—
Szukamy schronienia. Za nami długa i męcząca podróż. Wskażecie nam drogę do gospody, dobry człowieku? — odparła Shel'rei na pytanie osiłka w zbroi.
—
Niepokoicie ludność — parsknął krótko w odpowiedzi.
W zebranym wokół tłumie zawrzał niezrozumiały bełkot.
—
Ależ nie ma żadnych obaw, proszę mi wierzyć. Nie szukamy zwady. Potrzebujemy jedynie kilku dni odpoczynku, nim wyruszymy w dalszą podróż.
Z pośród rozmów gawiedzi zaczęły dobiegać do drużyny elfów pojedyncze słowa i frazy: "przeklęta rasa", "nieszczęście", "biedne dziecko". Shel'rei rozejrzała się po gapiach, nasłuchując, po czym ponownie zwróciła się do mężczyzny.
—
Ponoć rodzina zarządzająca miastem wywodzi się z upadłego Królestwa Fenistei. Czy co do nich też mieszkańcy mają takie uprzedzenia?
—
Zo'andalowie do dobrzy lud... znaczy się elfy. Co złego to nie oni. Za to cała wasza reszta... — burknął, mierząc podejrzliwie wszystkich po kolei.
—
Niech wracają skąd przyszli! — krzyknął kowal, akompaniując swoim słowom gwałtownym uderzeniem młotem o kowadło.
Gawiedź powtórzyła za nim chórem. Rozległ się nagle świst, dochodzący z pomiędzy palców strażnika przyłożonych do ust. Z bocznych uliczek nadeszło kilku podobnych do niego zbrojnych.
—
Panowie, odprowadźcie niechcianych gości na drugą stronę rzeki.
Oddział straży zbliżył się do kompani elfów i już miał poganiać, gdy rozległo się wołanie.
—
Hejże! Co to za zamieszanie?
Tłum rozstąpił się, robiąc przejście dla nowo przybyłej postaci. Z początku zdawało się, że to ludzki arystokrata lub bogaty kupiec, lecz zdradziła go para spiczastych uszu. Bliższe oględziny potwierdziły przypuszczenie, że mają do czynienia z leśnym elfem. Mężczyzna był
ubrany po ludzku, w dostojne, bogate szaty. W jego oczach było coś aroganckiego i zuchwałego. Poruszał się energicznie, choć utykał wyraźnie na prawą nogę.
—
Dlaczego zastraszacie przybyłych?
—
Paniczu Zo'andal, jak to są... — zamilkł nim dokończył zdanie i podrapał się po głowie z zakłopotania.
—
Można się rozejść — oznajmił dostojny elf głośno i wyraźnie, tak by wszyscy go dosłyszeli. —
Jak wyspiarze albo turończycy przypływają, to też ich tak wyganiasz z miasta? Zabieraj stąd swoją ksenofobiczną rzyć i swoich ludzi, Gregor. Chyba pogubiłeś się w swoich obowiązkach. A panowie i panie proszę dalej. Na końcu ulicy mamy karczmę. Zaprowadzę — powiedział do elfiej kompani, zapraszając gestem dłoni.
Nikt nie miał wątpliwości, że wizyta szóstki elfów w mieście poruszyła kuśtykającego dostojnika. Przyglądał im się z niemałym zdziwieniem i pewną zadumą. Wraz z Shel'rei przeprowadzili dość długą rozmowę na uboczu. Jak się później okazało, mężczyzna zwał się Livan Zo'andal i był siostrzeńcem burmistrza Lucio Lar. Z usposobienia był bardzo żywym osobnikiem, pełnym energii, będącym zawsze w centrum uwagi, mającym zdanie na każdy temat, nie miarkującym w dosadnych stwierdzeniach. Wśród rodziny mówiono o nim, że to bezczelny dzieciak, bo liczył sobie ledwie trzydzieści parę lat, lecz w mieście respektowano jego słowo jakby pochodziło z samych ust jego wuja, Ulryka Zo'andala. Co najważniejsze jednak w całej tej historii, to fakt, że elfia kompania prędko zaskarbiła sobie przychylność rządzącej w miasteczku rodziny.
Drugim ważnym sukcesem byłej ambasadorki, zaraz po nawiązaniu przyjaznych stosunków z władzami miasta, było załatwienie towarzyszom noclegu i to nie byle gdzie, bo w samym dworku Zo'andali. Kupiecka rodzina zapewniła podróżnym stosowny wikt i opierunek oraz wsparcie i bezpieczeństwo. Niewątpliwie znaczącą rolę, jeśli nie jedyną, zagrała tutaj empatia, tak szczególnie silna wśród niemalże wymarłej rasy leśnych elfów.
Po nocy spędzonej w łóżkach, które wygodą znacząco wyróżniały się od obozowych sienników i podróżnych śpiworów, przyszedł czas na pertraktacje. Shel'rei, mistrzyni pióra i słowa, doszła do porozumienia z burmistrzem, który wyraził zgodę na stały pobyt w porcie obozowiczów ze Wschodniej Ściany pod warunkiem podjęcia się dostępnej pracy, a tej było naprawdę dużo. Lucio Lar było prężnie rozwijającym się miastem, w którym prawie zawsze brakowało rąk do roboty, pomimo narastającej ilości zakładów, warsztatów i domów kupieckich. Lordowie ze Wschodniej Prowincji zakładali w pobliżu swoje folwarki. Dzięki żyznej ziemi i łagodnemu, morskiemu klimatowi, coroczne plony były wysokie, a zimowy przestój w rolnictwie rekompensowano zwiększonym połowem ryb, których na tym wybrzeżu było niezwykle dużo. Stały wzrost gospodarczy regionu był bodźcem do kolejnych i kolejnych inwestycji, które w ciągu ostatnich lat dwoiły się i troiły. Największym utrapieniem Lucio Lar była natomiast zbyt wolno napływająca ludność. Migranci z centralnej części kontynentu zwykle zatrzymywali się w Meriandos, skąd niespieszno było im osadzać się dalej na wschodzie.
Drugą sprawą, którą była ambasadorka poruszyła na rozmowach z władzami, była chęć wynajęcia statku. Sprawa okazała się bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. Zo'andalowie nie posiadali własnej floty, gdyż odsprzedali ją nowo powstającym gildiom. Wszystkie zatem statki wpływające i wypływające z portu należały do prywatnych organizacji kupieckich Keronu, Archipelagu i Turonu. Rozmowy należało przenieść na inne podłoże, bowiem Zo'andalowie elfom nic więcej już ofiarować nie mogli.
Przez pierwszy tydzień pobytu w miasteczku, Shel'rei od rana do wieczora szwendała się po dzielnicy kupieckiej, zasięgając języka u przedstawicieli lokalnych gildii. W ciągu drugiego tygonia nawiązała rozmowę z każdym oficerem i kapitanem statku, jaki przybił do portu Lucio Lar. Z nikim nie mogła dojść do porozumienia, a powodów było wiele. Jedni zbywali elfkę w pierwszych chwilach rozmowy, widząc jej spiczaste uszy i jasną karnację. Inni rezygnowali z dalszej rozmowy, kiedy tylko padły słowa "leśny elf", "Fenistea" lub "Wyspa Kryształowego Powiewu". Kolejni zwyczajnie nie przepływali w pobliżu celu podróży kompanii elfów lub żądali horrendalnych pieniędzy, a jeszcze następni chowali się za argumentami, jakoby wyspa była przeklęta i każdy marynarz omijał jej jak ognia.
Minął miesiąc, a elfia kompania wciąż nie opuściła portu, oczekując na łut szczęścia, na ten jeden statek z załogą. W tym czasie zdążyli znaleźć sobie odpowiednie zajęcia, ponieważ czymś musieli zapracować na zaoferowane schronienie i wyżywienie. Yannear zatrudnił się w dokach, pomagając przy rozładunku i załadunku żaglowców kupieckich. Zin'rel świadczyła usługi w lokalnym lazarecie. Shel'rei natomiast zaczęła spędzać więcej czasu z Livanem Zo'andalem, z którym to, jak się później okazało, nawiązała bardzo bliską relację. Mała Vearia wychowywała się pod czujnym okiem Niriviela, przyzwyczajając się do elfiego ciała i stopniowo przełamując ograniczające ją bariery językowe. I tak mijały kolejne tygodnie, podczas których, oprócz pracy na rzecz rozwijającego się miasteczka, planowano przeniesienie obozu ze Wschodniej Ściany i osiedlenie się w Lucio Lar, które na tamten moment zdawało się być jedynym dobrym do tego miejscem wśród cywilizacji.
Wiosna 91 roku
Elfom z Lucio Lar przeszło czekać ponad rok, by nadarzyła się pierwsza i być może jedyna okazja, by wypłynąć na morze i posunąć się o kolejny krok w misji poszukiwania śladów królewskiej dynastii. Rok czasu to było wystarczająco dużo, by mogli się zasymilować wśród ludzkiej społeczności. Przestano ich wytykać palcami, przeklinać i słać groźby. Te nie zmieniły się może w życzliwość i dobre relacje, lecz przynajmniej neutralne spojrzenia i ignorowanie obecności, które w stosunku do publicznego poniżenia i piętnowania były prawdziwym luksusem.
Załogą która zaoferowała swoje usługi elfiej drużynie była pod przewodnictwem niejakiego
Kristo z Eroli. Był to człowiek w średnim wieku, który przedstawił się towarzystwu Ail i Niriviela jako szabla i żagiel do wynajęcia oraz poszukiwacz przygód. Jego brygantyna była domem dla niego oraz dziesięciu żeglarzy, jego nieodłącznej drużyny. Chwytali się wszelkich zleceń morskich, dorabiali w handlu i transporcie cywilnym. Shel'rei zaprosiła ich na spotkanie z resztą kompanii, celem omówienia szczegółów, choć jak wszyscy się spodziewali, chodziło najpewniej wyłącznie o wysokość zapłaty.
—
A więc Wyspa Kryształowego Powiewu. Zabawne te wasze elfie nazwy — zagaił na spotkaniu Kristo, wyciągając się na ławie w karczmie "Pod Grotmasztem". —
To całkiem niedaleko, o rzut dobrze obszczanym kapeluszem, można powiedzieć. Niecały dzień żeglugi przy dobrych wiatrach. Przy gorszych góra półtorej doby. Od razu wyłożę swoje zasady, zanim przejdziemy do negocjacji. Płyniemy na miejsce, daję wam trzy dni i wracamy. Pół dnia zwłoki i wracam bez was, nawet bez szalupy. Nikt nie lubi przepływać przez cieśninę, nie obchodzi mnie czemu, ale nadstawiać rzyci dłużej niż trzy dni nie będę. No, to teraz moja propozycja. Cztery setki. Wy się tutaj naradźcie, a ja idę zwilżyć gardło. — Wstał i odszedł od stołu.
Decyzja o podjęciu współpracy należała do całej drużyny, lecz wszystkie oczy zwrócone były teraz na Ail. Zdawało się, że to jej słowo będzie tutaj decydujące, a przynajmniej chciano poznać jej zdanie na samym początku.