Re: [Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

31
Niecelne strzały wbijały się w grunt przed Septo, wpadały w bagno i przelatywały nad jego głową, kiedy ten inkantował swoje zaklęcia. Grot zawibrował lekko pod wpływem zaklęcia nakierowującego. Kolejny czar ochłodził jego grot, pokrywając go ledwo widoczną, magiczną, cienką powłoką lodu, chłodniejszego niż lodowce Północy. Strzała poleciała w kierunku celu. Przysadzisty, odziany pancerzem płytowym mężczyzna runął na ziemię, a towarzyszący mu łucznicy pochylili się nad nim z trwogą. Grot utknął między oczami dowódcy pościgu, a następujące działanie zaklęcia zaczęło wychładzać jego ciało, które zaczęło sinieć, zarastać białym szronem, a w końcu cienką warstewką lodu. Powstała lodowa statua, leżąca na ziemi na wznak, przeraziła resztę strażników. Uciekli w popłochu do miasta, nie oglądając się za siebie.

A gdyby się obejrzeli, ujrzeliby lądującą właśnie przy Septo wiwernę. Zielona towarzyszka ryknęła w stronę zabudowań i odwróciła się do łucznika, osłaniając jego i konia swoim wielkim cielskiem. Kiedy Septo przemienił się w małą sówkę i odleciał na północ, wiwerna wystartowała za nim. Pozostawiona na lądzie Geno zarżała zaniepokojona i obejrzała się wokół siebie. Pozostała sama na pustym trakcie. Po wielu latach wspólnych podróży i przygód, rozstali się na dobre.

*
Krążyli daleko od miasta, nad nadbrzeżnymi lasami i skalnymi plażami. Na wschodzie zaczynało się rozjaśniać. Słońce lada chwila miało wypłynąć z objęć morza i rozpocząć kolejny dzień. Pod osłoną kończącej się nocy, Septo pod postacią sowy i jego wiwerna wrócili do Lucio Lar. Zielona bestia wylądowała na jednej z gęsto porośniętych szczeciną i krzewami plaży, a Neheris udał się do portu, gdzie czekać na niego miał jego przyjaciel i kochanka.

Port o tej porze był cichy i pusty. Tylko kilku rybaków wypływało właśnie na połów, chcąc zaopatrzyć się w świeże ryby do porannej sprzedaży. Hex i Veriana czekali przy umówionym miejscu, doku numer trzy. Przy zamkniętym kramie kupieckim siedziała Veriana, oparta plecami o postawiony na ziemi szyld. Hex siedział na ladzie, opierając głowę o belkę podtrzymującą zadaszenie.

Już tu jest — powiedział Hex i zeskoczył na portową kostkę brukową. Przeciągnął się i ziewnął głośno, dając wyraz swojemu zmęczeniu.

Veriana wstała i otrzepała pośladki z piachu i kurzu.

Możesz się przemienić. Jest bezpiecznie. Na razie.
Spoiler:

Re: [Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

32
Uciekli, czy musiał porzucić konia? Musiał, nadal lot był prostszy do ominięcia strażników konno. Nie chciał ich mordować, bez celu. Jednak to że nie chwycili przynęty a uciekli było dla niego nieco niepokojące. Nie widzieli za to jak przemienił się w sowę. Miał też czas więc zdjął z konia siodło. Nie było ono już potrzebne koniowi. Był wolny. Kto wie gdzie ruszy.
* Dotarł w końcu do towarzyszy, w doku numer trzy, wyglądało na to że byli tam sami. Septo zastanawiał się nad pewną sprawą. Sprawiło to że po przemianie w swą pierwotną formę zapytał z lekkim uśmiechem towarzyszy.
Odciągnąłem straż, mamy trochę przewagi, co teraz? Mam też nadzieję że zajęliście się Enie, Ajmi i bratankiem.
Septo zdawał sobie sprawę że ostrzeżenie i wydostanie ich gdy nie są w więzieniu jest dużo prostsze i robi się to przed grubymi akcjami. Mimo to Septo w pokrętny sposób dbał o swoje siostry. Też prawdopodobnie przenieśli kilka klamotów które ze sobą transportował. W między czasie wzrok łucznika skupił się na statkach właśnie w tym doku. Nie był wróżbitą ale uciekając z portu zazwyczaj wybiera się statek, no czasami łódkę. Septo spojrzał jeszcze w kierunku statku którym przypłynął Zo'andal. Był to niezbyt przychylny wzrok. Teraz jednak nie wiedział w jaki sposób zamierzają uciekać. Więc starał się ograniczać zbędne ryzyko.
Obrazek

Re: [Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

33
Nie bój się o nich — powiedziała Veriana, podchodząc bliżej Septo. We włosach miała drobiny popiołu i pachniała dymem. — Twoje siostry są gotowe do wyprowadzki do Meriandos. Dosyć dobitnie im to zasugerowałam. I chyba nie mają już żadnych wątpliwości w to, czym się zajmujesz od ponad roku. Są, krótko mówiąc, wkurwione. — Zaśmiała się, szczerząc perłowe zęby.

Zaczynało świtać. W niezmąconym morzu pojawiło się długie, pomarańczowe, iskrzące odbicie słońca. Nieprzykryte ani jedną chmurką niebo, po stronie wschodu przybrało jaśniejszej barwy, zaś wokół samego słońca roztoczyła się żółtawa łuna.

Jaki kierunek wybierzesz? — zapytał Hex, widząc zamyślonego Septo wpatrującego w statki. — Dziś rano są planowane dwa odpływy. Rejs powrotny żaglowca Zo'andalów do Taj'cah i dostawa do Turonu.

Czemu aż tak daleko? W Meriandos, o rzut beretem stąd, byłby bezpieczny — zaprotestowała Veriana.

Właściwie to jego wybór. Ja tylko podaję opcje — odparł Hex. — Tu jest reszta twoich rzeczy, Septo. — Półelf wskazał na pokaźny lniany tobół leżący na ziemi.

Re: [Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

34
Los Septo nie oszczędzał siostry żyły ale no tak pewnie teraz mają ochotę go udusić. Wypadało by więc na jakiś czas nie pokazywać się im na oczy. Były dorosłe, też nie były słabe. Potrafiły o siebie zadbać. Veriana wydawała się mieć za to spory ubaw. Septo był w bardzo złej pozycji. Musiał zniknąć z Lucio a najlepiej z świata na jakiś czas. Aby wszystko przycichło. Słysząc słowa Hexa wydawało mu się że słyszał rozsądek choć, czy rozsądnym było płynąć statkiem Na archipelag. Raczej nie Septo wydawało się że powinien się pogodzić z tym że popsuł wszystko. Jednak Ucieczka aż tak daleko? Teraz nadeszła pora odpokutować. Słowa Veriany sprawiły jednak że odpowiedział z ciężkim sercem.

Dość już zepsułem, muszę na jakiś czas zniknąć. W Meriandos, może był bym bezpieczny, ale co jeśli i tam by mnie nakryli. Nie chcę dodatkowo narażać sióstr. Przynajmniej na razie muszę zniknąć, kiedyś dam jeszcze znaki życia nie tak łatwo się mnie pozbyć. Wy również chyba powinniście wrócić do Saran Dun. Jakoś wyjaśnijcie Thomowi że zawiodłem chyba się do tego nie nadaję. Pewnie będzie zły. Jednak na razie nie jestem w stanie wykonywa dalej zadania.

W końcu nie mógł ich zmuszać aby również poszli z nim na wygnanie, Hex miał w końcu swoje plany. A co do Veriany nie chciał by musiała cierpieć przez jego głupotę. Dlatego też Septo wziął swój tobołek i spojrzał w kierunku dostawy do Turonu. Chyba to było najlepszą opcją. Dlatego powiedział.
Może odwiedzę Turon. Ciekawe jak tam jest. Jednak najpierw muszę jeszcze coś sprawdzić.
Powiedział do nich dość spokojnie. Upewniając się w swej decyzji, podobno najtrudniej było odpuszczać, teraz właśnie zaczynał to rozumieć. Właściwie to teraz zdawał sobie jak bardzo zostawił Geno na pastwę losu. Musiał sprawdzić co z nią. Choć z drugiej strony wypuścił ją i teraz miał tak znów ją osiodłać to było dziwne. Gdy myślał że już musi się rozstać z swą wierną klaczą a jednak nie musiał. Choć czy ją teraz odnajdzie? Pożegnania były trudne. Dlatego też nagle zwyczajnie przytulił mocniej Verianę.
Jeszcze się zobaczymy.
Po czym puścił ją przemieniając się w sowę.
Visu ino animalis — Zamierzał polecieć do miejsca w którym pozostawił Geno. Gdzieś tam powinno być jego siodło. Z częścią jego wyposażenia. Raczej było mu potrzebne. Zabrał ze sobą i worek. Leciał również obserwując z góry poczynania strażników jak i okolicę. Tak przy okazji.
Obrazek

Re: [Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

35
Dziewczyna w objęciach Septo nie drgnęła nawet odrobinę. Nie odwzajemniła uścisku. Kiedy Neheris się od niej odsuwał, zobaczył pochmurną minę Veriany, jej zaciśnięte usta i posmutniałe oczy. Nim jej kochanek zdążył się przemienić, chwyciła go za kołnierz i przyciągnęła do siebie, ofiarując mu krótki pocałunek. Ostatnie co Septo zobaczył w swojej ludzkiej postaci była jedna, maleńka łza spływająca po policzku panny Grenne.

Odleciał na ptasich skrzydłach, pozostawiając dwójkę towarzyszy za plecami. Wrócił do miejsca, gdzie rozstał się ze swoją klaczą. Słońce już unosiło się nad widnokręgiem, nie oślepiając jeszcze mocnym światłem, choć już delikatnie rozgrzewało sowie pióra. Z lotu ptaka Septo mógł już dostrzec, że droga, na której zostawił swojego wierzchowca była pusta. I ani na okolicznym bagnie, łąkach i między rzadko rosnącymi krzewami i drzewami, nie było po niej śladu.

Ze swojej ptasiej perspektywy łucznik miał doskonały widok na obrzeża miasta i trakt prowadzący do Meriandos oraz na północ. Pojedynczy strażnicy przeczesywali okolicę brodząc w porośniętych trzciną bagnach. Do portu właśnie wpływał duży statek kupiecki. Nad miastem unosił się kłąb dymu z dogasających domów. Na ulice wychodziły tłumy ludzi, zbierając się w okolicy rynku i niedawnego pożaru. Miasteczko budziło się do życia.

Na trakt do Meriandos wjechał powóz konny. Straż na granicy miasta przepuściła brykę. Ta powoli odjechała na zachód, przekraczając rzekę. Po kilku chwilach zniknęła gdzieś za pagórkiem i lasem.

Re: [Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

36
Smutek, tak można było podsumować wszystko co czuł obecnie Septo. Czuł jak by sam miał się za chwilę rozlepić. Nadal jednak czuł że dla dobra reszty musi zniknąć na jakiś czas. Popełnił zbyt wiele błędów. Podczas lotu widział że nie miał szans na odnalezienie konia który gdzieś zniknął. Widząc jak bezpiecznie odjeżdża karawana zdał sobie sprawę że jest po wszystkim. Jego energia mimo że przywrócona też nie była nieograniczona aby szukał swojej klaczy. Sprawiło to że wylądował. Daleko na północ od miasta, im dalej od strażników tym lepiej. Idąc powoli na północ, w kierunku Heliar. Przez cały czas starając się zbytnio nie myśleć o tym wszystkim. Wydawało mu się że potrzebował czasu. Albo czegoś co zajęło by jego myślenie na dłużej. Sam nie był pewien. Zupełnie jak by szukał szczęścia po tym co spaprał.

Nadal starał się być ostrożny w końcu kto wie być może ktoś z miasteczka nadal zamierza go poszukiwać. Wyglądało na to że jego paranoja dopiero teraz będzie podsycana. Wiedział że będzie musiał jakoś ominąć szczyty góry Erial, Chyba lepiej było ominąć górę od strony cieśniny. W końcu było zdecydowanie bliżej a też i jemu w pewien sposób niespecjalnie się śpieszyło. Również zdawało mu się że nikt tamtędy się nie przeprawia. Co sprawiało że na razie będzie bezpieczniej, szczególnie gdy co jakiś czas dołącza do niego sporawy kompan. Choć właściwie to kompanka. Mimo wszystko dał znać Wiwernie w którą stronę zmierza. Gdy tak myślał o tym wszystkim. To jednak nie była to jej wina, sam kiepsko przewidział taki obrót spraw.
Obrazek

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

37
Obrawszy drogę na północ, wyruszył samotnie, taszcząc na plecach tobół z całym swoim dobytkiem. Opuszczając miasto, mijał po swojej lewej stronie powoli płynącą rzekę Erial. Z prawej szumiało morze. Cichło z każdym kolejnym krokiem wchodzenia połogą ścieżką na północny klif. Stamtąd rozpościerał się widok na całe Lucio Lar, na przygasający pożar, na krzątających się po mieście strażników i mieszkańców. Septo miał kilka krótkich chwil by spojrzeć za siebie i pożegnać się z miastem, po czym wstąpił w las i powędrował ku Heliar półdzikim, nadmorskim traktem.

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

38
Okrągły tydzień pieszej wędrówki po bezdrożach podnóża Wschodniej Ściany był wycieńczający i dłużył się znacząco w świadomości drużyny elfów. Z każdym kolejnym dniem zdawało się, jakby szczyty na złość wyrastały z ziemi, ciągnąc się w nieskończoność i nie dając ujrzeć wybrzeża, które było w tamtym czasie najważniejszym punktem orientacyjnym. Bliskość fenistejskiej puszczy ciążyła przez całą drogę Zin, nie pozwalając jej w spokoju spać, sprawiając, że jako pierwsza traciła siły z nadejściem wieczora. Choć zdawało się, że to mała Vearia będzie spowalniać marsz, w rzeczywistości drużyna musiała dotrzymywać tempa osłabionej druidce. Młoda elfka zaś radziła sobie zaskakująco dobrze, ku wielkiemu zdziwieniu kompanii. Rzadko kiedy potrzebowała noszenia na plecach, a jedynie od czasu do czasu pomocy przy wspięciu się na stromą skarpę.
Po siedmiu dniach ujrzeli błękitne morze na horyzoncie, a pasmo górskie i ciągnący się do niego równolegle objęty klątwą Feniseę, zniknęły za leśnymi pagórkami. Zastali tam też kerońską zimę, która powitała ich dwudniowym opadem śniegu i koniecznością zadbania o komfort termiczny i częstsze postoje na ogrzanie dłoni i stóp nad ogniskiem. Tereny te były zamieszkałe, jak wkrótce się okazało. W dolinach strumieni spływających do morza ulokowane były pojedyncze obejścia i wioski, łączone leśnymi duktami, które drużyna omijała z bezpiecznej odległości. Takim oto sposobem uniknęli kontaktu z cywilizacją aż do samego Lucio Lar.
Malownicze portowe miasteczko otoczone było łysymi, zaoranymi polami i ogołoconymi z liści sadami. Już z daleka można było dostrzec wysokie maszty ze zwiniętymi żaglami i powiewającymi na wietrze banderami. Niriviel rozpoznał wśród nich symbole gildii kupieckiej archipelagu, które niegdyś, jeszcze za czasów uniwersyteckich, zdarzało mu się widywać wśród kramów z egzotycznymi dobrami, jakie przywożono do Oros. Mieścina nie była otoczona murem ani palisadą, jednak gęste zabudowania sprawiały wrażenie, jakby miejscowość ta stanowiła jedną, zbitą bryłę. Lucio lar leżalo na pagórku, który rósł w kierunku zachodu, a obniżał się ku brzegowi morza. Tu i ówdzie można było dostrzec strażnicze ambony. Wzdłuż drogi prowadzącej do miasta znajdowało się również wiele kapliczek, poświęconych głównie bogini Kariili, patronki plonów.
Drużynę zauważono jeszcze zanim przekroczyła południowy most. Od tamtego momentu spojrzenia gapiów nie odrywały się od nich nawet na moment. Prędko się okazało, że możliwość zobaczenia grupy leśnych elfów była niecodziennym widowiskiem. Nie brakowało wytykania palcami, szeptów, rozmów i ogólnych spekulacji.
Oczy mnie mylą, czy widzę sześć elfów? — bąknął mężczyzna pracujący w przydrożnej kuźni, przecierając czoło brudną rękawicą.
Może ci to rodzina panów Zo'andalów? — odparł drugi, wyraźnie młodszy, z mlekiem pod nosem.
Gdzie tam, jak to włóczęgi są, niewolniki z łańcuchów zerwane. Wracaj do pracy synek i nie patrzaj się tak, bo jeszcze klątwą rzucą co z lasów się za nimi ciągnie — ponaglił kowal i odwrócił się do przechodniów plecami, zanurzając kawał metalu w wiadrze z wodą.
Czego tu szukacie? — odezwał się nagle niski, gburowaty głos. Jego właściciel wyrósł przed kompanią jak góra. Góra zbudowana z matowej, porysowanej stali, uzbrojona w miecz i szeroką pawęż z nieznanym herbem.
Tłum gapiów zebrał się wokoło, jak to na gawiedź przystało, szukając wszędzie widowiska.

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

39
Podróż w towarzystwie innych żywych elfów okazała się dla elfa o niebo przyjemniejsza niż samotna tułaczka. Siedem dni upłynęło niemal bezproblemowo... a te problemy, które napotykali choć raz nie były z nim jakoś szczególnie powiązane. Jakkolwiek mogło być to odrobinę egoistyczne to mag czuł nienaturalny przypływ ulgi za każdym razem gdy druidka opóźniała ich marsz. Po prostu miło było dla odmiany nie być wreszcie osobą z największymi problemami w okolicy. Vearia także radziła sobie wyjątkowo dobrze co budziło kolejne ciepłe uczucie w sercu elfa. Ale oczywiście nic nie mogło być piękne zbyt długo...

Zima uderzyła go mocno. Głównie przez wzgląd na małą liczbę przyodziewku, który posiadał. Tajemniczy mundur zapięty został na ostatni guzik z upchaną pod nim dodatkową koszulą. Czarna wypłowiała szata poszła pod nożyce by służyć mu i córce za prowizoryczny płaszcz. Rękawice poczęły być dla niego drugą skórą, a włosy pozostawały skołtunione pod kapturem. Jedyną zaletą było, że nie wyglądał zdecydowanie na maga... ale też na nic innego. Wypchany mundur wyglądał jak strój balowy... czy żałobny... może na stypę? Płaszcz sugerował, że albo ma za sobą długie podróże albo klepie biedę. Buty i rękawice były jednak porządne... w przeciwieństwie do jego fryzury. Mógł być wszystkim i niczym zarazem. Ale zdecydowanie był kimś o kiepskim guście. I szczerze miał nadzieje, że ludzie będą gadali o tym nie o jego uszach... ale jak zwykle nadzieja okazała się niezwykle ulotna. Nie był w końcu sam.

"Sześciu elfów przylazło tutaj ostatnio". Na pewno ta plotka szybko nie zniknie z ust gawiedzi. Może gdyby to był wielki port... ale nie był. Cóż... przynajmniej ta plotka nie powinna zachęcić Zakonników do ich szukania... chyba, że jakiś niedorozwój pomyli ich z Wysokimi. Niriviel jęknął mimowolnie i odnotował sobie by pod żadnym pozorem nie używać w porcie magii. Ostatnie czego chciał to bycie wziętym za agenta Nowego Hollar, nekromntę... czy inną cholerę. Liczył, że chociaż szybko i bez zbędnych pytań załatwią swoje interesy... ale i tu się zawiódł. Masywna postać w zbroi zagrodziła im drogę. Czarodziej mimowolnie zmarszczył brwi. Co do czorta? To miasto portowe. Przewijają się tu bardziej egzotyczne rzeczy niż Leśne Elfy... ba byli rzut beretem od Fenistei. Rozpoznawał nawet szyldy gildii kupieckiej. Musieli tutejsi legitymować czasami orków, krasnoludów, goblinów i może nawet trolli czasami. Jeśli tak witali każdego przejezdnego... to jak do cholery ta mieścina nie skończyła jako rybacka wioska? Zdecydowanie nie wyglądało to na sankcjonowaną jakimiś miejscowymi zasadami wypowiedź. Ewidentnie była w tym doza osobistej urazy... rycerza? Strażnika? Pytanie brzmiało... jak dużo? I szczerze... czarodziej sam nie wiedział czy chce się przekonać.

Zacisnął więc usta i odwrócił wzrok zostawiając gadanie reszcie. Spędził ostatnie lata i tak w izolacji więc nie wiedział jak bardzo zmieniła isę relacja między Leśnymi a ludźmi. Lepiej było się nie wychylać... na razie.
Spoiler:

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

40
Gwardzistka szybko zauważyła, że droga nie była łatwa dla jej przyjaciółki. Zin nie wspominała o tym przed wyruszeniem, a Ail w natłoku myśli nie wzięła tego pod uwagę. Niemniej wspierała ją przez całą drogę, była dla niej najbliższą osobą na świecie i nie pozwoliłaby aby męczyła się z tym sama. Na szczęście chyba wszyscy rozumieli, że dla niej to nie łatwe, ale bez niej wyprawa mogłaby nie mieć większego sensu. Była ich przewodniczką, światłem w ciemności.

Kiedy przywitała ich zima, Ail i Yannear byli pierwszymi którzy wychodzili z inicjatywą zebrania drewna na ognisko. Elfka czuła na sobie ciężar odpowiedzialności za tę wyprawę, a także nadzieję dla pozostałych którzy pozostali. Nie mogła więc pozwolić aby ktokolwiek był zmuszony powrócić ze względu na odmrożenia. Wspólnie z Zin starała się utrzymywać morale drużyny, gdyż to ich jedność mogła pozwolić na odnalezienie królowej bądź nowego domu.

Dotarłszy do miasteczka gwardzistka poczuła ulgę, ale jednocześnie i obawę. Miała nadzieję, że ci wszyscy ludzie nie obrócą się przeciwko nim, gdyż byłby to marny początek. Jako jedna z niewielu odznaczała się wysokiej jakości ekwipunkiem, niespotykanym nigdzie po za dawną stolicą Fenistei. Chociaż była niższa od witającego ich "rycerza", sprawiała wrażenie jemu równej pod kątem fechtunku, a długi elfi miecz i łuk tylko potęgowały ten efekt.

Ail'ei nie odezwała się kiedy strażnik zapytał o cel wizyty, tak jak ustalili w drodze tym miała zająć się Shel'rei, lecz była dzisiaj w dobrym humorze i jeśli będzie trzeba, chętnie włączy się do rozmowy ale wierzyła w umiejętności Shel.

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

41
Szukamy schronienia. Za nami długa i męcząca podróż. Wskażecie nam drogę do gospody, dobry człowieku? — odparła Shel'rei na pytanie osiłka w zbroi.
Niepokoicie ludność — parsknął krótko w odpowiedzi.
W zebranym wokół tłumie zawrzał niezrozumiały bełkot.
Ależ nie ma żadnych obaw, proszę mi wierzyć. Nie szukamy zwady. Potrzebujemy jedynie kilku dni odpoczynku, nim wyruszymy w dalszą podróż.
Z pośród rozmów gawiedzi zaczęły dobiegać do drużyny elfów pojedyncze słowa i frazy: "przeklęta rasa", "nieszczęście", "biedne dziecko". Shel'rei rozejrzała się po gapiach, nasłuchując, po czym ponownie zwróciła się do mężczyzny.
Ponoć rodzina zarządzająca miastem wywodzi się z upadłego Królestwa Fenistei. Czy co do nich też mieszkańcy mają takie uprzedzenia?
Zo'andalowie do dobrzy lud... znaczy się elfy. Co złego to nie oni. Za to cała wasza reszta... — burknął, mierząc podejrzliwie wszystkich po kolei.
Niech wracają skąd przyszli! — krzyknął kowal, akompaniując swoim słowom gwałtownym uderzeniem młotem o kowadło.
Gawiedź powtórzyła za nim chórem. Rozległ się nagle świst, dochodzący z pomiędzy palców strażnika przyłożonych do ust. Z bocznych uliczek nadeszło kilku podobnych do niego zbrojnych.
Panowie, odprowadźcie niechcianych gości na drugą stronę rzeki.
Oddział straży zbliżył się do kompani elfów i już miał poganiać, gdy rozległo się wołanie.
Hejże! Co to za zamieszanie?
Tłum rozstąpił się, robiąc przejście dla nowo przybyłej postaci. Z początku zdawało się, że to ludzki arystokrata lub bogaty kupiec, lecz zdradziła go para spiczastych uszu. Bliższe oględziny potwierdziły przypuszczenie, że mają do czynienia z leśnym elfem. Mężczyzna był ubrany po ludzku, w dostojne, bogate szaty. W jego oczach było coś aroganckiego i zuchwałego. Poruszał się energicznie, choć utykał wyraźnie na prawą nogę.
Dlaczego zastraszacie przybyłych?
Paniczu Zo'andal, jak to są... — zamilkł nim dokończył zdanie i podrapał się po głowie z zakłopotania.
Można się rozejść — oznajmił dostojny elf głośno i wyraźnie, tak by wszyscy go dosłyszeli. — Jak wyspiarze albo turończycy przypływają, to też ich tak wyganiasz z miasta? Zabieraj stąd swoją ksenofobiczną rzyć i swoich ludzi, Gregor. Chyba pogubiłeś się w swoich obowiązkach. A panowie i panie proszę dalej. Na końcu ulicy mamy karczmę. Zaprowadzę — powiedział do elfiej kompani, zapraszając gestem dłoni.

Nikt nie miał wątpliwości, że wizyta szóstki elfów w mieście poruszyła kuśtykającego dostojnika. Przyglądał im się z niemałym zdziwieniem i pewną zadumą. Wraz z Shel'rei przeprowadzili dość długą rozmowę na uboczu. Jak się później okazało, mężczyzna zwał się Livan Zo'andal i był siostrzeńcem burmistrza Lucio Lar. Z usposobienia był bardzo żywym osobnikiem, pełnym energii, będącym zawsze w centrum uwagi, mającym zdanie na każdy temat, nie miarkującym w dosadnych stwierdzeniach. Wśród rodziny mówiono o nim, że to bezczelny dzieciak, bo liczył sobie ledwie trzydzieści parę lat, lecz w mieście respektowano jego słowo jakby pochodziło z samych ust jego wuja, Ulryka Zo'andala. Co najważniejsze jednak w całej tej historii, to fakt, że elfia kompania prędko zaskarbiła sobie przychylność rządzącej w miasteczku rodziny.
Drugim ważnym sukcesem byłej ambasadorki, zaraz po nawiązaniu przyjaznych stosunków z władzami miasta, było załatwienie towarzyszom noclegu i to nie byle gdzie, bo w samym dworku Zo'andali. Kupiecka rodzina zapewniła podróżnym stosowny wikt i opierunek oraz wsparcie i bezpieczeństwo. Niewątpliwie znaczącą rolę, jeśli nie jedyną, zagrała tutaj empatia, tak szczególnie silna wśród niemalże wymarłej rasy leśnych elfów.
Po nocy spędzonej w łóżkach, które wygodą znacząco wyróżniały się od obozowych sienników i podróżnych śpiworów, przyszedł czas na pertraktacje. Shel'rei, mistrzyni pióra i słowa, doszła do porozumienia z burmistrzem, który wyraził zgodę na stały pobyt w porcie obozowiczów ze Wschodniej Ściany pod warunkiem podjęcia się dostępnej pracy, a tej było naprawdę dużo. Lucio Lar było prężnie rozwijającym się miastem, w którym prawie zawsze brakowało rąk do roboty, pomimo narastającej ilości zakładów, warsztatów i domów kupieckich. Lordowie ze Wschodniej Prowincji zakładali w pobliżu swoje folwarki. Dzięki żyznej ziemi i łagodnemu, morskiemu klimatowi, coroczne plony były wysokie, a zimowy przestój w rolnictwie rekompensowano zwiększonym połowem ryb, których na tym wybrzeżu było niezwykle dużo. Stały wzrost gospodarczy regionu był bodźcem do kolejnych i kolejnych inwestycji, które w ciągu ostatnich lat dwoiły się i troiły. Największym utrapieniem Lucio Lar była natomiast zbyt wolno napływająca ludność. Migranci z centralnej części kontynentu zwykle zatrzymywali się w Meriandos, skąd niespieszno było im osadzać się dalej na wschodzie.
Drugą sprawą, którą była ambasadorka poruszyła na rozmowach z władzami, była chęć wynajęcia statku. Sprawa okazała się bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. Zo'andalowie nie posiadali własnej floty, gdyż odsprzedali ją nowo powstającym gildiom. Wszystkie zatem statki wpływające i wypływające z portu należały do prywatnych organizacji kupieckich Keronu, Archipelagu i Turonu. Rozmowy należało przenieść na inne podłoże, bowiem Zo'andalowie elfom nic więcej już ofiarować nie mogli.
Przez pierwszy tydzień pobytu w miasteczku, Shel'rei od rana do wieczora szwendała się po dzielnicy kupieckiej, zasięgając języka u przedstawicieli lokalnych gildii. W ciągu drugiego tygonia nawiązała rozmowę z każdym oficerem i kapitanem statku, jaki przybił do portu Lucio Lar. Z nikim nie mogła dojść do porozumienia, a powodów było wiele. Jedni zbywali elfkę w pierwszych chwilach rozmowy, widząc jej spiczaste uszy i jasną karnację. Inni rezygnowali z dalszej rozmowy, kiedy tylko padły słowa "leśny elf", "Fenistea" lub "Wyspa Kryształowego Powiewu". Kolejni zwyczajnie nie przepływali w pobliżu celu podróży kompanii elfów lub żądali horrendalnych pieniędzy, a jeszcze następni chowali się za argumentami, jakoby wyspa była przeklęta i każdy marynarz omijał jej jak ognia.
Minął miesiąc, a elfia kompania wciąż nie opuściła portu, oczekując na łut szczęścia, na ten jeden statek z załogą. W tym czasie zdążyli znaleźć sobie odpowiednie zajęcia, ponieważ czymś musieli zapracować na zaoferowane schronienie i wyżywienie. Yannear zatrudnił się w dokach, pomagając przy rozładunku i załadunku żaglowców kupieckich. Zin'rel świadczyła usługi w lokalnym lazarecie. Shel'rei natomiast zaczęła spędzać więcej czasu z Livanem Zo'andalem, z którym to, jak się później okazało, nawiązała bardzo bliską relację. Mała Vearia wychowywała się pod czujnym okiem Niriviela, przyzwyczajając się do elfiego ciała i stopniowo przełamując ograniczające ją bariery językowe. I tak mijały kolejne tygodnie, podczas których, oprócz pracy na rzecz rozwijającego się miasteczka, planowano przeniesienie obozu ze Wschodniej Ściany i osiedlenie się w Lucio Lar, które na tamten moment zdawało się być jedynym dobrym do tego miejscem wśród cywilizacji.


Wiosna 91 roku

Elfom z Lucio Lar przeszło czekać ponad rok, by nadarzyła się pierwsza i być może jedyna okazja, by wypłynąć na morze i posunąć się o kolejny krok w misji poszukiwania śladów królewskiej dynastii. Rok czasu to było wystarczająco dużo, by mogli się zasymilować wśród ludzkiej społeczności. Przestano ich wytykać palcami, przeklinać i słać groźby. Te nie zmieniły się może w życzliwość i dobre relacje, lecz przynajmniej neutralne spojrzenia i ignorowanie obecności, które w stosunku do publicznego poniżenia i piętnowania były prawdziwym luksusem.
Załogą która zaoferowała swoje usługi elfiej drużynie była pod przewodnictwem niejakiego Kristo z Eroli. Był to człowiek w średnim wieku, który przedstawił się towarzystwu Ail i Niriviela jako szabla i żagiel do wynajęcia oraz poszukiwacz przygód. Jego brygantyna była domem dla niego oraz dziesięciu żeglarzy, jego nieodłącznej drużyny. Chwytali się wszelkich zleceń morskich, dorabiali w handlu i transporcie cywilnym. Shel'rei zaprosiła ich na spotkanie z resztą kompanii, celem omówienia szczegółów, choć jak wszyscy się spodziewali, chodziło najpewniej wyłącznie o wysokość zapłaty.
A więc Wyspa Kryształowego Powiewu. Zabawne te wasze elfie nazwy — zagaił na spotkaniu Kristo, wyciągając się na ławie w karczmie "Pod Grotmasztem". — To całkiem niedaleko, o rzut dobrze obszczanym kapeluszem, można powiedzieć. Niecały dzień żeglugi przy dobrych wiatrach. Przy gorszych góra półtorej doby. Od razu wyłożę swoje zasady, zanim przejdziemy do negocjacji. Płyniemy na miejsce, daję wam trzy dni i wracamy. Pół dnia zwłoki i wracam bez was, nawet bez szalupy. Nikt nie lubi przepływać przez cieśninę, nie obchodzi mnie czemu, ale nadstawiać rzyci dłużej niż trzy dni nie będę. No, to teraz moja propozycja. Cztery setki. Wy się tutaj naradźcie, a ja idę zwilżyć gardło. — Wstał i odszedł od stołu.
Decyzja o podjęciu współpracy należała do całej drużyny, lecz wszystkie oczy zwrócone były teraz na Ail. Zdawało się, że to jej słowo będzie tutaj decydujące, a przynajmniej chciano poznać jej zdanie na samym początku.

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

42
Tamtego dnia elf nie liczył praktycznie na nic. Był gotowy zawrócić na pięcie, opuścić port i... sam nawet nie wiedział co ze sobą zrobić. Wrócić do obozu? Ruszyć dalej na północ? Za Biały Fort? Będąc absolutnie szczerym uczony nie miał planu co ze sobą zrobić w wypadku porażki ich ekspedycji. Najpewniej podążyłby za resztą grupy niezależnie od obranej przez nią ścieżki. Być może byłby nawet gotów zabić gapiów i strażnika gdyby wymagała tego sytuacja. Pustelnik przeżył tylko dlatego, że dalej ostry umysł elfa powstrzymał jego dłoń przed puszczeniem już i tak gotowego pocisku nie mogąc znaleźć uzasadnienia i powodu mordu. Teraz powód ten był mu podawany jak na tacy. Zagrożenie, przemoc, niechęć - wszystko to co doprowadziło go do dna. Przytyki o "biednym dziecku" też nie pomagały. Uczony nie był nawet tego w pełni świadom ale obojętność względem ludzkości zrodzona z lat izolacji oraz wydarzeń w Oros sprawiła, że gdyby którykolwiek z jego pobratymców go wtedy poprosił... najpewniej zabiłby tego dnia kogokolwiek na miejscu. Los jednak ten jeden raz rzucił elfowi kość...

***
— Po raz dziesiąty Zbyszku. A-M-A-R-A-N-T-O-W-Y nie "Ammatynowy" czy cokolwiek tu nabazgrałeś! I co to za dopisek "Uszatek ma śmieszny nos"!? Ciesz się że nie mam przy sobie rózgi mój drogi.

Głos elfa poniósł się po izdebce przy wtórze dziecięcych śmiechów i parsknięć. Nawet wywoływany gównia... dzieciak był bardziej dumny z poirytowania swojego nauczyciela niż reprymendy za błędy w pisowni. Ex-profesor z kolei stał czerwony jak burak przy swoim biurku, którego funkcje pełniła duża pusta skrzynia i wymachując dramatycznie dłońmi wypominał dzieciakom jak to poprzednie pokolenia miały zdecydowanie więcej szacunku do starszych, kręcąc głową i przeklinając własny los... jednocześnie w głębi duszy czując pewne ciepło gdy faktycznie udawało mu się wpoić coś do młodych umysłów miejscowej dzieciarni. Vearia z kolei siedziała cichutko w rogu mając najpewniej ubaw jeszcze większy niż reszta uczniów elfa... mogła w końcu odczytywać jego myśli i widzieć najrozmaitsze żarty i psikusy jakie spotkały Profesora Transmutacji w czasie jego akademickich wyczynów. A skostniałe serce elfa na nowo otworzyło się na tą samą nikłą nadzieje koegzystencji z ludźmi, która paliła się w nim przed laty.

Będąc szczerym Niriviel pierwotnie próbował podjąć się pracy w dokach u boku Yanneara. Nie chciał zostawiać po sobie w mieście plotki o "uczonym leśnym elfie płci męskiej". Jeśli dobrze rozumiał sam ten opis zacieśniał go to nieprzyjemnie małej grupki podejrzanych. Ale proteza i wychudzone ramię na niewiele się zdały w noszeniu towaru i szybko został wyproszony ze swojej pozycji. Potem przez jakiś czas próbował być jednym z portowych notariuszy... ale ta pozycja okazałą się wymagać od niego wiedzy kiedy przyjąć a kiedy odrzucić łapówkę... konceptu, którego mimo lat studiów nigdy nie został porządnie nauczony. A więc wyleciał i z tej pozycji po skargach kilku "partnerów biznesowych" naczelnego notariusza. Ostatecznie zżarty poczuciem bezużyteczności i żerowania na reszcie drużyny przesadził odrobinę z piwem, spotkał w ciemnym zaułku grupę miejscowych rozrabiaków wyrzynającym sprośne słowa na tyle karczmy... i pomógł im z gramatyką słowa "chędożony"...

Jedno poprowadziło do drugiego i po kilku dniach elf został bakałarzem miejscowej biedoty ucząc za tak marne grosze, że zaczynał tęsknić za pozycją Wykładowcy na którą to niegdyś niemiłosiernie narzekał. Cóż... było to lepsze niż nic i to nie tak, że miał możliwość wydawania swoich zarobków na sprzęty i katalizatory magiczne. Musiał leżeć nisko. Ograniczył używanie magii do minimum i tylko raz w tygodniu praktykując poza miastem. Medytował oczywiście codziennie starając się poprawić swój wewnętrzny stan... astralny i mentalny. Choć szczerze od dawne nie wiedział już, czy pozostało mu cokolwiek do poprawienia czy też jego paranoja wzbudzona przez utratę ręki pchała go nieosiągalnej perfekcji. Z rzadka oferował swoją pomoc w lazarecie i nawet wtedy starał się ukrywać przed miejscowymi za alchemią i innymi wytłumaczeniami. Lepiej było by "magiczny leśny elf" z tej grupy zapamiętany został jako kobieta. Przez rok był więc zasadniczo bakałarzem. Jakich to setki i tysiące kręciło się po wsiach i miastach Keronu. Ten konkretny po prostu był elfem i był kompetentny. Rok upłynął mu jak z bicza strzelił. Zapchany odpytywaniem, testami i udzielaniem korepetycji.

Było to dziwne uczucie... samemu sobie układać plan zajęć bez ograniczeń uczelni. Uczony nie mógł zaprzeczyć, że nawet polubił taką formę pracy. Jął rozważać nawet rozpoczęcie prywatnego nauczania magii... kiedyś. Najpewniej gdy imię Felivrina pogrzebane zostanie pod dziesięcioma innymi zbrodniarzami magicznymi a on sam znajdzie się na ziemiach poza jurysdykcją Zakonu. W międzyczasie zarabiał na chleb ucząc alfabetu, tabliczki mnożenia i historii Keronu... którą to po prawdzie znał lepiej niż Fenistei. Okazjonalnie wrzucił jakieś "elfie słówka" czy "botanikę" gdy któryś z uczniów lub jego rodziców sobie tego zażyczyli lecz nie sięgał po nadmiernie skomplikowane tematy. Plotki krążyły szybko i jeśli do uszu marynarzy dotarłaby wieść o "tanim bakałarzu o wyjątkowo szerokim zakresie wiedzy". Cóż... czarodziej miał nieprzyjemne wrażenie, że byłoby mu naprawdę ciężko odmówić zaproszenia na czyjś dwór przy jego obecnej pozycji... lepiej było nie kusić losu. Bo los lubił igrać z nimi i tak aż nazbyt...

***
Minął rok jak tu przybyli. Uczony z pewną dozą niedowierzania słuchał słów kapitana. Mogli wreszcie... wypłynąć? Czarodziej poczynał przyzwyczajać się do nowego stylu życia, kupił nawet nowy siennik i okrycie. Zdążył poznać dość dobrze członków ich wyprawy, nasłuchać się opowieści wojennych, starych sekretów politycznych, tego i owego o zwyczajach druidów... nawet sam wrzucił kilka opowieści z szerokiego świata... z czasów o których mógł mówić bez zgryzoty. Myślał, że utknęli tu na zawsze... i powoli przestawał mieć z tym problem. Ludzie nie patrzyli na neigo tak krzywo jak kiedyś, dzieciaki... czasami go szanowały. Kto wie? Może za trzydzieści lat jego uczniowie doszliby do czegoś w mieście i sam stałby się szanowaną figurą? Problem polegał na tym, że Ail'ei i reszta kompanii najpewniej nie porzuci choćby i cienia szansy na odnalezienie ich zaginionych braci i sióstr... czy też króla i królowej. W których przeżycie wierzyła mimo upłynięcia... ileż to już lat? Ośmiu? Uczonego kusiło rzucenie ekspedycji w cholerę... naprawdę kusiło.

Ale to była "łatwa" droga w tej sytuacji. Złożył obietnicę, że nie będzie już uciekał... no i ta czwórka straceńców była dosłownie jedną "rodziną" jaką "Niriviel" kiedykolwiek miał poza smoczątkiem. Zostawienie ich teraz... po tym wszystkim? Uczony nigdy nie pozbyłby się koszmarów z tego płynących.... nie mówiąc już o płaczu Veari za "wujkiem i ciociami". A tego to elf bał się bardziej niż sennych mar. Ich nie mógł stłumić żadnym napojem. Tylko by je spotęgował. Nie było więc wyboru. Zabrał głos by wtrącić swoje pięć groszy przed wypowiedzeniem się przywódczyni... a zasadniczo zadeklarować, że podąży za resztą ekspedycji niezależnie od ich decyzji.

— Jeśli dobrze rozumiem... to szansa na którą tyle czekaliśmy? Rok wysiłków Shel'rei dał nam kapitana dość... ekscentrycznego by nas zabrać wyspę gdzie coś lub ktoś może według was być. Więc... chyba nie ma o czym dyskutować? Chwytamy tę okazję? Bo chyba nie czekamy kolejny rok lub dwa na lepszą ofertę? Pani Generał?

Ostatnie słowo rzucił o tyle z szacunkiem co i przekorą. Ail'ei była ich przywódczynią i organizatorkę bez której najpewniej albo gniłby teraz w obozie pośród gór lub samotnie tułał po Herbii. Była więc w jego oczach bohaterką... być może jedyną jaką znał. A przynajmniej jedyną osobą, która dała mu jakiś cel po latach wygnania. Niekoniecznie realny i zdecydowanie szalony... ale miło było mieć kierunek w życiu. Niezmiernie jednak bawiła go również perspektywa tego, że byli obecnie najpewniej najsilniejszą jednostką militarną, ekspedycyjną czy badawczą leśnej rasy na całym kontynencie. Jeśli nie jedyną. A jak nazywano przywódcę potężnej armii nacji? Generałem. Stąd elf jął nazywać gwardzistkę tak a nie inaczej gdy w okolicy nie było nieszpiczastych uszu. Po części w podzięce... po części by ubarwić sobie życie odrobinę wisielczego humoru. W końcu jaki inny pozostał wymierającej nacji?
Spoiler:

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

43
Ail'ei nie zawiodła się na umiejętnościach Shel'rei. Fakt, był moment kiedy chciała zabrać głos, lecz opanowała swoje emocje - dawne nauki i szkolenia wciąż pozostawały w jej umyśle, wciąż była gwardzistką, nawet jeśli niemal wszystko po elfim narodzie i potędze przeminęło. Była także pod "wrażeniem" tego, w jak różny sposób ludzie traktowali ich i rodzinę zarządcy chociaż wszyscy należeli do tej samej rasy. Ail nie pozwoliła sobie jednak na rozluźnienie, cały czas miała wrażenie, że coś w tym "cyrku" nie gra tak jak powinno. Skoro to rodzina elfów pozwoliła rozrosnąć tej mieścinie i prosperować, to jej mieszkańcy winni raczej, albo przynajmniej, podchodzić lepiej do ich rodaków.

Pierwszy tydzień grupa spędziła w mieścinie pod znakiem zapytania. Każde z nich znalazło sobie jakieś zajęcie aby nie sprawiać wrażenia darmozjadów, a także nie podpaść społeczności. Mieli poparcie zarządcy, ale czasami same znajomości to za mało. Gwardzistka nie nadawała się do zbyt wielu rzeczy jeśli chodzi o fachową pracę, całe jej życie skupiało się tylko na jednym, byciu wzorową strażniczką. Dzięki poparciu zarządcy, Ail została więc nową...trochę nietypową strażniczką Lucio Lar. Na początku połowę czasu pracy spędzała na samotnym patrolowaniu zewnętrznych granic miasteczka, nie chciała niepotrzebnie irytować swoich "kolegów" po fachu, a do tego potrzebowała chwili samotności, sam na sam z własnymi myślami. Z biegiem miesięcy jednak, coraz więcej czasu zaczęła przeznaczać na patrolowaniu samej mieściny. Chciała mieć na oku swoich kompanów, wciąż nie ufała temu wszystkiemu dookoła.

Szczególnie często zaglądała do Zin o którą martwiła się najbardziej, w końcu była dla niej niczym rodzina i nie wybaczyłaby sobie gdyby coś jej się stało...co mogło wyglądać trochę nadopiekuńczo ze względu na to, że i tak miały wspólną kwaterę - co miało swoje plusy ze względu na swobodę rozmowy i czas na planowanie przyszłych wydarzeń bez podejrzeń ludności. Inną osobą na którą gwardzistka miała oko to młoda Vearia. Z czasem zaczęła próbować z nią nawet rozmawiać, a przynajmniej spędzać z nią trochę czasu i zabawiać ją. Nie wiedzieć czemu potrzebowała tego, trochę zwykłego życia i zwykłych rzeczy które dawałyby odpust jej myślom. Starała się przekazywać jej także trochę elfiej kultury i tradycji, coś czego obiecała strzec dopóki żyje. Oczywiście ze względu na te rozmowy i spotkania, Ail poznała trochę lepiej nowego członka ich grupy, Niriviela. Traktowała go już na równi z innymi i zaczęła mu ufać, czasu mieli wystarczająco dużo aby poznać siebie nawzajem.

Wszystko układało się nawet dobrze, Ail czasami skłaniała się ku temu, że to rzeczywiście może być dla nich stabilny dom, przynajmniej na razie. Szczególnie, że po trzech miesiącach od przybycia, zarządca zgodził się na to, aby do miasteczka przybyła cała reszta ferajny. Ail'ei w pojedynkę wyruszyła z powrotem do obozu aby przekazać dobre wieści. Zanim jednak wyruszyli, gwardzistka przemówiła do grupy. Chciała aby wszyscy rozumieli, że jest to tylko tymczasowe rozwiązanie i pilnowali aby się nie przywiązywać do tego życia. Byli wymierającą rasą i musieli mieć za cel osiedlenie się tam, gdzie to oni stanowiliby prawo. Tutaj sytuacja mogłaby ulec zmianie z dnia na dzień, narażając na całkowite wymarcie resztkę leśnej rasy elfów. Pierwszy raz od dawna obudziło się w niej coś przywódczego, była pełna charyzmy i nadziei. Postanowiła także, że raz w tygodniu wszyscy razem będą się spotykać po za miasteczkiem w celu utrzymania więzi między nimi, utrzymania nadziei i wartości. Nie robili z tego jednak nic tajemniczego, Ail wiedziała, że gdyby zatajali te spotkania przed innymi mieszkańcami, w końcu ci zaczęliby o coś ich podejrzewać, dlatego były one publicznie uznane i każdy mógł na nie przybyć jeśli tylko chciał - gdyż wszelkie poważniejsze tematy poruszane były osobiście z każdym z grupy, te sprawy nie mogły wyciekać po za ich grupę.

Grupki elfów przybywały do Lucio Lar stopniowo, gwardzistka zorganizowała to tak, aby nie wprowadzać wśród ludności zbytniej sensacji, chociaż oczywiście było to niecodzienne zjawisko którego nie dało się ukryć, w końcu do miasteczka przybyło dziesiątki leśnych elfów które uważano praktycznie za relikt przeszłości. Niektórzy szybko przystosowali się do nowego życia, inni wymagali trochę czasu i wsparcia wysoko postawionych członków grupy, Zin'rel, Telkana czy Ail'ei. Wiele elfów było zbyt dumnych aby przełknąć fakt, iż muszą pracować pod ludźmi. Sytuację poprawiał jednak fakt, że elfy te nie pracowały za stawki gorsze niż inni, wszystko dzięki elfiemu burmistrzowi który nie pozwolił na dzielenie mieszkańców na lepszych i gorszych, nie ważne skąd pochodzili.
*** Kiedy po roku Shel'rei przyszła do niej z nowiną, że znalazła transport na wyspę, gwardzistka nie mogła na początku w to uwierzyć. Minęło tyle czasu, a dopiero teraz znalazł się ktoś na tyle szalony aby ich tam zabrać? Nie przejmowała się tym teraz, najpierw trzeba było spotkać się z kapitanem i go poznać, a także jego warunki.

Na spotkaniu w głowie Ail'ei od razu pojawiło się ostrzeżenie. Nie mogła zaprzepaścić tej szansy, ale wiedziała, że raczej nie prześpi się na pokładzie statku, szczególnie po tym, co spotkało ich pobratymców w drodze na archipelag.

- Masz rację Nirivielu, nie stać nas na przepuszczenie tej okazji, ale musimy trzymać się razem i być czujni. Dobrze wiemy co spotkało naszych braci i siostry w drodze na archipelag. Nie ufam im, dlatego przygotujcie się stosownie do tej wyprawy i zawsze poruszajcie się parami. Chyba nie muszę pytać, że wszyscy w to wchodzą? - uśmiechnęła się do każdego z osobna. Nie była tylko pewna czy Sher'lei będzie chciała płynąć z nimi. Po pierwsze Ail nie była pewna czy jej zdolności na wyspie będą jakkolwiek potrzebne, szczególnie, że nie była zbyt wojownicza, a po drugie związała się z Livanem, co służyło też świetnej dyplomacji i stosunkom elfów z miastem. Nie chciała jednak za nią decydować, była dorosła i decydowała za siebie.

- I przestań mnie tak nazywać Niri. - odgryzła się miło z uśmiechem. Może średnio leżał jej ten tytuł, ale nigdy nie była z tego powodu zła czy stanowczo poważna.

Przez ten rok każdy mógł zauważyć u Ail'ei poprawę nastroju i humoru. Stała się bardziej dostępna, rozmowna, a przy Veari uśmiechała się wyjątkowo często. Spędzała więcej czasu z najbliższymi, nawet wieczorami w karczmie gdzie robili zawody na ilość wypitego piwa. Niestety elfy nie słyną raczej z twardej głowy, dlatego Ail nigdy nie zbliżyła się do "podium", inna sprawa, że nie pozwalała sobie także na doprowadzenie siebie do stanu całkowitego otępienia. Musiała być wzorem dla innych i nie przesadzać z takimi rozrywkami.

[Wschodnie Wybrzeże] Miasteczko Lucio Lar

44
Rzecz jasna, wchodzimy — odparł Yannear. — Zbyt długo czekaliśmy na tę jedną okazję.
Spakujcie się do końca dnia, żebyśmy z rana byli gotowi — podjęła Zin. — Zawsze miejcie broń pod ręką. Ostrożności nigdy za wiele.
Kapitan powrócił z garncem piwa i drewnianym kuflem. Postawił je na stole i nalał sobie do pełna.
To jak będzie?
Przystajemy na warunki. Zapłatę uiścimy do końca dnia — oznajmiła Shel'rei, podsumowując krótką naradę elfów.
Wypłynęli kolejnego dnia o samym świcie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wschodnia prowincja”