[Dolne miasto] Tygiel

1
Obrazek
Jeśli jakiś północnej krwi zbieg w swojej ucieczce na krańce świata uszedłby aż na najdalej wysunięte ze Wschodnich Wysp i do Da'kattok, a nie był ani majętnym kupcem, ani obrotnym politykiem, dziedzicem, ani urodzonym w czepku szczęściarzem, i dostałby się do miasta, niechybnie najlepszym miejscem, w jakim by wylądował, był Tygiel. O Tyglu jedni mówili jako o dzielnicy Trolli, inni — biedoty, robotników, wszelkiej swołoczy oraz społecznych mętów, a jeszcze inni, że uchodźców i uciekinierów z cywilizowanego świata wszelkiej krwi oraz ras. I wszystko po trochu było prawdą. Nie bez przyczyny Tygiel wołano Tyglem.

W większości dosyć parszywe i plugawe miejsce, obfite w groźne po zmroku wąskie przejścia, podejrzanej reputacji zaułki oraz ciemne podwórka z sylwetkami przemykającymi po zmroku przed wzrokiem nielicznej i tym wredniejszej straży miejskiej. Gdzieniegdzie glinę oraz kamień ze ścian chat znaczyły nie tylko malunki zamieszkujących Tygiel podle każdej innej rasy Goblinów oraz Trolli, ale i zaschłe, zbrązowiałe w słońcu plamy krwi. Wszystko zdawało się tam przemieszane, nijakie, zbite w masę i niechlujne, ale mające swą tętniącą barwę, od stert śmieci w uliczkach, przez setki rodzajów twarzy tłoczących się za dnia w dymie i smrodzie, po rozkładające się chałupy, przytłaczające niewielką ilość przyzwoitych domostw. Znaleźć można było wzrokiem nieliczne stragany, żarcie na nich na wpół zdatne do zjedzenia, o lepszy towar szło się pozabijać z innymi biedakami, kiedy jakiś łaskawiec rzucił na kupno. Po zmierzchu zaś lza było baczyć na każdy krok i każdy brany zakręt, a przede wszystkim, na złodziei i na łotrostwo wszelkiej maści, czające się z ostrzami noży za rogami uliczek.

W jednym domu Tygla zastać można było ściśniętą ludzkę rodzinę, elfią, a w piwniczce pewno i goblinią, i przy odrobinę szczęścia, młodego Trolla. Tygiel wszystkie rasy mieszał w jedno. Na jego skraju mieściło się jednak kilka niewielkich, odosobnionych obozowisk Trolli, dla których większą dumą było mieszkać w smrodzie dymarek oraz pobliskich kuźni, niźli w tłoku, w otoczeniu Ludzi oraz Elfów. Żyły tam w swym stadzie, wielu rzekłoby, że jak zwierzęta. Postronni instynktownie omijali tę część Tygla oraz dolnego miasta, jak gdyby płoszył ich sam zapach szamańskiego dymu, nieustanny pomruk śpiewów oraz coś drżącego z kadzidłem w powietrzu, może magia, może tylko mącące zmysły opary. W całym mieście to były jedyne tak gęste skupiska Trolli, gdzie indziej żyły rozproszone, rozbite, czasem zamieszkując chaty pod grodem, czasem małe domostwa, zaledwie garstka z nich zasymilowana z resztą miejskiego motłochu.

Spiętrzone jedne na drugich stare chałupy, kryte strzechą, dziurawą dranicą i co lepsze stawiane na kamieniu, co więcej ich na glinie, zabudowywały istny labirynt uliczek. Nawet bezdomnych psów oraz kotów, zwłaszcza w okolicach zamieszkanych przez Trolle, nie snuło się po Tyglu tyle, co biedy oraz żebraków, skulonych w stertach śmieci, przypominając jeszcze jedną stertę śmierdzących szmat. Nad całym dolnym miastem buchały dławiące opary z kuźni oraz warsztatów, przysłaniając niebo większość czasu, zaś przed przetaczającymi się przez dżunglę deszczami oraz pomyjami z okien w ciasnych przejściach chroniły rozpięte między domostwami płócienne okapy.

Re: [Dolne miasto] Tygiel

2
Erriz słabła. W wąskim przejściu pod parawanami z rozpiętego cienkiego płótna, przypominającego skrzydło nietoperza, potknęła się o śmieć i opadła całym ciężarem na Edwarda, nie umiejąc już z powrotem oprzeć się dobrze na zdrowej nodze. Mężczyzna stęknął cicho, ale nic nie powiedział, z zawziętym wyrazem na twarzy kontynuował marsz, nie pozwolił na chwilę postoju, jakby wiedział, że żadne z nich nie dałoby potem rady z powrotem podnieść się i ruszyć.

Przedostali się do dolnych partii miasta bokiem, przez pola uprawne trzcin oraz przypraw, unikając strzegących ich z pochodniami nadzorców i przechodząc między żebrakami, między których wtapiali się bez trudu. Natychmiast zagłębili się w ciasne, zabudowane wysokimi glinianymi ścianami jak labirynt uliczki, gdzie krył ich cień. Mijali jedynie sterty odpadków oraz nielicznie włóczące się po okolicy bezdomne zwierzęta. Większość budowli nosiła znamiona czasu, wdzierających się w ląd szkwałów, brudu oraz zużycia. Gdzieniegdzie ściany okrywały skomplikowane, malowane wzory o mistycznych kształtach, Erriz nie widziała dokładnie i nie miała sił się przyglądać. Nie napotykali wzrokiem wielu nocnych dusz o ludzkich sylwetkach, a kiedy, znikały równie szybko, co się pojawiały, jakby również wcale nie chciały być zatrzymywane. Rzadki widok złożonych na noc straganów, cisza i bezruch, zamiast gwarnych każdą porą ryneczków wskazywały, że mijali mieszkalne zaułki. Spod drzwi z trzciny lub służących za nie płócien niektórych chat dobywało się światło, czasem woń kadzideł.

Trzymaj się, już blisko, są już blisko. — Edward nie pozwalał jej odpłynąć. Pokazywał odseparowane od innych niewidzialnym murem, dziwnie misternie prymitywne, malowane chałupy Trolli, kapliczki z kości oraz piór nad drzwiami... — To jeszcze nic, to zaledwie obrzeża, serce Tygla trzeba oglądać za dnia... khe-khe... Pokażę ci, kiedy...

Urwał. Przeciskali się właśnie naokoło kupy śmieci z jednego przejścia w drugie, kiedy niespodziewanie padła na nich łuna ognistego światła, a w świetle pojawiły się oczy. Strażnik w lekkim, lamelkowym pancerzu i masce zakrywającej twarz ponad nos pod szyszakiem wyłonił się zza rogu, spoglądając na nich z początku z niechęcią, jak na parę obdartych żebraków. Rzucił coś ostrym tonem w języku, którego nie rozumiała. Edward zająknął się i odmamrotał coś, wtedy jednak strażnik zmarszczył brwi, spostrzegając rozszarpaną nogę Erriz oraz szponiastą dłoń, której nie mogła ukryć.

Ktoście wy? — zapytał twardo łamanym wspólnym, kładąc dłoń na głowicy miecza.

Re: [Dolne miasto] Tygiel

3
Wyglądało na to, że w ciągu dnia Da’kattok było naprawdę ciekawym i wartym zobaczenia miejscem, jak mówił Edward. Ciekawym i możliwym do zobaczenia dla kogoś, kto nie ma problemów z przejściem bez żadnej pomocy jednego kroku.

Nigdy nie lubiła ciasnych przestrzeni z wielu powodów. Jednym, w miarę oczywistym, było to, że znacznie trudniej było jej wtedy się zamaskować. Na trakcie mogła wbić głowę w kołnierz, rękę schować za koński łeb i przejechać obojętnie koło innych, normalnych, w mieście zaś nie miała takiej możliwości. Pośród budowli, nawoływań, ciał i uliczek efektywna była tylko iluzja – rzecz, którą ciężko utrzymać cały dzień. Z tego też powodu unikała przebywania w nich dłużej, niż było to konieczne dla swojego własnego bezpieczeństwa. Wolne przestrzenie – to było to, co pozwalało jej żyć. Miejsca, w których napotykała niewielu, w których horyzont był idealnie widoczny, a wiatr łaskotał ją po twarzy...

Da’kattok na pierwsze wydawało się dziewczynie biedne, ciche i zajęte swoimi odwiecznymi sprawami; śmiechem, snem, czuwaniem. Wiedziała, że w ciągu dnia jest inaczej – ileż razy w końcu spędzała chwilę na rynku w ciągu dnia, a potem, dłuższą, w nocy, gdy ciemność skrywała ją nie gorzej niż magia – była zatem ukontentowana, że niewiele osób wałęsało się w okolicy znacznie wyróżniającej się dziewczyny. Głębszych rozważań nie mogła podjąć. Po prostu w jednej chwili czuła zarówno ulgę, że w końcu dotarli do miasta, co lepsza, zrobili to w nocy, jak i niewytłumaczalne przytłoczenie z powodu otaczającej ją cywilizacji, domów, ludzi, żywych istot.

Poza tym w jej umyśle była jedna wielka bariera na cokolwiek więcej. Bariera zmęczenia. Poza czuciem się nieswojo, czuła także, że to były już ostatki jej sił. Gdyby nie to, że Edward zapewniał, że już niedaleko, już dawno by zrezygnowała. Była gotowa przejść jeszcze tych kilkaset „kroków”, wlokąc się raczej, aby dotrzeć do miejsca, w którym zapewniłby jej jako takie bezpieczeństwo. Bała się jego towarzyszy. Bała się ich reakcji. Bała się, że szybciej zareagują przemocą niż chęcią wyjaśnień. Był jeszcze ból. Przytępiał, stał się stałym dodatkiem, do którego szło się przyzwyczaić. Niemiłym, bo niemiłym, ale nie stanowił w końcu głównej części jej rozmyślań… dopiero po kilku godzinach drogi przestał. W gardle drapało z pragnienia, żołądek zdawał się jedną wielką pustką, włosy, wyschłe po drodze, zwisały w strąkach.

Jak to w ich wędrówce było już raz czy dwa, napotkali przeszkodę – tym razem jednak nie dało się jej ominąć magią ani żelazem, Erriz zbladła więc, nie wiedząc, co robić. Człowiek, pomyślała, ktoś o mnie pyta. Z nienajlepszym przeczuciem ścisnęła gadzią rękę na drewnianym kiju. Na początku wydawało się jeszcze, że warknie kilka słów i pójdzie, lecz to ona za bardzo zwróciła uwagę, w efekcie czego postanowił chwilę im zająć… i oby tylko chwilę.

Dopiero po momencie do zmęczonej dziewczyny dotarło, że pytanie w większości skierowane było do niej. Edward może i mógł na nie odpowiedzieć, lecz to jej riposta miała zadecydować, co strażnik postanowi z nimi zrobić. Drżała, nie dość, że zmęczona, to jeszcze niesamowicie zdenerwowana. Tak bardzo nie lubiła takich sytuacji…

- My… uciekliśmy… - wyjąkała w końcu, nerwowo, z głośno bijącym sercem. Co miała odpowiedzieć na pytanie, kim są? Edward jeszcze mógł bez konsekwencji wyrazić, czym się zajmuje, za to Erriz na pewno nie powiedziałaby z uśmiechem na ustach „Jestem diabelstwem”. Postanowiła trzymać się tego, co zdarzyło się w najbliższej przeszłości, nie tego, co można było o niej powiedzieć jako o córce stworzenia z innego świata; o ile wykrztusiłaby w ogóle jakieś inne słowa, bo czuła, że w ustach parszywie jej wyschło z zdenerwowania.

Miała świadomość, że strażnik mógł zadecydować o tym, czy ta będzie żyć. Edward, jako człowiek, w dodatku badacz, mógł spokojnie się wywinąć, ona zaś, bękart demona, nie miała takiej możliwości. Jednocześnie wiedziała, że Archipelag nie był Keronem, w którym każde „inne” natychmiast likwidowano. Towarzysz, którego miała pod ramieniem, może i miał znajomości, niemniej wiedziała, że niewiele miałby do powiedzenia, gdyby ją gdzieś zabrano z tytułu złapania. Mimo to, nie potrafiła wykrztusić czegokolwiek więcej.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Dolne miasto] Tygiel

4
Strażnikowi nie drgnęła powieka. Zmarszczył brwi, kiedy zatrzymani wykrztusili z siebie jedynie zdawkowe wyjaśnienia, jego dłoń nie zwędrowała z głowicy miecza, nawet jeśli żadne z nich nie wyglądało, jakby mogło stanowić najmniejsze zagrożenie. Zmierzył ich czujnym spojrzeniem znad zakrywającej opaloną twarz maski, cofnął się o krok. Bynajmniej nie, żeby ustąpić im z drogi.

Ani kroku — rozkazał głosem nienawykłym do wspólnego języka i chrapliwym w wymowie.

Upewniając się zerknięciami przez ramię, czy ani okulawiona i półżywa dziewczyna, ani wykasłujący płuca mężczyzna nie rzucali się do karkołomnej ucieczki w zaśmiecone uliczki, odszedł kawałek, nawołując kogoś krótko — niechybnie towarzysza nocnego patrolu. Odpowiedziała cisza. Płomień pochodni drgał chybotliwie, rzucając łunę na ściany chat i wydłużając upiornie cienie, kiedy strażnik okręcał się z coraz większą podejrzliwością w swoich poszukiwaniach. Krótką broń o połyskującym sierpowatym ostrzu dobył już z chwilą, gdy pierwsze zawołanie pozostało bez oddzewu. Nagle obrócił się z powrotem w stronę Erriz i badacza, spoglądając na nich gniewnie. I nagle padł.

Ciemna sylwetka jak jaguar wyskoczyła zza zaułka i pleców wartownika, powalając go w pas. Pochodnia upadła, zasyczała na piasku. Na chwilę zapadła ciemność, w której szybko ucichły odgłosy szamotaniny. Wszystko, zdawało się, ucichło. Erriz i Edward w napięciu zmuszeni byli patrzeć, jak oświetlona gasnącym poblaskiem postać zbliżała się do nich z przygarbioną posturą zwalistego byka. Kiedy jednak po drodze chwyciła tlącą się na ziemi pochodnię i podchodząc, ukazała swoje oblicze, badacz ze zduszonym okrzykiem z wrażenia aż puścił Erriz. Dziewczyna byłaby upadła, ale natychmiast poczuła zaciskające się na jej ramionach silne, ostrożne łapska, chwytające ją niczym porcelanową lalkę.

Przepraszam, wybacz — syknął mężczyzna, ale w jego głosie słychać było zaaferowanie. Natychmiast powrócił do nieznajomego, który nie dość po posturze, dłonie miał rozmiarów pokrywy od beczki, zaś twarz pół-ludzką, o wysuniętej szczęce, prymitywną w wyrazie i dwóch paskach zaschłej czerwonej farbki, malującej policzki. — Torak!

Szszsz... Nie tu, nie tu — odparł krótko nieznajomy. Miał niski głos, jak burzowy pomruk. Uścisnął jednak badacza jednym ramieniem, drugim cały czas podtrzymywał Erriz. Odebrał od wyczerpanego Edwarda oba tobołki, zarzucając je, jak gdyby były całkowicie puste, po czym bez wysiłku dźwignął i uniósł ranną dziewczynę w ramionach. Osłabiona, nie miała sił protestować. — Kto to? Gdzie Jonah? Kompania?

Edward pokręcił jedynie głową ze smutkiem na pytanie o towarzysza. — Wyjaśnię wszystko. Później. To Erriz, źle z nią. Ale ocaliła mi życie.

Więcej mi nie trzeba. Zabieramy się do mnie, potem do Ma'a. Małemu Aminowi zdało się, że widział cię, jak szedłeś przez pola trzciny i przybiegł w noc. Wyszedłem tedy sprawdzić, bakh!, nie mylił się! Myśleliśmy, że już po was... Ma'a plotła wieńce, trzy dni w chałupie kadzidłami śmierdziało. Zostaw go, żyje, drugi też, do rana może nikt im gardeł nie poderżnie — warknął, kiedy Edward obrócił się na porzuconego w zaułku strażnika, przyświecając sobie pochodnią od Toraka. Ruszyli dalej tą samą uliczką, wolnym krokiem, za którym badacz mógł nadążyć, choć charczał i pluł sobie krwią na brodę. Erriz mogła skulić się w uścisku waligóry.

Gar'lok? — zapytał Torak, łypiąc na jej poszarpaną nogę, a Edward skinął głową. Torak zaklął plugawym tonem. Erriz nie znała języka, w którym mówił, ale przekleństwo zawsze dało się poznać.

Żaden z mężczyzn nie męczył jej ani pytaniami, ani czczym gadaniem, byle tylko utrzymać ją przy zmysłach, szeptali coś oraz pomrukiwali jeden do drugiego. Musiałaby wytężyć słuch, by zrozumieć, zaś czuła, jak śmiertelne wyczerpanie i ból, i utrata krwi oraz sił powoli brały nad nią górę. Mijali coraz bardziej tajemnicze domostwa o obliczach wymalowanych zeschłą krwią oraz czaszkach ptaków i zwierząt przyozdobionych piórami o oczodołach śledzących ich pusto, a Erriz rytmiczne kołysanie ramion Toraka poniosło wkrótce w opadający na powieki, głęboki sen. Sen przyniósł głosy. Pachniało dymem z palonego suszu, a w dymie tańczyły cienie. I jeden, przygarbiony, na czterech łapach pochylał się nad nią. Ostatnim, co zapamiętała jasno, była przytłumiona rozmowa.

...jej? To diabelstwo.
Własnym życiem. Ale nie powiedziałem wszystkiego, nie było... okazji, ani czasu. Khe-khe... Mieliśmy ważniejsze zmartwienia na głowie...
Przerwał im nieznany, chrapliwy głos o niespotykanej naturze i wszystko umilkło na dobre, zlewając się w czerń.


Zbudził ją ostra woń ziół, z której rozpoznawała jedynie szałwię. Nie bolało. Noga była pierwszym, co trzeźwo przeszło dziewczynie przez myśl i gdy spojrzała odruchowo w dół, w półmroku spostrzegła z ulgą, że wciąż ją posiadała. W łydce, pod opatrunkiem, owijało ją jednak ciasno coś, co przypominało szerokie zielone liście, wyłożone od środka zimną papką, od Erriz której mrowiła skóra i kręciło w nosie od zapachu. W miejscu rany czuła za to przyjemny chłód.

Pomieszczenie było małe. Wrażenie mrocznej, ocienionej ciasnoty potęgowały wiszące z niskiego sufitu suszone zioła, korzenie, kości zwierzęce i osobliwości, których nie umiała nazwać ani rozpoznać. Dym, który jakby wcześniej już się gdzieś unosił, snuł się leniwie między gałązkami krzewów oraz czaszkami gryzoni stukającymi na sznurkach. Pachniał nim nawet cienki koc, którym ją nakryto. Czuła, że drapiąca koszula, którą na sobie miała, to nie mogła być żadną miarą jej koszula, zaś gdy się rozejrzała, odnalazła wzrokiem swoje odzienie, złożone na ziemi obok siennika razem z torbą. I pełnym koszem.

Lepiej go przyjmij — rozległ się głęboki głos, a sylwetka Toraka zamajaczyła u sieni pomieszczenia, z głową prawie ginącą pod girlandami suszu. Dopiero teraz spostrzegła, że skóra na jego nagim torsie miała szarawy odcień. — Nie odrzuca się wyrazów wdzięczności trolla, a już na pewno nie starej trollicy. Ani od pół-orka. Ma'a zajęła się twoją nogą i wciąż zajmuje się Edwardem. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ogromnym szczęściem jest, że go uratowałaś. Minie trochę czasu, nim będziesz mogła biegać i skakać... ale możesz chodzić. Teraz odpoczywaj. Dostaniesz jedzenie, dostaniesz wodę. Jeśli zachcesz, w swoim czasie dostaniesz też wszystkie wyjaśnienia i poznasz Ma'a. Nie przemęczaj się, ale jeśli będziesz chciała wyjść, przy drzwiach zostawiłem laskę. Nie zgub się ino. Ja wrócę do wieczerzy. Bakh! — obrócił jeszcze głowę w pół kroku — i zjedz coś, stara okrutnica uśpiła cię na trzy dni, nim skończyła z tym twoim kulasem!

Zostając sama, Erriz rzeczywiście nie mogła powstrzymać rozdzierającego głodu. Poruszanie się wciąż stanowiło niemałe wyzwanie, lecz odnalazła w małej chałupce zydelek, a nim przyszykowaną pajdę chleba oraz miskę czegoś, co przypominało wszystkie dostępne w Tyglu składniki wrzucone do jednego naczynie i mieszane do jednolitej szarej konsystencji. Pachniało jednak wcale przyzwoicie, jeszcze ciepłe. Nic więcej nie przykuwało uwagi, w chacie przedmioty codziennego użytku mieszały się z tymi tajemniczymi i przywodzącymi na myśli szamańskie obrzędy, zapach ziół i kadzideł przenikał wszystkie, bez wyjątku. Tylko dwa wykute w glinie okienka rozjaśniały półmrok. Światło było łagodne, musiało świtać lub zmierzchać.

Cały jej dobytek czekał nienaruszony. Większe zainteresowanie budził jednak kosz pozostawiony przy sienniku, wypełniony po brzegi z jakąś szaloną starannością nagromadzonych w nim niczym skarby przedmiotów. Brzęcząca dźwiękiem nie do pomylenia z niczym innym sakiewka ciążyła w dłoni, a rozwiązana, błysnęła srebrem i złotem. Drewniana figurka, wciśnięta między fiolkę a jakiś tajemniczy przedmiot, spoglądała na dziewczynę łagodnym obliczem Sulona, u jej szyi pachniał woreczek ziół zawiązany rzemykiem. Flakonik, zdawało się z początku, był pusty, lecz przy bliższym przyjrzeniu Erriz dostrzegła drgającą na jego dnie przeźroczystą ciecz, której starczyłoby raptem na jedno użycie. Opatrywała go zniszczona, cienka etykietka. Ostatni tajemniczy przedmiot stracił na tajemniczości, gdy dziewczyna podniosła go ostrożnie. Kocia łapka. Oprawiona i zawieszona na sznurku z ozdobą z piór, robiła za dosyć groteskową, ale starannie wykonaną ozdobę, której głębsze przeznaczenie pozostawało zagadką. Całość doprawiały misternie uwite dookoła rośliny oraz słoiczek pełen maści, w której rozpoznała ostry zapach spod swojego opatrunku.

Gwar Tygla słychać było nawet zza domkniętych drzwi chałupki. Jej wnętrze budziło dziwny szacunek, jakby czyjaś nienamacalna obecność nieustannie roztaczała swoją aurę, lecz mimo przeczuć, dziewczynę koiło nieodparte wrażenie, jakby pierwszy raz była bezpieczna.
Spoiler:

Re: [Dolne miasto] Tygiel

5
Natychmiast, gdy się obudziła, poczuła różnicę w samej sobie. Noga nie swędziała tak okropnie jak wcześniej, nie zdawała się być przebrzmiała, obolała i nieruchawa, dziewczyna zaś sama czuła różnicę w poziomie zmęczenia – było tak, jakby tych kilka godzin snu przez ostatnie katorżnicze dni zmieniło się nagle w kilkanaście, albo i kilkadziesiąt…

Ku zaskoczeniu Erriz, ta dość szybko dowiedziała się, iż tak właśnie było. Trzy dni w plecy. Trzy dni snu. Ironio, dłużej spałam niż szłam przez dżunglę. Ten wysoki tak powiedział, gdy tylko się pojawił.

Torak, który wszedł do dziwnego pomieszczenia, w którym się zbudziła, trochę onieśmielił diablicę swą dobrze zbudowaną sylwetką i wzrostem, który sporo ją przerastał – gdyby teraz wstała i zdołała utrzymać się w miarę prosto, sięgałaby mu pewnie do piersi, albo i nawet nie. Podobnie z wagą. Uniósł mnie jak piórko, pomyślała, przypominając sobie chwile sprzed trzech dni, gdy w końcu dotarli z Edwardem do Tygla i cudem odnaleźli jego znajomków. Widać było, że jej opryskliwe uwagi tam, w dżungli, tuż po tym jak nieznajomy Kerończyk zwinął zapiski, miały się nijak do rzeczywistości. Wyglądało na to, że nikt nie miał zamiaru jej zarąbać za samo pochodzenie, które z resztą i tak było inne niż to, co każdy myślał, patrząc na jej twarz. Rodzic-jaszczur, taa? Żebyście tylko wiedzieli…

Pachnące tysiącem zapachów dymy sprawiały, że umysł Erriz szybko nie odzyskał świetności, jej myśli rozbiegały się w różne, różne strony, nie chciały skupić się na jednej sprawie. To, że wysłuchała pół-orka, kiwając jedynie głową i wymrukując jakieś tam znaki zrozumienia, zwaliła na dziwne trolle zioła, które zapalono w pomieszczeniu. Podczas całej wizyty wydukała tylko „Witaj” i „Dziękuję”.

Znienacka postanowiła, że jeśli trafi na targ… kupi sobie jakiś owoc. Byle jaki, może być i miejscowy, czuła jednak, że trochę chleba i dziwna potrawka na długo nie starczą. Wywnioskowała też, że aby trafić na taki, na którym byłoby coś więcej niż tylko nadgniły i skąpy asortyment, musiałaby opuścić Tygiel. Tylko potem dobrze wrócić… i uważać na nogę, bo się pewnie zamęczy wpół drogi… i jakoś się ukryć, bo tak czy siak zwracam uwagę…

Po namyśle postanowiła jednak pozostać w pobliżu, nawet jeśli okolica zdawała się być parszywa. Targ poczeka. Przydałoby się też uzupełnić ekwipunek… Większą torbę kupić, bo w tej małej nie zmieszczę zawartości tego kosza. Spodnie mi rozerwało, to i może coś na nogi… ciekawe w jakim stanie są buty. Tamten krokodyl wgryzł się w cholewę. Nie, ich nie zamienię na żadne. Innych takich nie znajdę.

Do kosza przykulała dopiero po spożyciu pozostawionego posiłku. Ku jej zdziwieniu, chodzenie było trudne, ale możliwe. Kulała lekko i nadal coś w środku szczypało, nie dość jednak, by obezwładnić ją po jednej próbie ruszenia kończyną. Przeniosła go bardziej w pobliże zydla, aby mogła przejrzeć zawartość, za bardzo się nie męcząc klęczeniem nad nim. Każdy kolejny prezent po obejrzeniu stawiała na stolik, na którym zostawiła też pustą, wręcz wyskrobaną do czysta miskę.
Uśmiechnęła się półgębkiem do ciężkiego, wypełnionego monetami mieszka. Uśmiechnęła się do figurki, teraz już zupełnie, szczerze, po czym jej nie odstawiła. Zostawiła ją sobie na podołku, aby bóg, którego czciła, pozostał jak najbliżej. Sama obecność oblicza Sulona dodała jej otuchy i wprawiła w doskonały nastrój. Po odczytaniu etykiety na malutkim flakoniku, ten też odstawiła. Z następnym przedmiotem rozstała się dość prędko, ledwo po obejrzeniu odkładając go na bok z nietęgą miną. Gdyby miała lustro, pewnie zauważyłaby, jak zbladła w ciągu jednego momentu. Następne prezenty przejrzała już bez większych emocji, nadal skonsternowana widokiem kociej łapki. Nigdy nie rozumiała, jak można elementy żywych stworzeń przemieniać w jakieś talizmany. Co ten oznaczał? Postanowiła, że zapyta przy najbliższej okazji. Tymczasem miała chwilę dla siebie. Położyła na stołek jeszcze zioła i maść, już zbytnio nie przykładając do niej wagi. W końcu chwyciła mocno figurkę Sulona i dokulała do łóżka, na które usiadła. W sumie… nie miała co robić. Miała dla siebie sporo czasu, a aby kupić coś bardziej wartościowego, musiałaby wyjść w towarzystwie kogoś, kto znał drogę i tutejsze zwyczaje.

Bezpieczeństwo było dziwnym uczuciem. Miłym, ale i nieznanym… Od czasu Wieży żadne diabelstwo nie mogło liczyć na bycie bezpiecznym gdziekolwiek, nawet i na Archipelagu, tak daleko od budzącej przerażenie budowli. Erriz, od trzech lat w drodze, zawsze czuła się chociaż po części zagrożona. Dopiero teraz, na krańcu świata, po drugiej stronie kontynentu znalazła miejsce, w którym była tolerowana, może i nawet akceptowana w swojej prawdziwej postaci. I było jej z tym dobrze.

Ciekawe, co powiedziałaby matka…

Uśmiechnęła się do wspomnienia, wzdychając. W dłoni, jednej ludzkiej, drugiej nie, miętosiła drewnianą sylwetkę boga, patrząc na nią nabożnie i blado się uśmiechając. Nie chciała jeszcze używać magii, jako że nie wiedziała, na jakim poziomie ona jest i jak długo udałoby się ją utrzymać. Wiedziała, że trzy dni snu znacznie ją zregenerowały i mogła w każdej chwili wskrzesić do życia byle jaką iluzję czy przenieść gdzieś przykładowo trzymaną figurkę, jednak wstrzymała się z tym. Coś… się wzbogaciło, jak nagle odczuła. Miejsce w jej duszy zajmowane przez magię było jakby szersze, trochę bardziej zahartowane w morderczym boju z dżunglą. Może… w tę stronę? Czasu trochę mam, może by tak zobaczyć, w jakim jest stanie moja moc?

Pokręciła głową, sama siebie besztając. Nie minęła minuta, nim zmieniła zdanie. Jak wiatr…
Ścisnęła jeszcze raz niewielką postać Sulona, po czym odstawiła ją na stolik. Momentalnie jej twarz przyjęła poważny wyraz, oddech zwolnił tempo, wzrok zaś skupił się na pustej misce, którą chwyciła w miejsce posążka. Westchnęła i właściwie na zawołanie zaczęła wtłaczać do swego ciała przychodzące niewiadomo skąd wiązki magii, trochę zimne, pachnące jak eter i elektryzujące przy najlżejszym tknięciu. Jej przyjaciółki.

Gdy przybyły, by znowu służyć swej pani, ta poczuła w końcu, że to jest właśnie to, co kocha. To uczucie siły, nawet nie fizycznej, lecz dość mocnej, by zwać się silną. Z całą pewnością silniejszą niż bez niej. Pozwoliła bladym nitkom przepłynąć przez swoje ciało, tym pasożytującym na jej mocy, by z nich skorzystać… i w mgnieniu oka skierowała je w stronę miski. Magia owinęła niewielki przedmiot i natychmiastowo wzięła go we władanie, dając znać o tym przez uniesienie go, a następnie skierowanie ku swej pani. Naczynie wylądowało bezgłośnie w dłoniach czarnowłosej, gdy ta rozkazała magii je upuścić. Potem zwyczajnie, mechanicznie rzuciła ją lekko przed siebie, by następnie przejąć ją za pomocą eterycznej siły i potrzymać chwilę w powietrzu. W trakcie procesu wbiła wzrok w utrzymywane naczynie i zapragnęła, by ta zaczęła mienić się rozmaitymi, kolorowymi wzorami, tak różnymi jak mnogość barw i wzorów w trollej chałupce.

Kiedy sztuczka się udała, powoli odstawiła miseczkę z powrotem na stołek, po wszystkim wzdychając, nie pierwszy z resztą raz. Najprostsze rzeczy była w stanie spokojnie wykonać. Nie czuła nawet zadyszki, a trzy dni wcześniej pewnie coś takiego doprowadziłoby ją na skraj przytomności. Tak. Było lepiej. Uśmiechnęła się, pozwalając magii odejść i zniknąć gdzieś wewnątrz siebie.

Chwilę jeszcze się nią pobawię.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Dolne miasto] Tygiel

6
Czas nie mógł uleczyć tak prędko tego, co uczyniła dzika puszcza i zębate szczęki bestii, ale ulżył w zmęczeniu i zwrócił to, czego dziewczynie brakowało jak dłoni — magię. Znów zamiast wszechogarniającego wyczerpania, poczuła tylko dodający otuchy przypływ wewnętrznych sił, kiedy miska posłusznie zawisła w powietrzu. Z zimnej, ciemnej zieleni przełyskiwała w błękit lub pomarańcz zwisających między girlandami suszonych ziół kwiatów. Zderzająca się z telekinezą iluzja budziła dziwne, łaskoczące uczucie w środku, jakby dwie łagodne fale zbiegały się w niej i wpadały we wspólne koryto. Drewniana figurka w milczeniu przyglądała się jej sztuczkom.

W ciasnej i ocienionej chałupce trudno było o lepsze zajęcie, by zabić bezczynną nudę. Poza drapaniem ugryzień po owadach oraz nieustannym rozprostowywaniem rannej nogi. Erriz nabierała sił, powoli. Ból wzmagał się, gdy stała lub poruszała się zbyt długo i samodzielny spacer mógłby stanowić nieliche wyzwanie, lecz był niczym w porównaniu do tego, który musiała znosić w trakcie przeprawy przez dżunglę. Mięśnie w pozostałych kończynach zdążyły odpocząć, poza sztywnymi stawami, niemal nie czuła już skutków dni spędzonych w puszczy oraz szaleńczego marszu. Z pełnym żołądkiem, w suchym i bezpiecznym miejscu, wszystko wydawało się znacznie łatwiejsze.

Kiedy w końcu powrócił Torak, miska miała już dość wszelkich zabiegów i stanowczo odmawiała powrotu z wściekłej czerwieni do zwykłej, glinianej barwy. Ciche trzaśnięcie odrzwi wyrwało Erriz z narastającego skupienia, naczynie zabrzęczało cicho o klepisko, gdy półork odchylił wiszące u sklepienia wiechcie i wkroczył do izby.

Edward wspominał, że jesteś tasva — mruknął zmęczonym tonem. Podsunął sobie wolny zydel i zasiadł z sapnięciem. Wciąż nie nosił nic, poza startymi portkami oraz przepaską, a na jego muskularnym, szarym torsie błyszczał świeży pot, sprawiając w półmroku wrażenie, jakby skóra była naoliwiona. Przypominał wyrwanego z pracy tytana. — Znaczy „magiczna” — wyjaśnił. — Opowiedział także całą resztę, że Leske i nasi chędożeni dobrodzieje zdradzili, że przepadły zapiski. Wiemy, co powiedział tobie. Ma'a chce z tobą mówić. Zanim pójdziemy do niej — jeśli pójdziemy, twoja wola — musisz wiedzieć: nie darujemy Terrav'ran. Nie możemy. Zrozumiesz. Ale to oznacza pakowanie się w cholerną, zasraną kabałę, teraz, kiedy najemnicy Syndykatu i kupców wyżynają się wzajem w wyścigu na oślep — stwierdził ponuro, a palcem potarł brodę. Jego głos jak burzowy grzmot nosił silny akcent, ale mówił zaskakująco płynnym powszechnym językiem. — Jeśli sprawy wyjdą na jaw i wieści rozniosą się na Wyspy, będzie piekło.

Ktokolwiek zlecił odebrać papiery, wiedział, co czynił. Są teraz warte skrzynie złota... One, albo Edward — burknął i podniósł się, podchodząc do stolika w sieni przyozdobionej zielskiem sieni. Wysypał z przytarganego ze sobą worka kilka dużych, okrągłych, zielonych owoców i zaczął rozkrajać je tasakiem na plastry, niczym zjełczałe masło. — Ma'a będzie mówić, może nawet coś wyjaśniać. Czy chcesz słuchać, zdecyduj teraz. To zasrana kabała, powtarzam, gorsza, niż żeśmy się z początku pakowali, niż Edward z Jonahem się pakowali, a twardszy z nich nie wrócił. Jeśli masz pytania, również pytaj teraz. Albo później. Ma'a nie lubi pytań.

Re: [Dolne miasto] Tygiel

7
Umysł miała już w pewnym stopniu rozćwiczony, kiedy Torak ponownie ją nawiedził. Poczuła się tak, jak zwykle, czyli z odrobiną magii zawsze obecną koło siebie, tak jak była przyzwyczajona. To był jej ulubiony stan, nic więc dziwnego, że nawet nabrała chwilę humoru na moment. Spokojna, słuchała półorka, myślami wracając do Leskego, pewnie podobnej do niego postury i lekko rozmasowując obandażowaną nogę. Zasyczała, kiedy jeden gest wykonała zbyt szybko, lecz był to tylko moment; swędziało już potem odrobinę mniej.

Kiedy skończył mówić, ta skinęła głową i niemal natychmiast zapytała, do czego służy kocia łapka, którą wskazała brodą.

- Wiem, że trochę poza tematem, ale lepiej wiedzieć. Poza tym… - teraz już namyśliła się. Nie miała zwyczaju pytać o coś, czego i tak się dowie, nie chciała zatem zadać pytania w zasadzie zbędnego. W końcu jednak odezwała się: - Jak tutaj traktuje się… tasva? I… i takich jak ja?

Uniosła lekko pazurzastą dłoń, sama zerkając na nią z odrazą. Zacisnęła ją, a następnie schowała pod drugą dłoń.

- Wolę nie wychodzić, tak wyglądając… pozwól.

W Keronie właściwie cały czas wśród ludzi utrzymywała iluzję. Tylko tak była bezpieczna. Na pustym trakcie, kiedy tego nie potrzebowała, starczył kołnierz, grzywka i kaptur płaszcza, który zostawiła w jednej z erolskich stajni razem z koniem. Swoją drogą, ten miał tam pozostać do jej powrotu. Wyglądało na to, że nie nastąpi to szybko, zdobyła jednak pieniądze na ewentualnie spłacenie miejsca, gdyby jednak udało się jej wrócić do portu… kiedyś.

Nie minęła chwila, nim znowu przywołała do siebie nitki iluzji, które oplotły kilka najbardziej nieludzko wyglądających fragmentów jej ciała i pozwoliły im przybrać zwyczajny, niewyróżniający się odcień i fakturę. Coś ją w środku połaskotało, znajomo, lekko. Zamknęła przy tym oczy, a gdy je otworzyła, dłoń prawa była już lustrzanym odbiciem lewej. Była pewna, że podobnie ludzko wygląda twarz, szyja i dekolt, a prawe oko przybrało jasnobłękitną, lodową barwę. Nikt nie poznałby w niej szybko diablego pomiotu. Dwoma szybkimi gestami rozpuściła jeszcze włosy, potargane po trzech dniach snu. Potrząsnęła głową i była gotowa na spotkanie z Ma’a.

- Możemy iść.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Dolne miasto] Tygiel

8
Półork w milczeniu obserwował, jak dziewczyna naciąga na siebie iluzję niczym niewidzialną opończę, a jego twarzy nie zdradził najlżejszy grymas. Tylko oczy czarne i połyskujące jak dwa obsydiany łypały nad nią z góry, z półmroku.

To niedaleko — odparł krótko. Wręczył Erriz odrąbaną połowę zielonego owoca, sam odgryzł duży kęs miąższu ze środka swojej, kierując się w stronę wyjścia. — Uważaj.

Ostrzegł ją w porę, zanim domykając za sobą odrzwia, przydepnęłaby wielką łapę wylegującego się za progiem zwierzęcia. Przykute do ściany chaty na długim łańcuchu stworzenie kufą i cielskiem przypominało nieco wałęsające się po ulicach w Keronie psy, lecz na tym podobieństwa się kończyły. Przerastało rozmiarami największe i najwredniejsze bezdomne kundle ze slumsów Ujścia, a jego masywny kark zakończony ciężkim, kotouchym łbem porastało sterczące z krótkiej sierści, grzywiaste futro, wymalowane egzotycznie we wzory ciemnych plam oraz centek. Zwierzę leżało na ziemi, krusząc sobie leniwie kość wołu między potężnymi szczękami i otrząsając się od much.

Bakh!, dobrze, że zostałaś w chacie — bez zafrasowania prychnął Torak. — Zupełnie zapomniałem o Paproszku! Poczciwe bydlę, ale beze mnie nie wpuściłby z powrotem do chałupy. Nie w jednym kawałku.

Erriz wyobrażała sobie. Za plecami słyszała beztroskie chrupnięcia grubego, wołowego gnata. Opuścili niewielkie, zapylone podwórze, gdzie mieściło się kilka podobnych domostw, i przebrnęli przez zaułek ku jednej z ulic Tygla. Tam porwał ich motłoch. Dzień chylił się ku zachodowi, lecz slońce jeszcze się nie zdążyło stoczyć za ginące w smrodzie kuźń oraz dymarek sylwetki pozostałych spiętrzonych dzielnic Da'kattok. Wąskie, ciasne alejki dolnego miasta nadal przepełnione były tedy tłumem wszelkiej rasy, maści i proweniencji. Przerośnięty półork torował im drogę pod wzdłuż lica glinianych chat i sypiących się kamienic. Szedł naprzeciw prądowi przechodniów bez zawahania, lecz Erriz musiała się napocić, by nie zgubić go pomiędzy sylwetkami oraz wiedzieć w feeri barw i widoków, gdzie podziać oczy. W jakiejś bramie parchaty gobliński domokrążca chwycił ją za rękaw i usiłował wciasnąć w dłoń garść kolorowych kulek, drugą wyciągając po monety. Torak zbluzgał go i przepędził kopniakiem. Zrównał się z dziewczyną w marszu.

Noś talizman przy sobie, najlepiej widoczny — poradził, odpowiadając na jej wcześniejsze pytanie. — Od tego jest. Oznacza, żeś tutejsza i może oszczędzić majchra między żebrami od przynajmniej połowy tych łajz. Jeśli o czarostwo idzie, lza baczyć na to, wszędzie. Na Wyspach roi się od tasva, tak jak roi się od rybaków i zasranych dygnitarzy, i różnie się na to patrzy. W Tyglu lepiej się nie wychylać. Mamy tu szajki, które powyrzynałyby się o zdolnego magicznego, mamy i samozwańczych trollich szamanów, którzy wierzą, że picie ich krwi i żarcie mięsa w nów sprowadza łaskę duchów. To samo tyczy się... odmieństwa — dodał, chwilę szukając odpowiedniego słowa. — Edward ci ufa, tedy i ja mogę spróbować, ale na zewnątrz, przy ludziach, lepiej nie ściągaj tego zaczarowanego płaszczyka. Urodziłem się w Da'kattok i przepracowałem tu cały żywot, różne cuda widywałem. — Podrapał się po brodzie, łypiąc na nią z wysoka. — W tawernie w brzegu rzeki widziałem mężczyznę z zębami jak szklane kły i jaszczurzym językiem, a na jednej z kryp pracuje mieszaniec, taki jak ja, ale ze łba wyrastają mu rogi... W górnym mieście można znaleźć burdele, gdzie dziewki czarowne jak księżyc mają męskie części i cieszą się ponoć wielkim zainteresowaniem. Różne cuda. Ale widywałem też biednych drani zatłuczonych przez ludziska w Tyglu na śmierć i straż, która nie ruszała rzyci.

Resztę krótkiej drogi diablica i półork pokonali we wzajemnym milczeniu. Nawet z opuchniętą pod opatrunkiem nogą Erriz nie mogła narzekać na zbyt energiczne tempo marszu, w tłoku niepodobna było przemieszczać się śpiesznie. Lawirując z jakąś instynktowną swobodą, przechodnie mijali się z wózkami oraz zaprzężonymi w osiołki i karłowate, jeleniopodobne stworzenia dwukółkami. Dziewczyna nigdzie nie dopatrywała się większych zwierząt jucznych ani koni. W ciasnych uliczkach miasta oraz w dżungli były bezużyteczne.

Za siódmym mijanym zaułkiem Torak nagle skręcił w prawo i pociągnął ją za sobą. Weszli w przejście tak ciasne, że ledwie mieściło półorka, a zawrócenie w nim było niemożliwe. Prowadziło na maleńki placyk otoczony ślepymi ścianami budynków oraz zakryty całkowicie przez labirynt ze stosów skrzyń, pakułów, beczek, które sprawiały wrażenie, jak gdyby nikt nie interesował się nimi od dawna. Półork wskazał drogę między nimi. Po drugiej stronie odgarnął dziurawy parawan, niewidoczny zza spiętrzonych pak, i ujawnił próg kryjących się w ścianie kamienicy drzwi. Prowadziły do nich w dół trzy schodki, a z nadproża wisiał znajomo wyglądający wieniec z misternie posplatanych piór, kostek oraz nieznanych dziewczynie suszów.

Nim pchnął drzwi, Torak oparł się na chwilę o framugę i spojrzał poważnie po diablicy. — Przemów pierwsza, to oznaka szacunku. Nie przejmuj się, jeśli nie dostaniesz odpowiedzi. Albo jej nie zrozumiesz. Podziękuj za opierunek, ale nie za podarki — poinstruował rzeczowym tonem. Wskazówki mogły stropić każdego, zreflektował się tedy pośpiesznie. — Spokojnie, będę tam. Trolle to odszczepieńcy, a Ma'a to odszczepieniec wśród trolli, tyle trzeba ci wiedzieć. Będzie dobrze. Edward też tam jest. Spał, kiedy zaglądałem ostatnio, ale żyw i dojdzie do siebie.

W środku powitały ich kadzidłowe opary oraz woń suszonych ziół, z którą nie mogła się równać skromna chatka półorka. Erriz zakręciło się z początku w głowie i rozkaszlała się mimowolnie, zaś przyzwyczajony do zaduchu Torak tylko chrząknął, kiedy zatrzasnęły się za nimi trzcinowe drzwi. Oczy diablicy potrzebowały chwili, żeby nawyknąć do rozjaśnionego pojedynczą świecą i tlącymi się wiązkami roślin półmroku oraz wypełniających niskie pomieszczenie po powałę kłębów. W tej miękkiej ciemności coś poruszyło się przy rozłożonej na dwóch zydelkach ławie i zbliżyło do nich wolno, jakby podejrzliwie. Chybotliwy płomień świecy zaledwie w połowie oświetlał niewysoką, ale potężną sylwetkę o ramionach wspierających całe ciało w tylko pozornie niezdarnym chodzie. Erriz z trudem rozróżniała, gdzie kończyło się ciemne, płócienne odzienie, a zaczynała szarozielona, pomarszczona skóra oraz splątane i misternie przyozdobione strąki włosia, opadające na szeroki grzbiet. Małe, czarne oczka łyskały z cienia, znad olbrzymiego nosa, zaś w ciszy, która zapadła, słychać było tylko chrapliwy oddech oraz stłumioną krzątaninę w innym pomieszczeniu.
Ostatnio zmieniony 06 lut 2015, 11:00 przez Licho, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Dolne miasto] Tygiel

9
Fakt, Erriz czasami miała szczęście, choć sama wolała mówić, że to Sulon nad nią czuwa. W tym akurat dniu można było coś takiego powiedzieć o spotkaniu z Paproszkiem, do którego na szczęście nie doszło wcześniej, bo by, jak mówił Torak, nie wróciła do pomieszczenia.

Jak mógł zapomnieć, skoro sam tędy wcześniej wychodził i go widział…? Wzruszyła ramionami, tuż za wyjściem zakładając na szyję przezornie zabrany makabryczny wisiorek. Zadrżała. Nie przepadała za psami, zwłaszcza takimi wielkimi. Miała też inne zmartwienia, na przykład pilnowanie drogi i śledzenie kroków półorka, co w wszechobecnej tłuszczy zdawało się dość zajmujące, by utrudnić jakiekolwiek głębsze refleksje. Z zainteresowaniem śledziła wzrokiem mijanych ludzi i nieludzi, w jej oczach dało się odczytać odrobinę zazdrości, a może i tęsknoty za zwykłym życiem. Biednym, ale zwykłym, normalnym, niespędzonym w siodle za dnia i w stodole w nocy. Jeśli się poszczęściło. Ale ona nie mogła prowadzić normalnego życia. Nie w tym stanie.

Nawet w tym miejscu, jak się dowiedziała od Toraka. Kto wie, gdzie by skończyła i jako kto, o ile w ogóle pierwej nie trafiłaby do grupy tych zatłuczonych. Nigdzie nie lubiano diabelstw. Na jej korzyść działało to, że potrafiła się całkiem nieźle posługiwać magią, zwłaszcza taką… oszukańczą. W końcu prawie wszystkich oszukiwała w kwestii tego, kim jest. Wszystkich naokoło. Kłamała, nic nie mówiąc. Magia to kłamstwo, przynajmniej po części. Magia to śmierć. Czasami pomoc. Bilans dotychczasowych działań Erriz wypadał negatywnie – wydawało jej się, jakoby na Kattok sprowadziła swoją magią więcej cierpienia niż radości. Źle, źle. Zupełnie nie tak, jak miało być. Nie tak, jak chciałam i jak matka chciała.

Podziękowała zdawkowo Torakowi i umilkła.

Po jakimś czasie przedzierania się przez kolorowy tłum w końcu dotarli do miejsca, w którym mieszkała Ma’a. Noga nawet nie sprawiała tak wielkiego problemu, jak czarnowłosa podejrzewała, czuła jednak to charakterystyczne zużycie mięśni. Tak, trzy dni snu nie robią dobrze na kondycję. Trzeba będzie się postarać, żeby do niej wrócić, jak mi się polepszy.

Gdy w końcu miała na progu, a Torak polecił, jak się zachować, skinęła głową w akcie zrozumienia, przyjmując lekko zbitą minę, którą w końcu zmieniła na obojętną. Uniosła lekko głowę, gdy wchodziła do wnętrza, natychmiast jednak skuliła się w ataku kaszlu spowodowanego nadmiarem dziwnych, duszących zapachów. Zasłoniła usta dłonią, wróciła do pionu po chwili, czując pieczenie w oczach, kiedy je zwęziła, by coś zobaczyć. Dym wgryzał się nawet w wzrok, zdołała jednak ujrzeć powstającą i zbliżającą się sylwetkę – Ma’a. Gdy tylko trollica się zbliżyła, Erriz wykonała niezdarny ukłon, opierając ciężar ciała na prawej nodze, a gdy się wyprostowała, wyrzekła:

- Dziękuję za pomoc. Bardzo to doceniam i jestem wdzięczna za opierunek.

Domyśliła się, że Edward zajmuje się czymś gdzieś w głębi domu. Pora się dowiedzieć, czegóż to mi nie powiedział.

Niewiele miała wspólnego z najważniejszą dla niego sprawą, niemniej ciekawość ją przerosła. Diablę, nie diablę, cechy ludzkie też miało.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Dolne miasto] Tygiel

10
Całe życie Ancalagona toczyło się w Cieśninie Martwego Ptactwa. Nie dość, że nie widział nawet najmniejszej cząstki normalnego świata, to był wychowywany na samotnika przez kapłanów Usala, otoczony księgami, innymi małomównymi adeptami i jego nauczycielami, kryjącymi swe twarze pod kapturami. Tajemnica spowijała jego tak zwany dom i nie pozwalała na odkrycie choćby jej maleńkiej części. A potem Ancalagon dowiedział się o wszystkim, choć nie wiedział nic. Krew Usala, jedyne, co zrozumiał, gdy przebywał w całkiem innym wymiarze, od tamtej pory krążyło mu bezustannie po głowie, sprawiając, że opuszczając mroczną cieśninę, miał nadany sobie cel życia. Znaleźć źródło tego wszystkiego. Dowiedzieć się, dlaczego obdarzono go nowymi umiejętnościami, czym jest tajemnicza krew Usala, kogo spotkał podczas wizji oraz być może zrozumieć choć odrobinę więcej wiedzy, jaką podarowała mu tajemnicza istota. Z tymi zamiarami mężczyzna opuścił klasztor, mając nadzieję znaleźć odpowiedzi na chociaż część dręczących go pytań.

Nogi zaniosły go najpierw do Urk – hun. Szukał po pustyniach zasypanych piaskiem ruin mogących coś mu podpowiedzieć. Zaglądał do goblinich i orczych miast oraz wiosek, mając nadzieję, że usłyszy tam coś, co mu pomoże. W jednej z nich, leżącej przy małej oazie zaopatrującej wszystkich orków w wodę i pożywienie, usłyszał ludową przypowieść. Mówiła ona, że gdzieś na bezkresnych oceanach pustyni wystaje wierzchołek wieży zasypanej przez czas. Wierzchołek ten miał błyszczeć jeszcze w oddali, gdyż na jego czubku osadzony był drogocenny kamień rozpraszający światło słoneczne, będący podobno łącznikiem między domownikiem a bogami. Wieża miała być domem dla pewnego bardzo potężnego elfiego czarnoksiężnika znającego się z samymi bogami. Mieli oni podszeptywać mu tajemnice świata, mówić o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, podpowiadać o rzeczach, jakich nikomu się nawet nie śniło. Czarnoksiężnik ten był ulubieńcem bogów i podobno mógł żyć wiecznie dzięki ich łasce. Sam Usal nie ważył się przychodzić po jego duszę. Niestety, elf nadużył życzliwości bogów. W zamian za niesamowitą wiedzę musiał żyć w samotności i z nikim się nią nie dzielić. Na początku wydawało mu się to warte osamotnienia, ale gdy mijały wieki, a on siedział w swojej wieży na środku pustyni i tworzył nowe dziwa, którymi nie mógł się pochwalić, zaczynał żałować swojej decyzji. Miał dobre intencje. Chciał, aby świat dzięki temu wszystkiemu, co on wiedział, wyewoluował, stał się lepszy i prostszy w użyciu. Niestety bogowie mieli swoje powody, aby nie rozpowiadać o tym wszystkim. Nie wszyscy zasługiwali na takie dary, dużo osób mogłoby z tego źle skorzystać, zniszczyć Herbię. Czarnoksiężnik jednak nie usłuchał i wyszedł do ludu, przekazując im niesamowitości zadziwiające nawet najtęższe umysły. Niemal od razu znaleźli się tacy, którzy chcieli wykorzystać elfa i jego tajemnice do złych rzeczy. Bogowie więc zesłali na czarnoksiężnika śmiertelność, chcąc go ukarać za niedochowanie tajemnicy. Czarodziej widząc, jak w zastraszającym tempie się starzeje, powrócił do swojej wieży, by tam umrzeć w samotności. Nie zdążył. Gdzieś na pustynnych traktach dopadli go bandyci, uważając go za sędziwego starca wędrującego samotnie. Mężczyzna nawet się nie zorientował, gdy ostrze przebijało jego serce i wysysało życie. Zbiry nie zrobiły tego dla jego wiedzy, tylko dla plecaka, w którym mieli nadzieję znaleźć złoto. Nie mieli zielonego pojęcia, kim był siwy staruszek i nigdy się nie dowiedzieli. Ciało rzucili sępom na pożarcie, a jego skromny dobytek zabrali dla siebie. Bogowie tymczasem widząc, że na świecie dzieje się coraz gorzej, zesłali zapomnienie na tych wszystkich, którzy kiedykolwiek usłyszeli o czarnoksiężniku. Wieżę zasypali, aby nikt się tam nigdy nie dostał. Wierzchołek jednak zostawili, aby później ktoś godny odkrył tajemnice tego świata.

Klątwa nie była całkiem dokładna, jednak wszystko to działo się tak dawno temu, że pamięć o elfim ulubieńcu bogów zatarła się i zamieniła w legendę, a właściwie baśń. Taką właśnie historię opowiedzieli Ancalagonowi orkowie z wioski, gdy pytał ich o coś, co mogłoby mu pomóc. Gdy wyruszał znaleźć wieżę, patrzyli się na niego jak na szaleńca. Ale nie wiedzieli, że mężczyzna posiada zdolności, które mogłyby mu pomóc w znalezieniu budowli. To dusze zmarłych na pustyni poszukiwaczy przygód, mędrców czy zwykłych złodziei kierowały go w stronę błyszczącego kamienia. Oni wszyscy szukali wieży i wszyscy zawiedli. Każdy jednak znalazł fragment czegośco złączone w całość, doprowadziłoby ich tam. Strzępki informacji, dziwne przedmioty... Ancalagon dzięki temu wszystkiemu mógł znaleźć drogę prowadzącą do zapomnianej, przedwiecznej budowli. Któregoś dnia, wyczerpany palącym słońcem i wiatrem wciskającym we wszystkie otwory piasek i pył, ujrzał blask, jakby coś odbijało światło słoneczne. Serce zabiło mu mocniej. Mimo zmęczenia i odwodnienia wyruszył w tamtą stronę. Dopiero w środku nocy, całkiemwycieńczony wędrówką, ujrzał w oddali coś, co przypominało wielki stożek. O wschodzie słońca ujrzał to. Szczyt wieży. Na jej czubku mienił się kryształ wielkości dłoni, idealnie okrągły. Dotknąwszy go, Ancalagon poczuł mrowienie na całym ciele. To coś było wypełnione taką ilością magii, że starczyłoby jej do końca świata i jeszcze dłużej! Mężczyzna wiedział, że dobrze trafił. Puściwszy lodowatą wręcz kulę mimo słońca wyparowującego z jego ciała całą wodę, poczuł jak wiruje mu w głowie. Nie wiedział, czy to wina odwodnienia czy klejnotu, ale zrobiło mu się bardzo słabo. A potem zemdlał. Gdy otworzył oczy, leżał na skórach. W wiosce, w której zasłyszał legendę. W domu, w którym spał, zanim wyruszył do wieży. W głowie miał mętlik, wciąż miał nieodparte wrażenie, że to nie był sen, że on tam był, w środku i spoglądał na te wszystkie cuda, że zeszły mu tam lata, że całkiem zesiwiał, że jego mięśnie zwiotczały, aż w końcu położył się na łożu i zamknął oczy, aby odejść w wieczny sen, znalazłszy uprzednio to, czego szukał. Że znalazł spokój, odpowiedzi na pytania. Ale był tutaj, w nagrzanym pokoiku w orczej lepiance, będąc w punkcie wyjścia. Najgorsze było to, że miał to wszystko gdzieś na krańcach umysłu, że wszystkie tajemnice wieży należały do niego, ale ktoś mu je odebrał. Czuł bezsilną wściekłość, rozżalenie i rozpacz, nienawiść do bogów, że mu to wszystko odebrali. Dopiero gdy się uspokoił i zaczął myśleć na trzeźwo, coś mu mignęło w pamięci. Dżungla, jakieś ruiny. Wskazówka, gdzie miał się teraz udać. Najwyraźniej przesiadywanie w wieży nie było jego przeznaczeniem. Natychmiast skojarzył, że musi udać się na Archipelag. Nie zwlekając nawet minuty wyruszył tam.

W głowie miał obraz tych ruin. Raczej były to kamienie na kamieniu na planie kwadratu, prawdopodobnie dawniej jakaś piramida gdzieś w sercu dżungli, gdzie flora przykryła większość świadectwa dawnej cywilizacji. Charakterystycznym elementem wbitym do pamięci mężczyzny był symbol na jednej z resztek ścian. Wyryty i przykryty gęstą roślinnością, niemal niewidoczny, bardziej na obrzeżach reszty budowli. Krzywo narysowany, wyglądający jak czaszka. Niewiadoma była jego symbolika, ale jeśli Ancalagon znajdzie te ruiny, znajdzie również i odpowiedź. Postanowił, że wyruszy do Kattok, gdzie popyta o szczątki szczątek dawnej cywilizacji. Przybywszy do Da'Kattok, zaczął pytać. Ktoś podszepnął mu o pewnym przewodniku, któremu niestraszne dżungle i zna przy tym każdą ruinę na Archipelagu. Nazywał się Kahir, był półelfem i mieszkał w najbiedniejszej części miasta. Wątpliwym było, czy ktoś taki mógłby wiedzieć cokolwiek o pozostałościach widzianych przez Ancalagona, ale tonący brzytwy się chwyta, więc mężczyzna ruszył tam.

Kahir mieszkał w Tyglu, dzielnicy biedoty. Pytając obdartych żebraków, brudnych, osmolonych i wychudzonych przechodniów, Ancalagon dowiedział się, że półelf mieszka gdzieś w centrum Tygla, w małym kamiennym domku. Ci, którzy udzielali mu informacji, mówili to z zazdrością, jakby mieszkanko Kahira było jakimś rarytasem. W każdym razie wśród lepianek i dziurawych chałup z łatwością można było wychwycić o wiele porządniejsze lokum, choć też mające wiele do zarzucenia. Idąc w stronę centrum Tygla, przeciskając się przez wąskie uliczki pełne biedaków łapczywie spoglądających na Ancalagona, mężczyzna dojrzał dom wciśnięty między ruderę bez połowy dachu a drugą, w miarę porządną, choć również nie najlepszą drewnianą chatkę. Kamienie leżały jeden na drugim i wyglądały, jakby zaraz miały się obsunąć i zburzyć całą konstrukcję. Mimo wszystko trzymały się, jakby przecząc fizyce tego świata. Jakby były podtrzymywane magicznie. Dach był ze strzechy, gdzieniegdzie do środka wpadało przez dziury światło słoneczne. Ancalagon widział, że przed wejściem tłoczy się spory tłumek obdartusów. Większość wyglądała na rannych lub chorych. W tym samym momencie ze środka wyszła jakaś starsza kobieta niosąca pod ramię bladego, czarnowłosego młodzieńca trzymającego się za bok prowizorycznie obandażowany. Ledwo obydwoje przecisnęli się przez zgromadzenie, wszyscyzaczęli się tłoczyć wokół wejścia, wrzeszcząc wniebogłosy, na co są chorzy i że potrzebują natychmiastowej interwencji Kahira. Nikt jednak nie wchodził, jakby czekał na zaproszenie. W końcu w progu stanął sam uzdrowiciel. Popatrzył się podkrążonymi, brązowymi oczami po zgrai i westchnął ciężko. Potem jego wzrok padł na Ancalagona stojącego kawałek dalej i przyglądającego się wszystkiemu. Półelf jakby się ożywił na jego widok i spojrzał na niego z niemałą ciekawością. Podróżnik mógł przyjrzeć się Kahirowi. Mężczyzna miał już trochę lat, wyglądał na pięćdziesiąt, choć półelfia krew mogła go odmłodzić. Czarne włosy przyprószone delikatną siwizną miał krótko ścięte, jedynie pojedyncze, mokre od potu pasemka opadały mu na czoło. Był bardzo chudy, przez przyklejoną do ciała koszulę widać było żebra. Zdawał się być zmęczony życiem, a być może pomaganiem tym wszystkim istotom, które potrzebowały pomocy. W końcu oderwał zaciekawiony wzrok od Ancalagona i wskazał na małego chłopca z nienaturalnie wygiętą nogą, opierającego się na swoich kolegach. Ci natychmiast wnieśli go do domu i wyszli, zostawiając go z Kahirem. Półelf popatrzył się jeszcze na Ancalagona i pomachał mu ręką, wskazując jego klitkę. Zaraz potem wrzasnął do tłumu kłębiącego się w wąskiej uliczce przykrytej ciemnoczerwonym, dziurawym baldachimem rozpiętym pomiędzy chałupami, chroniącym względnie przed upałem.

- Odsunąć się! Oddychać nie mogę przez was! - tłum natychmiast stłoczył się kawałek dalej, dając nekromancie malutkie przejście do przewodnika. Kahir wszedł natomiast do domu, aby zająć się złamaną nogą chłopczyka.

Re: [Dolne miasto] Tygiel

11
Tygiel należał do tych dzielnic świata, które są przez wszystkich co majętniejszych ludzi omijane szerokim łukiem. Z resztą, nawet biedacy najchętniej omijają takiego pokroju skupowiska potencjalnych kłopotów, dobrze wiedząc iż ludzie w nim się znajdujący zazwyczaj przesiadują tam gdyż wszędzie indziej byli by prawdopodobnie poszukiwani przez prawo bądź też nie mogli by dokonywać swoich przyzwyczajeń, niejednokrotnie na tyle wynaturzonych, że jedynie w takiej właśnie plugawej metropolii mają jakiekolwiek szanse na to, iż umkną one oczom innych. Moja krótka przechadzka po okolicy jedynie wzmagała we mnie takie właśnie przeświadczenia na każdym kroku widać było obdartych ledwo trzymających się życia żebraków, a ulice co kilkanaście kroków były przyozdobione starymi już i zaschniętymi plamami krwi, które chyba były tutaj na tyle pospolite, że przestały ludzi interesować. Warunki te jednak nie były niczym, co w jakikolwiek sposób miało by powstrzymać czy chociażby spowolnić mnie w moich poszukiwaniach, w moim umyśle miałem obraz pewnych zarośniętych ruin i postanowiłem kurczowo trzymać się tego obrazu jako jedynej wskazówki którą na tą chwilę posiadam. Na moje szczęście jednak, ludzie z Tygla nie należeli do specjalnie tajemniczych gdyż po kilku rozmowach dowiedziałem się o osobie do której powinienem się z moimi pytaniami kierować, był to pewien półelf imieniem Kahir.

Po drodze do posiadłości Kahira zwróciłem dopiero uwagę na bardzo często ulatniające się tutaj dusze. Nie budziło to co prawda u mnie większego zdziwienia, gdyż w takim mieście co chwilę ktoś umiera to z głodu, to z choroby czy też zadźgany w zaułku dla paru groszy lecz przypomniało mi bym miał się na baczności. Gdy w końcu dotarłem moim oczom ukazał się tłum chorych ludzi oczekujących nieopodal wejścia, a zaraz potem ze środka wyszła kobieta podtrzymująca rannego człowieka. A więc Kahir był lekarzem... i to w dodatku lekarzem przesiadującym w miejscu takim jak to, gdzie jego starania prawdopodobnie są opłacane żałośnie lub wcale, a jego praca może na drugi dzień pójść na marne z powodu nadmiernego upojenia alkoholowego czy też noszenia paru miedziaków na widoku. Nie moją jednak sprawą było czyjeś powołanie i to czy ma ono w ogóle jakiś sens, sam w końcu należę do ludzi którzy dążą do celu niekoniecznie jasnego i sensownego.
Gdy tak zastanawiałem się nad tym w jaki sposób dostanę się do środka przed tłum wyszedł sam Kahir i prawie natychmiastowo skierował na mnie swój wzrok zaraz potem zapraszając mnie do środka.

Niezwłocznie więc udałem się tam wiedząc, że prawdopodobnie za chwilę to przejście zostanie ponownie zalane chmarą ludzkich ciał i dopiero gdy przeszedłem za próg zwolniłem kroku by odetchnąć powietrzem, którego jak na ironię więcej było w budynku niż na zewnątrz. Następnie podszedłem do zajmującego się nogą chłopca Kahira i powiedziałem:
- Witaj, Przybyłem tutaj z głównego kontynentu by poszukiwać wiedzy o starych cywilizacjach zamieszkujących kiedyś pobliską dżungle i do moich uszu dotarło, że jesteś osobą do której można się w podobnych sprawach zwrócić o pomoc.
Nie wiedziałem, jakiego rodzaju człowiekiem jest Kahir, więc postanowiłem na razie przybrać rolę kogoś w rodzaju podróżnego archeologa i zobaczyć jaka będzie jego reakcja.

Re: [Dolne miasto] Tygiel

12
Ludzie tłoczący się przed rozklekotaną chatką patrzyli na nekromantę z niechęcią, zastanawiając się po cichu, czym zasłużył na uwagę tutejszego uzdrowiciela. Wzrok niektórych był pełen chęci mordu, ale nikt nie śmiał nawet dotknąć Ancalagona. Być może przez szacunek do Kahira, a być może przez niecodzienny wygląd nowo przybyłego. W każdym razie bez mniejszych problemów podróżnik dostał się do środka. Wewnątrz domek również nie powalał luksusem. Wszystko było tutaj ściśnięte jedno przy drugim. Centralną część zajmował drewniany stół, ściany zajęte były półkami z przeróżnymi specyfikami, a w lewym kącie leżał siennik. Nic więcej nie można było tutaj spotkać. Kahir najwyraźniej prowadził życie ascety, udręczonego codziennym widokiem zakrwawionych, brudnych ciał wrzeszczących o uwagę i cudowne ozdrowienie. Nie wiadome jednak było, dlaczego po prostu się nie wyniesie stąd i nie osiedli w lepszej dzielnicy miasta, może na całkiem innej wyspie, może kontynencie... A może był taki jak oni, uciekinier, którego ścigają wszędzie oprócz Tygla? Może zrobił coś niewybaczalnego, coś, co teraz wisi nad nim i przypomina o sobie dzień w dzień, a on leczy sobie podobnych dla uspokojenia sumienia... Nie wiadomo było, co robi tutaj Kahir, ale jedno było pewne - być może tylko on jest w stanie pomóc Ancalagonowi.

Półelf nie odpowiedział od razu nekromancie. Podszedł do chłopca i obejrzał dokładnie powykręcaną nogę, dotykał jej wszędzie. Uśmiechnął się lekko do bladego jak ściana chłopczyka, po czym nie uprzedzając o niczym, nastawił ją. Powietrze przeciął okropny wrzask, okrzyk bólu towarzyszący zgrzytowi powracających na swoje miejsce kości. Młodzik zaczął się rzucać po stole i płakać. Kahir musiał go przytrzymać i tulić, dopóki wycie nie przerodziło się w żałosne pochlipywanie. Odsunął się wtedy od niego i podszedł do jednej z półek zagraconej przeróżnymi fiolkami. Wziął jedną, z przezroczystym, gęstym płynem w środku i kazał wypić go chłopakowi. Następnie posmarował czymś jego nogę, po czym owinął ciasno szmatami. Poklepał przyjaźnie pacjenta po ramieniu i uśmiechnął się do niego. Ten odwzajemnił jego uśmiech, przy czym wyglądał, jakby był naćpany. Kahir wyszedł do tłumu i zawołał kolegów, którzy przynieśli tutaj swojego ziomka. Wynieśli go, rozanielonego i chichrającego się, zapewne po tajemniczej substancji. Mężczyzna zamykając za nimi drzwi, wrzasnął, że musi sobie zrobić przerwę i na razie nie przyjmuje nowych pacjentów. Wróć tłuszczy rozległ się zawiedziony jęk, ale większość się rozeszła posłusznie, jedynie kilku wciąż czatowało pod drzwiami, czekając aż uzdrowiciel ogłosi koniec przerwy. Kahir oparł się o drzwi i westchnął ciężko. Stał tak przez krótką chwilę, delektując się chwilą przerwy, po czym zaczął przetrząsać półki w poszukiwaniu jakiegoś specyfiku.

- Nie zajmuję się już tym - mruknął, zaglądając do poszczególnych butelek. - Za stary jestem na łażenie po dżunglach. Zresztą jak widziałeś, mam tutaj istne urwanie głowy. Nie mogę się stąd ruszyć na krok. Ale z ciekawości, co dokładnie masz na myśli, mówiąc o starych cywilizacjach?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Da'kattok”