[Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

1
.
Obrazek
Poza cienkimi, stanowiącymi obiekt od niepamiętnych sporu pomiędzy jednym frontem a drugim, pasmami ziemi niczyjej, terytoria przynależące do wschodnich rubieży podzielone są między licznych i pomniejszych ziemian oraz władyków. Wiecznie skłóconych, dopiero wojenny chaos oraz poniewierka zjednoczyły ich przeciwko wspólnemu wrogowi, jakim stały się się elfy z Fenistei.

Lata wojny odznaczyły się, jak piętno na ziemiach Cordierów, niewielkich, nigdy szczególnie żyznych, czy obfitych w zwierzynę, co przyniosło ludności tylko kolejny cios, gdy zatratowały je buty żołnierze oraz podkowy kawalerii. Jedynym ich dobrodziejstwem pozostawały zasze lasy, na granicy przechodzące w nieprzebytą puszczę fenistejską, przynoszące od lat drewna, schronienia, materiałów i miejsca do polowań na zwierzynę. Poza knieją, Cordierów utrzymywało kilka niewielkich, biednych wsi, żywiących się z bydła i owiec oraz małych połaci pól. Największym spośród siół było Kłosie, trudno byłoby nazwać je dumą wśród innych, a najbiedniejszy południowiec zapewne nie marnowałby sił, by na nie splunąć, lecz to ono dostarczało zapasy i wyżywiało cały kasztel, strzegący granicy z elfami z pustego łysego wzgórza — bardziej ruina, niż zamek, własny relikt z czasów, gdy pozycja Kerończyków była w tamtym miejscu silna i niekwestionowana.

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

2
Poruszając ziemią, oddział rycerzy wyjechał z przesmyku między dwoma wzgórzami na otwartą przestrzeń, dawno pozostawiwszy za sobą Szarą Kotlinę. Egon wstrzymał Veto, widząc, że na szyi ogiera kwitnie powoli plama potu, a wierzchowiec nie idzie już tak lekko i żwawo. Uniósł dłoń, zwalniając także ludzi za nim, rozkaz poniósł się dalej. Lepiej było im oszczędzać końskie nogi oraz siły na większe wyzwania, niż stromie jary, pełne korzeni poszycie i grząski grunt.

Wyjechali na rozległą równinę, płaską, mało urodzajną, którą kończył dopiero odległy masyw lasu, zasłaniający i otulający ramieniem ich cel — Kłosie. Nawet dym zdążył wygasnąć nad splądrowaną wioską, nie unosząc się ponad drzewami. Znali jednak drogę. Martwa cisza, otaczająca ich zewsząd i przerywana tylko pobrzękiwaniem rynsztunku oraz chrapaniem zwierząt, nieomalże doprowadzała do szaleństwa. Każdy milczał napięty, jakby znikąd miał poszarżować na nich oddział demonów, zasypując pierw gradem strzał, a potem tnąc w pień i obracając w perzynę, niczym ludzi Darrena. Nawet wierzchowce wyczuwały, że coś niepokojącego działo się na tych ziemiach, parskały i rzucały łbami, boczyły się co chwila, a roztańczonego Veto Egon kilka razy musiał porazić ostrogą, by ruszał dalej naprzód, choć rumak nigdy nie należał do płochliwych.

Myślicie, że ciągle tu są? — zapytał Lotard, a jego głos dźwięczał głucho spod przyłbicy.
Myślę, że to pieprzona równina — odwarknął Seinbarg — i widzielibyśmy, gdyby tu byli. Bardziej mnie martwi, kto to, u diabła, jest. Niemożliwe, żeby elfy. Darren rozjechałby je końmi, jak pole kartofli...
Może to Orda?
A może smok, do kurwy nędzy? Orda to pieprzony straszak, którego wymyśliły ostrouchy. Ich bojówkarze i wolni buntownicy, najgorsza swołocz nawet wśród uszatych, urządzali rzeź w naszych wsiach, a po żołdactwie pozwolili krążyć historiom o zasranej Ordzie. Ordy nie ma. Ale zaraza wie, co jest...
Skąd ty niby?...

Sprzeczaliby się tak ściszonymi głosami, gdyby nagle wszyscy trzej, rycerze i Egon, nie ściągnęli gwałtownie wodzy, a Lotard urwał wpół zdania. Kasztan Seinberga spłoszył się i zatargał na kiełźnie, wspiął, omal nie strącając wojownika z kulbaki, nim w końcu dał się uspokoić. Jeden z ludzi Lotarda, którzy jechali tuż za nimi, zeskoczył ze swojego rumaka, odbiegł kawałek i w samą porę, gdy zdążył ściągnąć szyszak, wyrzygał się w trawę. Dor-lomińczyka zemdliło.

Porzucony na ziemi, leżał przed nimi jeden z ludzi Darrena, widzieli po barwach na kaftanie. Egon nie wiedział, który z nich — nie miał głowy, żeby można by rozpoznać, tylko trzewia rozprute i wywleczone na zewnątrz, zajęte już przez muchy. Żołnierz miał nogi wyciągnięte i złączone razem, ramiona odjęte od ciała. Ułożone w daszek nad rozszarpaną szyją, jakby łeb naprawdę ktoś oderwał od niej, nie uciął, tak, że wskazywały kierunek. Wskazywały, by jechali dalej naprzód.

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

3
Zrzygam się. Przed własnymi ludźmi i w dodatku do wnętrza hełmu. Zrzygam się i będzie wstyd na cały oddział, kompanię, wojsko. Wykpią mnie bez litości, bo dowódca powinien być twardy i nieustraszony. Powinien świecić przykładem. A ja się zaraz zrzygam i narobię hańby na następne pokolenia. Choć niewielu zobaczy to, co my, będą mówić, powtarzać plotki.

Przez całą drogę ignorował nerwowe rozmówki żołnierzy. Wiedział, że muszą sobie pogadać, pokrzepić jeden drugiego, pokonać w ten sposób strach. Sam robił tak setki razy i znał to uczucie. Jednak to, co zobaczyli na drodze, wstrząsnęłoby niejednym. Egonem również, choć wydawało mu się, że na polach walki widział wiele. Ale czy ktoś, kto nie zaznał prawdziwej bitwy, mógłby w ogóle tak sądzić?

Wziął dwa głębokie wdechy, żeby się opanować, ale dla pewności i tak podniósł zasłonę. Zawsze lepiej było zwymiotować obok siebie, niż na siebie, zwłaszcza w zamknięty hełm. Musiał być blady, nie miał wątpliwości, w głowie kręciło mu się, jakby wpadł do przerębla. Mimo wszystko, z zaciętą minął, podjechał do makabrycznego drogowskazu i zacisnął pięści w skórzanych rękawicach.

Wszystko, jak w tych idiotycznych, strasznych opowieściach. Bohater doskonale wie, że nie powinien iść w owo niebezpieczne miejsce, ale nie zauważa tego, albo nie chce zauważać i pcha się wprost w szpony śmierci. Czy wszyscy oni, tak jak ja, robią to, bo ktoś im każe? Bo nie chcą zawieść ojca? Bo są idiotami?

- Dość gadania. Widzicie, że trasa jest nam znana. Ktokolwiek to jest, musi odpowiedzieć za swoje czyny. Jak ktoś chce żyć w sromocie i tchórzostwie, to nie zatrzymuje, może zawrócić i opowiedzieć w obozie o wszystkim. Kto odważny, za mną!

Strzelił ostrogami boki Veta i ruszył we wskazanym kierunku. Gdyby to zależało od niego, jechałby teraz w zupełnie inną stronę. Do pewnej pięknej, młodej damy. Ale był Dor-lomińczykiem. Obowiązek stawiał na pierwszym miejscu, bo tego wymagał od niego świat. Bo chciał pokazać, że potrafi sprostać każdemu zadaniu. I, być może właśnie dlatego, poniesie śmierć.

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

4
Ludzie zamarudzili. W międzyczasie nie tylko żołdak Lotarda pośpiesznie zeskakiwał z kulbaki i zginał się w pół, gdy mijali znalezisko. Nie zawrócił nikt. Obaj towarzysze rycerza wyglądali, jakby i oni z całych sił walczyli z chęcią wyrzygania się w trawę, kiedy unieśli przyłbice. Nie sprzeczali się już, słowem się żaden nie odezwał. Seinbarg wzniósł pięść na zawołanie Egona, odkrzyknął bitnie, by ludzie widzieli. Tylko szlachcic mógł spostrzec, że patrzył po dowódcy ponuro. Pokręcił głową, nim opuścił hełm i żgnął ogiera, ruszając za kompanem.

Zahuczało, załomotało. Pył podnosił się spod końskich kopyt, kiedy pogalopowali przez porośniętą niską, płową trawą równinę, ryjąc ziemię podkowami. Tylko zębate skaliska i rzadkie, porozrzucane po dolinie, jakby ciśnięte przez olbrzyma głazy, wymuskane przez wiatr, przez całe stajania czyniły jakąś odmianę w krajobrazie. Mijając je, zwierali się oddziałem w ciasny szyk, lecz na otwartym widzieli na milę wprzódy, na każdą stronę i nazad. Podniosła się chłodna zawieja, z szarego niebo mżyło. Potem zaczęło padać.

Na wyżynę, w las, wjechali już przemoczeni, a konie parowały w wilgotnym powietrzu. Zwolnili. Grunt był śliski. Między drzewami zaś lepiej było bacznie się rozglądać. Początkowo podrywali się na każdy świst i każdy gwizd, na trzaski gałęzi, na stroszące w koronach mokre pióra ptaki oraz na zwierzynę, umykającą przed deszczem. Kiedy przed konie wyskoczyły im dwa młode koziołki, susami dając w knieję, Egon usłyszał za plecami przekleństwa oraz szczęk oręża. Jechali ciasnym zastępem, nie musieli się rozbijać. Do Kłosia przez bór wiodła ich droga. Rycerz widywał lepsze ścieżki do przepędzania kóz zwane gościńcami, lecz fortunniejsze im było to, niż rozpraszać się między drzewami, wystawiając się na cel.

Zmitrężyli chwilę, kłócąc się — Seinbarg i Lotard bardziej, niż ktokolwiek inny — gdy perć wpadła w dno wąwozu, w przełom rzeczki. W głębokim jarze napadnięto oddział Darrena, odcinając drogę z obu stron. W końcu pojechali górą, grzbietem grani, skracając sobie drogę i omijając głębocznicę, luzując za to szyk. Seibargowi nie spodobało się to. Lżej zbrojony żołnierz pokłusował przodem, by czynić zwiad. Egon wciąż jednak nie mógł wyzbyć się paskudnego wrażenia, że miał na sobie czyjeś oczy. I być może groty.

Przynajmniej deszcz ustał.

Widać wieś!

Pogonili konie, spinając je za zwiadowcą. Wyjechali spomiędzy drzew w małą dolinę, parów otoczony knieją. Splądrowane sioło rycerz wypatrzył z daleka, chałupy i to co z nich zostało — zgliszcza, spalone strzechy, zerwane i osmalone więźby. Po wielkiej stodole zostały ramy ze ścian i pusty szkielet na wyjałowionej ogniem ziemi.

Wieś była prosta, pobudowana zboczach podle dna łagodnego wądołu i wiodącej nim drogi. Cordier nie przesadzał jednak. Został z niej popiół. Nie dało się określić, gdzie stała gospódka, a gdzie gospodarstwo wójta, co było czyjaś spalona chałupa, a co obora dla świń — płomienie nie szczędziły niczego... i ludzie też nie. O ile mogli w ogóle dopuścić się czegoś takiego. Egon widywał już wioski po najeździe wroga, a czasem i przemarszu sojusznika: chaty spopielone dla żołdackiej uciechy, kobiety w podartych giezłach, jeszcze z krwią na nogach i poruszające się przygięte. Widział chłopów chodzących, jak cielęta, z nieprzytomnym, zaszklonym wzrokiem, zbierając, co im zostało z dobytku oraz ściągających ciała z podwórz.

Niczego podobnego nie widział nigdy.

Wszystkie ludzkie truchła śmierdziały jeszcze na kupie przy studni, na kolistym placyku w środku osady. Czarne kształty na szczycie przypominały niemowlęta. Lotard odwrócił głowę. Ludzi uprzątnięto, ale zwierzęta wciąż leżały w zagrodach i na pastwiskach, gdzie poderżnięto im gardła lub wystrzelano z łuków. Kłosie było martwe. Ciche i do cna martwe. Nie oszczędził się ni jeden podwórzowy kundel, a pod kopytami Veta leżał nawet ustrzelony z dachu kruk. Śladów po oddziale brata Egon nie widział, lecz mógł zmyć je deszcz.

Lotard i Seinbarg obaj nie opuszczali boku towarzysza, oczekując rozkazu i polecenia, co czynić. Nie odzywali się. Nikt się nie odezwał od chwili, gdy minęli pierwsze pozostałości zabudowań.

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

5
Pogoda psuła się z każdą chwilą, a to nie dodawało morale jego ludziom. Był zdenerwowani i spięci, sięgali po broń przy byle okazji. Egon mocno obawiał się o ich postępowanie, gdyby doszło do bitki. Mógł jedynie modlić się w duchu, aby nie uciekli na sam widok przeciwnika.

Mrowienie na karku denerwowało go. Czuł się tak zawsze, kiedy ojciec obserwował jego poczynania. Czuł, że jest obserwowany. I podobne, szalenie nieprzyjemne wrażenie, odnosił właśnie teraz. Z nikim się nim nie podzielił, niepotrzebnie podniósłby wszystkim ciśnienie. A wystarczyło, że jego serce biło jak oszalałe. Bał się, każdy normalny człowiek się bał. Musiał go jednak kontrolować. Dowodził. To zobowiązywało.

Wioskę zobaczyli z oddali. Rycerz powstrzymał chęć, by sięgnąć po broń. Tylko poczułby się lepiej, ale jego ludzie mogliby odebrać to opacznie. Dlatego podjeżdżali pod wioskę nie zmieniając tempa. Woń śmierci dochodziła ich z daleka i na samą myśl o ujrzeniu tego pobojowiska, młodego mężczyznę brało na wymioty. Wierzył jednak w to, co mówił wcześniej. Sprawiedliwość musi zostać wymierzona.

Kłosie było trupem. Ludzie leżeli na wielkiej kupie, zwierzaki tam, gdzie padły. Śmierdziało niesamowicie, zaś wrony wciąż się pożywiały. Z postanowieniem, że nie straci nad sobą panowania, Egon wyjechał naprzód. Oglądał zagrody i zabudowania z daleka. Nic tu nie było takie, jak powinno być.

Przypomniał mu się Szept. Niewielka wioska pełna zarówno ludzkich jak i elfich mieszkańców. Miała tam, rzekomo, rozegrać się bitwa między oddziałem długouchych bojówkarzy, a ludźmi Darrena. Dor-lomińczyk, niestety, przyjechał po wszystkim. Okazało się, że była to zwykła prowokacja i niemal masakra niewinnej ludności. Oglądał więc tylko spalone chaty, trupy mężczyzn i kobiet, płaczących mężczyzn i kobiety. Najbardziej jednak wstrząsnął nim widok żołdaka z jakiejś pomniejszej grupy najemniczej, gwałcącego zwłoki pięknej, martwej elfki. Obraz obrzydził go do tego stopnia, że sięgnął po miecz i przebił najmitę, zaraz jednak jego koledzy poczuli się w obowiązku pomścić towarzysza. Rozgorzała tam niewielka, ale paskudna bitwa, którą uspokoił dopiero sam Darren. Oczywiście, ich ojciec dowiedział się o wszystkim i zbeształ najmłodszego syna. Ten nie czuł wcale wstydu, a jedynie pustkę i gniew, że nie zdołał zabić całego oddziału tych śmierdzących tchórzy.

Tutaj nie miał na kim wyładować gniewu czy złości. Tutaj odczuwał wzmożone poczucie niesprawiedliwości świata, który z maluczkimi zawsze obchodził się najgorzej. Kiedy składał rycerską przysięgę, obiecywał bronić słabych, ale do tej pory szło mu tak słabo, że wstydził się przed samym sobą. To również motywowało go do znalezienia winnych.

- Rozdzielić się i przeszukać obejścia - wydał rozkaz gniewnie, ale głośno. - Nie mniej niż po trzech, nie więcej niż pięciu. Seinbarg i Lotard, zostajecie ze mną. Reszta do roboty. I oczy w rzyci macie mieć.

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

6
Żołnierze rozjechali się, okrążając wioskę. Obaj rycerze zostali posłusznie u boku Egona. Seinbarg z początku milczał ponuro, Lotard wydawał się solidnie wystraszony. Miał bladą twarz, kiedy podniósł przyłbicę i nerwowo rozglądał się ponad zgliszczami po brzegu lasu. Odwołał trzech spośród swoich konnych i polecił zjechać knieję dookoła wioski, powracając natychmiast, jakby tylko na coś się natknęli. Wyraźnie jednak bardziej obawiał się, że to na nich ktoś się natknie.

Stępowali powoli przez zrównaną z ziemią wieś, a konie buchały parą z nozdrzy. Seinbarg odezwał się grobowym głosem. — Widziałem już elfich rebeliantów i odszczepieńców, i ich robotę na pograniczu... Ale to... — Pokręcił głową. — Kurwa, Fenistejczycy nie mogli tego zrobić. Jeśli mnie pytacie, to nawet zasrane Psy nie mogłyby czegoś takiego zrobić. Rdzawy to skurwysyn, jakich mało, prawda. Niemało, jak miesiąc temu puścili sioło z dymem, niby za ukrywanie konspirujących, elfich zdrajców. Porozrabiali, pogwałcili, spalili obórkę i stodołę, i pojechali. Jeśli plotki nie kłamią, to nie było tam ani elfa. Ktokolwiek tu był, to gorsza swołocz nawet od najemnictwa, a myślałem, że gorszej nie ma... Cholera, Egon, myślisz, że bandyci? Byliby tak śmiali? Wojsko wyjeżdża, zaczynają hulać...

Orda — powtórzył Lotard. Wypatrywał swoich jeźdźców.
Nudzisz, kurwa. Nawet gdyby Orda, po co by mieli robić taką chryję?
Po co Orda robi cokolwiek? To diabły. Były już na granicy wioski wyrżnięte w pień, nikt się nie chciał przyznać i zawsze zbyt podła rzeź, jak na elfy, zbyt wielka nawet, jak na nasze podjazdy, nic nierozkradzione, żeby dało się winić bandytów... I tamto, po drodze... — zzieleniał na samo wspomnienie krwawego drogowskazu, jaki zostawiono w polu. — To musiała być robota Ordy.

Towarzysz Egona prychnął, ale Lotard się nie zniechęcił.

Mój kuzyn widział Ordę na własne oczy. Nie łżę, sam mi powiedział. Widział ich i zaklinam się, że osiwiał w chwilę. Chłop, jak my, a włosy, jak u dziada...
Gdyby twój kuzyn spotkał Ordę, nie chwaliłby się po kantynach siwym łbem...
Nie mówię, że spotkał — warknął rycerz. — Mówię, że widział...

Przerwała im jeden spośród żołdaków, wzywający ku wylotowi wsi. Spięli rumaki i pokłusowali na miejsce, mijając zawalone resztki gospodarstw oraz stratowane obejścia, w których kręcili się zbrojni. Ludzie Dor-lomińczyka znali swego dowódcę, nie mitrężyli na czczym przetrząsaniu ocalałego dobytku ani ociąganiu się. Gdy spod zgliszczy zdołali wygrzebać jakieś pominięte ciało, znosili je do reszty, na kupę — nie było czasu pogrzebać choćby połowy z nich. To musiało wystarczyć. Cordier nie omieszkał pomknąć do Kotliny i żądać zadośćuczynienia, nim nad Kłosiem wystygł dym, ale trupy musiały leżeć tak dniami, pożałowane pochówku.

W wyciętym zagajniku, przy pniaku do rąbania drwa, leżała wskazówka. Układ był taki sam, jak przy poprzedniej — głowy brakowało, nogi złączone, ramiona brutalnie oderwane. Tym razem kobieta z rozerwanym giezłem, ciało już gniło, musiało leżeć dłużej. Makabryczna poszlaka jasno kierowała w wąską ścieżką przez las, a tę znaczyły stare, niezmyte jeszcze deszczem ślady podków. Nim ktokolwiek zdążył przemówić, dognali ich też ludzie Lotarda. Wszyscy mało brakowało, a sięgnęliby mieczy, pewni, że alarm, ale żołdak zatrzymał rumaka, zdyszany. Na niespokojne wyrazy twarzy pokręcił głową, że wciąż bezpieczni.

Ślady na wschód ode wsi, będzie z kilka stajań, świeże jeszcze. Konni, duża grupa, mogli być najemnicy...

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

7
Egon zastanowił się nad sensem tego wszystkiego. Swojego pobytu na froncie, toczenia bezsensownych wojen. Mordowania niewinnych w tak brutalny sposób. Nie mógł tego ukrócić, nie mógł tego zakończyć sam. Jeszcze nie. Bo zamierzał to zmienić. A zacząć miał od wymierzenia sprawiedliwości.

- Nie - pokręcił głową. - Żadni bandyci nie są zdolni do czegoś takiego. Żaden człowiek... Żaden Elf, Krasnolud, nawet Orkowie prawdopodobnie nie mogliby dokonać czegoś takiego. Jestem wierzący, choć staram się być nieprzesądny. Ordy nigdy nie widziałem, nie wierzyłem w nią nawet za bardzo, jednak teraz... Cóż, nie zamykam się na żadną możliwość.

Pociągnął za wodze i skierował konia wedle drogowskazu. Wyczuwał pułapkę.

Wcześniej słuchał rewelacji o tajemniczej grupie zbrojnych widm, które charakteryzowały się bezwzględnym, jakoś bez specjalnego poruszenia. Teraz nie wiedział już, czy wierzyć w słowa towarzyszącego mu rycerza, czy też włożyć je między bajki. Wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Nie od parady nosili miecze, pancerze. Szkolili się w walce od małego, znali swój fach, stawali w szranki ze śmiercią niejednokrotnie. Taka praca, jak mawiał jego wuj. I należało ją wykonywać jak najlepiej.

Spojrzał na ścieżkę i obserwował ją jakiś czas. Z tłumu za plecami dosłyszał niepewne, podszyte strachem pytanie "co teraz?".

- Zatrzasnąć pułapkę - powiedział Egon. Dobył miecza, położył go sobie płazem na ramieniu, szturchnął ostrogami Veto i ruszył przodem, jak dowódcy przystało.

Re: [Wschodnia granica] Ziemie kasztelana Cordiera

8
Nikt nie śmiał komentować decyzji syna marszałka, ale wyrazy na twarzach jego towarzyszy nie pozostawiały żadnych wątpliwości, co o niej myśleli. Nie podobała im się. Wszystko wskazywało na to, że każdy żywo pamiętał, w jakim stanie powróciły z tych ziem resztki oddziału Darrena. Tego z dwóch braci, który sławą uchodził za niepokonanego w polu. Egon widział to w ich oczach — obawę przeistaczającą się w rosnące przekonanie, że Dor-lomińczyk nie wiódł ich po sprawiedliwe zwycięstwo, a na pewną śmierć. Potem jednak opuścili zasłony hełmów i spięli rumaki za karoszem dowódcy. Przeszukujący zgliszcza żołnierze również doskoczyli do wierzchowców, doganiając rycerzy. Zjechali się w ciasny szyk, jak gdyby każdy jeden obawiał się zostać w tyle choćby na długość konia.

Nie skierowali się na obrzeża wioski, gdzie zwiadowcy Lotarda odnaleźli ślady konnych, lecz prosto za krwawą wskazówką w wyrębie. Ta powiodła ich ścieżką w knieję, która później okazała się przepadać w dobrze wydeptany, leśny dukt, dość szeroki, by pomieścić zastęp. Dukt osłaniały drzewa i zimny deszcz nie zdołał zmyć jeszcze gęstych i wyraźnych, jak na dłoni śladów po przejeżdżającej niedawno konnicy. Rycerz nie mógł jednak wiedzieć, czy zostały jeszcze po Darrenie i jego ludziach, czy już po cwałujących na elfią granicę Psach... czy po tym czymś, co grasowało na rubieży i nawet w tamtej chwili mogło obserwować ich spomiędzy pni, znad czubków wymierzonych grotów. Z zamyślenia wyrwał go prychający nerwowo Veto. Ogier zakwiczał, zatańczył. Tym razem drogę przecięły im tylko spłoszone łanie, lecz młodzieniec już słyszał za plecami szczęk gotowanego oręża. Wszyscy siedzieli w kulbakach sztywni i wyprężeni, niczym struny. Droga dłużyła się od napięcia. I choć jechali, i jechali — wydawało się, jakby po trzykroć tak długo, jak z samej Kotliny do Kłosia — nikt nie ośmielił się odetchnąć. W mateczniku nawet ich liczebność mogła zdać się na nic, jeśli zmierzali wprost w rozwartą paszczę zasadzki.

Ślady na dukcie w końcu przywiodły ich na miejsce, które niemal oskarżycielsko wskazywała zamordowana kobieta. Dukt okazał się być nie pustym leśnym szlakiem, a drogą łączącą Kłosie z kolejną osadą, znacznie bardziej lichą. Mniej niż tuzin śladów zabudowań milczało na samotnym, płaskim wzgórzu, wyrąbanym w puszczy. Z jego szczytu w końcu spostrzec dało się nie tak odległą sylwetką kolejnego wzniesienia i jego szczyt zwieńczony niewielkim kasztelem, wokół którego leżały rozrzucone wioski. Nie kasztel jednak pierwszy zwracał uwagę.

Jeżeli Kłosie było martwe, to to, co zastali na wzgórzu, było stygnącą, świeżą padliną. Zgliszcza jeszcze się tliły i ćmiły dymem, pomimo deszczu. Wjeżdżających powitały wieńce na drzewach. Sylwetki kobiet i dzieci odarte ze skóry wisiały głowami w dół, przybite do pni, jak upiorny ornament. Reszta ciał walała się ze ścierwami zwierząt po mięknącej ziemi. Tym razem kilku słabiej zahartowanych żołnierzy ledwie zdążyło zeskoczyć lub przechylić w siodle w porę. Egona również zemdliło. Odór śmierci był świeży i dotkliwy. Urywane ślady ciężko podkutych kopyt na rozjeżdżonych podwórzach nie pozostawiały wątpliwości, że i tutaj dotarli nieznani jeźdźcy, i to nie wcześniej, niż dzień nazad. Gdy ludzie ponownie rozjechali się na szybki zwiad, minęła zaledwie dłuższa chwila, nim doniesiono im o kolejnych makabrycznych znaleziskach. Na brzegach sioła nie jedna wskazówka wołała do dalszego zgłębiania czyjegoś krwawego dzieła, a pięć, kierujących w różne strony. Okrutne zaproszenia. Dało się przypuszczać, dokąd wiodły i co miał zastać odkrywca. Gdzieniegdzie ponad drzewami snuł się jeszcze w oddali dym, zdradzając los pozostałych osad pod kasztelem. Jeden spośród żołnierzy doniósł o wznawiających się śladach konnicy za kierunkowskazem wskazującym samą twierdzę i przywiózł zerwany z gałęzi, podarty proporczyk, w którym Egon rozpoznał rodzime barwy. Oddział Darrena musiał dotrzeć aż dotąd, nim wjechał w leśny jar-pułapkę.

Dor-lomińczyk nie zdążył wydać kolejnych rozkazów. Podniesiono alarm, mrożąc wszystkim krew w żyłach. Tętent dochodził ze stron, z których powrócił zwiadowca. Jeźdźcy pospinali konie, dobywając oręża i zbijając się z powrotem w jeden oddział z jakimś rozpaczliwym pośpiechem. W samą porę. Spomiędzy drzew wypadli konni. Nie bandyci, nie upiory. Na widok ludzi z Kotliny spienione rumaki wryli w ziemię i dobyli broni najemnicy, a znajomy oficer natychmiast utkwił spojrzenie w Egonie, szarpiąc się z rosłym gniadoszem. Wzrok Lerdo był dziki, twarz miał w smugach brudu i krwi. Jucha plamiła przeszywnicę w barwach Psów.

Z drogi! Z drogi! — ryknął oficer ochrypłym głosem, wymachując mieczem. Brzmiała w nim niemal szalona determinacja. I, rycerz nie był pewien, chyba też obawa, jeśli nie strach... — Z drogi, kurwa, bo przejedziem po waszych trupach!

Dzieliło ich zaledwie pole od lasu, gdzie gotowali się najemnicy, do skraju zabudowań po chłopskiej osadzie i ludzi Dor-lomińczyka. Licząc szybkim okiem, Psy jechały niewiele mniejszą liczbą od nich, w ponad dwa tuziny... lecz wyglądało na to, że coś po drodze srogo uszczupliło ich oddział. Niektórzy — kilku jeźdźców — nosili też nie najemnicze kolczugi i przeszywnice, a znajome z wamsu kasztelana barwy Cordierów. Niemal wszystkich zaś znaczyła walka. Lerdo miotał się gniadoszem na czele. Zatrzymani niespodziewanie, byli jak zaszczute zwierzęta w potrzasku. I w końcu nie wytrzymali. Zanim którakolwiek ze stron zdążyła coś wykrzyknąć, zanim padły rozkazy, któryś najemnik rąbnął ostrogami wierzchowca. Któryś ruszył za nim, któryś wrzasnął, wychylając się w strzemionach z orężem. Psy ruszyły pierwsze do szarży, rozpaczliwie zdeterminowane, by wydrzeć sobie drogę ucieczki, a za kilkoma niecierpliwymi zerwała się cała reszta. Cwałowali szeroką ławą. I tylko ziemia drżała pod kopytami w huku i krzyku.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wschodnia prowincja”