeźbione w drewnie za pomocą dłuta. Jednak właśnie to ukazuje ducha zamieszkującej w tej części miasta nielicznej elfiej klasy mieszczaństwa. Ci występuje w jeno kilku największych ośrodkach w puszczy... a jednak to oni trzymają w garści lwią większość funduszy i bogactw. Każdy inny elf spoza miasta musi stale korzystać z handlu wymiennego by przeżyć coraz to ostatnio okrutniejsze warunki… a wszelkie monety pozyskane zazwyczaj od obcych i tak ostatecznie wydaje w większych ośrodkach miejskich nie mogąc napełnić nimi żołądka i nie czując potrzeby ich posiadania. Oczywiście obecnie ulega to dynamicznym zmianom i w ciągu najbliższych lat zapewne handel wymienny odejdzie w zapomnienie. Jednak lata wykorzystywania niewiedzy swych pobratymców sprawiły, iż grupa ta jest arogancka, lubiąca się popisywać i naginać niektóre ze świętych zasad. Przypominają oni czasami bardziej chciwych krasnoludzkich handlarzy rudą niż dumną pobłogosławioną przez Pana Wiatrów rasę. I choć ta cześć miasta mamiła nieodzownym pięknem pozostawiła w mym sercu nieco obaw o przyszłość narodu… obaw, które w niedługim czasie miały zostać rozwiane.

Obracając się bowiem ku sercu miasta ujrzałem widok odurzający w swym egzotycznym pięknie. Położony nad jeziorem i otoczony czymś co mógłbym nazwać fosą, gdyby nie sprawiało wrażenia całkowicie naturalnej strugi wodnej. Właśnie tam leżał balsam na narodzone w mym sercu wątpliwości. W środkowym kręgu skrytym w cieniu Pałacu Drzew. Schodząc powoli z wyniosłości starożytnego korzenia zobaczyłem nowe oblicze tego miasta. Nie skryte w konarach drzew lecz wyrastające bezpośrednio z ziemi. Było to jedyna część Fenistei, która wyglądała jak ośrodek miejski, nie zaś skupisko domów zawieszonych na drzewach. Jednak i ona sprawiała wrażenie jakby powstała bardziej przy pomocy natury niźli rąk ludzkich. Wiele domostw swym kształtem przywodziło na myśl widziane przeze mnie parę razy baobaby, a reszta w swych nietypowych kształtach zdawała się być utworzona z pni kilkunastu różnych drzew. Miasto to żyło. W dosłownym i przenośnym znaczeniu. Po ulicach włożonych korzeniami i mchem spacerowali szlachetnie urodzeni, kapłani i magnaci. Dumne pozostałości elfiego szlachectwa, których rodowody sięgały nieraz jeszcze I ery i stworzenia świata. Domostw będących ręką rzemieślnika próżno tu szukać. Przestronne ulice zdają się tworzyć jedność z domostwami i całość stwarza wrażenie jednego żyjącego i koegzystującego z mieszkańcami organizmu. Na asymetrycznych placach zbierają się elfi dostojnicy dla umilenia sobie czasu rozmową bądź słuchaniem pieśni kapłanek. Są to miejsca o opływowych bądź szarpanych kształtach przywołujących na myśl proste acz przytulne szałasy. Ze swoimi drewnianymi ścianami domostw i poszyciem z liści drzew chronią one obszerne przestrzenie od złośliwego żaru słońc. Pytając się mego przewodnika, któregoż to patrona są owe śpiewające damy służkami jedyną odpowiedzią jaką dostałem był szczery i radosny śmiech. Sam zresztą szybko pomiarkowałem się w swym błędzie. Choć kapłanki wielbiły swego pana z niezwykle mocnym akcentem, to nawet troll pomiarkowałby się, że szaty ich zdobiły symbole wiatru - a więc Sulona. Jednak i moje zawstydzenie rozwiało się na wietrze szybciej niźlibym się spodziewał. Nie mogłem zresztą na to nic poradzić. Zostałem oczarowany pięknem każdego z budynków i byłem uparcie zapatrzony w wystawy misternych dzieł sztuki, które w Keronie ujrzeć byłoby mi dane jeno w muzeum lub skarbcach najbogatszych magnatów, a tutaj sprzedawane były równie zwyczajnie i swobodnie co drewniane posążki Sakira. Oh... bracia moi... gdybyście to widzieli! Wazony o szyjkach cienkich niczym źdźbło trawy i zdających się być uformowanym przez krople spadającej nań rosy, szaty utkane niczym z liści i przyozdobione tasiemkami zwiewnymi niczym pajęcze nici... zdaje mi się, iż tracę zmysły i rozum patrząc na owe cuda. Poruszając się w owym mistycznym transie nawet żem nie spostrzegł jak przed naszymi stopami wyrosło drzewo górujące nad wszystkimi innymi. Prastare i dumne, żywotne i nieubłagane, nie mogło być tu mowy o pomyłce. By to Pałac Drzew.

Jednak nawet mojej osobie, wraz z listem polecającym od kolegium z mego rodzinnego miasta, nie dane było wejść tam bez problemów. Ród Wierzb widać niesie ostatnimi czasy na swoich barkach coraz to cięższe brzemię, gdyż powiedziano mi, że audiencja nie wchodzi nawet w grę, a co najwyżej mogę w ramach mej podróży obejrzeć jego wnętrze pod nadzorem straży pałacowej. Miałem jednakowoż poczekać z tym do zmierzchu, aż przestanie on być używany do celów państwowych. Zasmucony lecz nie zrezygnowany postanowiłem wykorzystać ten czas do ujrzenia innych dziwów Fenistei. Odwiedziliśmy więc najsampierw druidzie kręgi znajdujące się najbliżej królewskiego pałacu. Miały one wszelakie formy. Były więc tam sadzawki, kręgi z utoczonych głazów porośniętych pnączami i jaskinie do których wejścia strzegli pilnie druidzi i kapłani. I o ile miasto samo w sobie zdawało się być jednością z naturą, to wchodząc do takiego kręgu mogło się odnieść wrażenie, że najbliższy ośrodek cywilizacyjny znajduje się miesiące... jeśli nie lata od takowego miejsca. Nie są to budynki... nie są to świątynie, ołtarze czy wielkie stosy do składania ofiar. Jest to po prostu obszar w którym natura niezaprzeczalnie panuje i rządzi mimo otaczającego ją miasta. Mówi się, że druidzi przeczuwający swą śmierć, miast jak inne elfy zostać pochowani pod ich świętymi drzewami, przybywają do owych kręgów i oddają swoja niknącą energię życiową dla podtrzymania owego dziewiczego stanu. Czym więc są owe kręgi? Dlaczego są tak pielęgnowane z poświęceniem przez druidów całego swego jestestwa? Wszystko to są jak zrozumiałem miejsca pierwotne, w których zamieszkiwały duchy natury. Ponoć co doświadczeńsi druidzi twierdzą, iż potrafią przybrać oną widoczną formę lecz dla zachowania bezpieczeństwa i świętości lasu wolą działać z ukrycia i doglądać go jako niewidzialna i eteryczna siła. To dlatego są one tak pielęgnowane i czczone, a w chwilach potrzeby potrafią być źródłem nieprzebranej siły. Widziałem tu druidów w połowie pokrytych korzeniami, którzy na medytacji nad naturą najpewniej spędzili miesiące bez opuszczania kręgu. Widziałem też pary elfich kochanków wyznających sobie miłość wobec tej wszechpotężnej w owych miejscach natury i zwyczajnych mieszkańców miasta przybywających tam dla rozmyślania bądź dysput z druidami. Panowała tam całkowita swoboda sposobu w jaki wyznawcy oddawali część naturze. Jednak nawet ta pozorna bezkarność była w rzeczywistości regulowana przedwiecznymi druidzimi prawami. Nie chcąc tych jako cudzoziemiec nieświadomie naruszyć po paru wizytach postanowiłem udać się w kierunku wielkiego jeziora.

Ahhh... Śpiewające Wody. Jeno stając nad tą czystą i piękna taflą można w pełni zrozumieć znaczenie tej nazwy. Wszelkie szmery i hałasy stolicy niosą się po wodzie, obijają mocą by na końcu nieść się niczym cudowna pieśń życia po bezkresnym jeziorze. Chcąc zabić odrobinę czasu wynajęliśmy elfią łódź... czy raczej wielki pływający liść gdyż w takowy sposób wglądała. Jednak rejs ów przeciągnął się w zgoła nieoczekiwany sposób. Oto na moich oczach spod tafli wody wysunął się grzbiet istoty przypominający ogromnego węża by ponownie zanurzyć się w morskich odmętach. Przestraszony jąłem wypytywać mojego towarzysza o pochodzenie owego kształtu jednak ten wzruszając ramionami stwierdził, że jedyne co widzi do stado dzikich kaczek płynących po wodzie. Toż samo ujrzałem i ja odwracając tam głowę. Uparcie chcąc dowieść istnienia tajemniczej istoty zmusiłem go do przepłynięcia sporej części jeziora, by wreszcie pod wieczór zrezygnowany powrócić z nim do portu. Tego dnia jedynym mistycznym widokiem jaki jeszcze ujrzałem w Śpiewających Wodach były dwa srebrzyste sierpy odbijające się w nim niczym szydercze uśmiechy mego towarzysza i naszego przewoźnika. Jedyną osłodą dla mojego niepocieszonego serca był ostatni cel mojej wizyty w tym mieście - a więc wyczekiwany Pałac Drzew.

Potężne i majestatyczne pnie wielkiego drzewa ponownie przyćmiły wszystko co widziałem do tej pory. Z drżącym z ekscytacji sercem i wśród wszechobecnie gęstniejącego mroku, który z minutę na minutę rozjaśniały jednak coraz to śmielej lampiony, wstąpiłem w progi królewskiej siedziby. Drewniane korytarze prowadziły mnie przez istny labirynt mniejszych i większych sal oraz komnat, przyozdobionych w kolorowe i intensywnie pachnące kwiaty wszelkiej maści czy wyryte na drewnie historyczne sceny ukazujące niemalże całą historię królestwa. Mimo przytłaczającego majestatu i wrażenia, że oto wstąpiło się do najświętszego miejsca na ziemi w powietrzu nieprzerwanie unosi się kojący zapach świeżości, ziół i lasu. Kiedy wreszcie straże przeprowadziły mnie przez istną plątaninę korytarzy rozświetlaną jedno mdłym światłem tajemniczych grzybów ujrzałem wielki okrągły otwór przysłonięty zasłoną z liści wierzby. Drżącymi dłońmi odchyliłem owa przesłonę... i ujrzałem wtedy salę tronową. Ciężko powiedzieć co wtedy czułem. Nie był to zachwyt, nie był to podziw, nie było to szczęście. Jeśli miałbym być dokładny... była to euforia, euforia w czystej postaci. Ahhh... jakę t było piękne! Owalna sala zamknięta we wnętrzu wielkiego drzewa oświetlona była setkami świetlików, które swobodnie latały po jej znamienitych progach. Przez misterne otwory w suficie wpadało tu nieśmiało światło księżyców co razem dawało niezapomniany efekt srebrnawo-zielonkawego oświetlenia. Na ścianach miast ozdób, sztandarów czy dywanów wiły się różnokolorowe korzenie i rozkwitały egzotyczne kwiaty, zaś na stosownym podwyższeniu z podłogi wyrastały dwa trony. Nie był to tron władcy i siedzisko jego żony, jak to bywa w miastach ludzi. Tutaj oba trony rosły równo obok siebie i gałęzie wyrastające z ich szczytu splatają się zawsze nad głowami władców mając przypomnieć im, że jedynie razem są w stanie utrzymać królestwo w spokoju i dostatku. Z jakich zaś drzew utkane są trony? Jeśli wierzyć słowom druidów są to dwie wierzby. Lecz jedna z nich jest nienaturalnie blada, druga zaś głębią swego koloru zdaje się przechodzić w czerń dopiero ich splecione korzenie i konary rozchodzące się po całej sali i łączące się jeden żyjący organizm na nowo przybierają zdrowy powszechnie spotykany kolor owego drzewa. Festiwal barw i zapachów odurzał zmysły i nęcił duszę. Siedziska władców zaś w swym anormalnym i odbijającym się na tle naturalnego piękna wdzięku sprawiły, iż nie panując nad samym sobą padłem na kolana i w natłoku wrażeń zasłabłem w ramionach próbujących mnie podnieść strażników. Jedynym widokiem jaki zapamiętałem przed całkowitą utratą przytomności były prześwitujące przez sklepienie Mimbra i Zarul unoszące się nad oboma tronami niczym ich przedwieczni opiekunowie. Gdy rano me ciało powróciło z astralnego wymiaru w me nędzne fizyczne progi leżałem przykryty kołdrą z liści w jakowejś przydrożnej karczmie, a obok mojego wezgłowia siedział zirytowany Nirifiel, który wraz z otwarciem mych powiek jął mnie strofować o brak oddania należytej czci przedwiecznym tronom przez co straże wyrzuciły nas z miasta. Ja jednak nie żałuję. Niczego. A już na pewno nie tego, że wszedłem tam tej widnej i pięknej nocy.

W momencie kiedy spisuję te słowa od mej wizyty w stolicy naszych kuzynów minęło parę dni. Mój nowy przewodnik - Gardin najpewniej kończy teraz zakup prowiantu na dalszą część naszej wędrówki ku południowemu krańcowi puszczy i nerwowo zastanawia się kiedy do niego dołączę. Ja jednak wątpię bym w najbliższym czasie był w stanie zmusić się do pośpiechu. Od owej urokliwej nocy w Pałacu Drzew nie potrafię raźno maszerować kierunku przeciwnym do tego pięknego miasta, tego wspaniałego pałacu... i owej boskiej sali.
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dział Archiwum”