3
autor: Ren
Wielka podróż do Saran Dun właśnie się rozpoczęła i pierwsze godziny Sara przespała. Potem też z czystych nudów drzemała, nie mogąc nawet zbytnio się ruszyć poza karawanę. Jej jedyną rozrywką była obserwacja zmieniającego się krajobrazu i blednącego śniegu, który zamieniał się w gołą, zmrożoną glebę. Faktycznie kilka dni drogi dalej ciężko było zastać jakąś zaspę, co bardzo dobrze rokowało – Sara uwielbiała wiosnę i moment, w którym wszystko zaczyna kwitnąć.
Sofi dochodziła ku jej uldze do siebie, chociaż widok wielkiego rycerza nadal nieco ścinał ją z nóg. Reszta dziewczyn zachowywała się po swojemu; Kamila milczała, kontemplowała świat, a Agata była irytująco zdenerwowana całą drogę. Sam zaś Bedwyr zdawał się w ogóle nie spać, krzątając się koło nich co i rusz, zarządzając wyprawą, a w nocy biorąc pierwsze warty. Na razie jego zachowanie aż tak nie niepokoiło Sary, która zajęta była prędzej wegetacją w karocy i próbą zaczerpnięcia świeżego powietrza i rozprostowania nóg na nielicznych, krótkich postojach, jakie mieli.
Dopiero na trzeci dzień udało im się wyjechać całkiem ze Wschodniej Ściany, zostawiając daleko w tyle jej stary dom i klasztor. Śnieg stopniał już całkiem, a Sara w powietrzu czuła charakterystyczny zapach budzącego się życia, chociaż nie było ono jeszcze dobrze widoczne. Popołudniem wyjechali na jakiś pagórek, gdzie dano im okazję faktycznie rozprostować nogi. Dziewczyna żwawo wyskoczyła i na tyle, na ile pozwalała jej proteza, podbiegła na szczyt jednego z pagórków, wdychając pełną piersią chłodne powietrze i podziwiając widoki – górę Erial, która majaczyła na horyzoncie, zaś przed nią, dużo bliżej, Jezioro Gwiazd i Meriandos. W oddali widziała rozsiane niewielkie skupiska będące wioskami, na razie gołe pola i kolejne pagórki, zaś gdzieś tam daleko... Saran Dun. Dom Sary, jej dom.
Wieczorem zboczyli z traktu, aby dotrzeć na niewielkie jeziorko, z którego jednej strony znajdowała się idealna do rozbicia obozu polanka. Crestlandówna oglądała, jak służba kręci się przy rozbijaniu namiotów, aby w końcu do jednego z nich ją zaprowadzić. Zerknęła na zdobienia, jakimi pokryty był jej namiot. Nie przypominały herbu jej rodziny, który oczywiście znała! Nie zaprzątała tym sobie jednak zbytnio głowy, zajęta pałaszowaniem ciepłego posiłku i układaniem się do snu. Widziała, jak rycerz obejmuje wartę stosunkowo blisko ich namiotu, przez chwilę myśląc, aby zapytać, kiedy on ostatnio spał... ale była sama zbyt zmęczona podróżą, a posłanie było takie miękkie...
Czuła i była wszystkim wokół – ptakiem okrytym łuską, martwym, acz żywym człowiekiem, pszenicą, która głodziła miast karmić... cisza w wiosce wierciła jej w uszach, płomienie, które nigdy się nie zaczęły obejmowały ją... kimkolwiek była. Dopiero potem powróciły jej, Sary, zmysły, ale wcale nie było lepiej, a nawet gorzej. Oblepiona krwią, z mokrymi od niej włosami lepiącymi się do jej czoła, leżała na potężnym ołtarzu przed ciemną jaskinią wraz z dziewczynami. Widziała żółte ślepia, dziób i potężne łapy... gryf pojawił się przed nią, a dziewczyna zapragnęła krzyczeć i uciekać. Nie mogła. Uczucie narastającej paniki przerażało ją, gdy nie mogła ruszyć nawet małym palcem u stopy, ani krzyczeć... mogła jedynie spazmatycznie oddychać, gdy łapsko bestii miażdżyło jej koleżanki. Łkając, dusząc się własnymi łzami przymknęła oczy, oczekując najgorszego, wtedy słysząc... to. Muzykę, błękitne światło, które dochodziło z jaskini, zwabiając gryfa z powrotem. Poczuła, że może z powrotem się ruszać...
... i biorąc wielki haust powietrza obudziła się, zlana potem, z włosami przylepionymi do twarzy, koszulą nocną całkiem oblepiającą jej ciało i posłaniem, które także było mokre. Oddychała przez chwilę ciężko, drżąc z powodu chłodu, jaki powodował pot na jej skórze. Próbowała wyrzucić widok miazgi, jaka zrobiła się z jej koleżanek, tych płomieni, tego gryfa, ale widoki te były zastałe w jej głowie. Spojrzała po dziewczynach, widząc ich spokojne twarze otoczone błękitnym światłem, popatrzyła przez szparę na rycerza, który siedział przy ognisku... po czym powróciła do światła, które tańczyło na tylnej ścianie jej namiotu, zajmując całkowicie jej uwagę niesamowitym spektaklem tańczących ogników, cieni migających po ściankach i głosie... damskim, pięknym głosie śpiewającym to samo, co w śnie uratowało ją od gryfa.
Tańcz, tańcz w radosnej dolinie... zamruczała, kładąc stopy na kocach rozłożonych w środku. Światełka i głos zaczęły się oddalać, wywołując w niej dziwną melancholię. Spojrzała raz jeszcze na rycerza, który zdawał się nic nie robić sobie z tego spektaklu. Wszystko wydawało się być teraz snem, dziwnym, zbyt rzeczywistym... czy on serio tego nie słyszał, nie widział? Sara wstała powoli, cichutko podchodząc do tyłu namiotu i patrząc, czy nie może jakoś tamtędy wyjść, na przykład przeciskając się pod luźnym spodem, aby dostać się do głosu i światła, które nęciły ją, zwabiały ku sobie, za nic mając racjonalność i trzeźwe myślenie.
Jeśli namiot był ciasno obudowany od spodu i nijak nie dało prześlizgnąć się tylną ścianką, chciała wyściubić cicho głowę z głównego wejścia, zobaczyć, czy rycerz zareaguje na nią. W zamiarze z bijącym sercem chciała cicho przejść w samej koszuli nocnej, bez butów, zgrzana po koszmarze prosto w zimną noc, ganiając za tajemniczym światłem i głosem, mijając rycerza i szybko znikając za rogiem namiotu...