Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

16
Mężczyzna skrzywił się, pociągnął nosem. Jego oczy błysnęły nieładnie.

Z portu, mówisz... — nie dokończył zdania. Erriz mogła się jedynie domyślać, co to wszystko oznaczało. Przez chwilę jeszcze mierzył dziewczynę sępim wzrokiem, jakby nie dosłyszał jej prośby, albo i nie chciał dosłyszeć. W końcu, bez słowa, nie me, nie be, chwycił ją za ramię i podciągnął do góry, popychając z powrotem w stronę zarośli, którymi przedarł się na plażę. Nie było w tym delikatności, a już krzty galanterii. Nie podzielał manier diabelstwa.

Patrz pod nogi — ostrzegł chrapliwie. Szedł tuż, tuż, za jej plecami, z charakterystycznymi pociągnięciami i świstem w dechu kogoś, kto nie stronił od silnych używek.

Erriz z początku nie wiedziała, czemu ją ostrzegał — poza tym, że grunt był miękki i wilgotny od częstych ulew, nieco grząski, na zielonym brzegu dżungli pod nogami nie plątały się jeszcze pnącza, nie podkładały złośliwie korzenie ani omszałe kłody. Dopiero, gdy popatrzyła chwilę pod stopy, spostrzegła, jak coś, co wydawało się być zgniłym kawałkiem liścia, drgnęło i umknęło przed podeszwami butów na ośmiu wielkich, pajęczych odnóżach.

Gdy zbliżyli się do obozu, kłótnia o baraninę — tak przynajmniej wśród morza epitetów względem rodzin i matek Erriz usłyszała — skwierczącą nad ogniem trwała w najlepsze. W ferworze dysputy najwyraźniej nikt nie pomnął przekręcić nieszczęsne mięsiwo i z dymem zaczynał się unosić lekki swąd spalenizny. Mężczyzna odgarnął przed dziewczyną karłowate drzewko, popychając ją naprzód.

Jego towarzysze zamilkli.

Wszystkich razem było czterech, tak jak słyszała wcześniej. Tylko jednego, piątego, słyszeć nie mogła, bowiem z pochyloną głową siedział oparty o pień. Nie widziała jego twarzy, na grzbiecie nie nosił koszuli, jedynie podarte nogawice, a nagi, posiniaczony tors plamiła mu krew. Ręce miał skrępowane za plecami, nogi w kostkach. Kompani 'wybawcy' Erriz bez wyjątku wlepiali oczy w najnowsze znalezisko. W żadnych z tych oczu dziewczyna nie mogła jednak dopatrzeć się uczciwych zamiarów.

Patrzcie! Co żeś za cudo znalazł, Enrud?
Morze wypluło — zarechotał mężczyzna.

Ten, który odezwał się natychmiast, miał złamany nos; diablica mogła jeszcze dopatrzeć się niedomytej juchy na jego twarzy, nie wspominając brudnego odzienia. Oblizał wyschnięte wargi. — Widać. Mówiłem, że coś nam sztorm wyrzyga! Hej, panieneczko, co tak nieśmiało? Patrzcie, że leci bida z nóg. Nie przysiądziesz na kolanach? — rozchylił nogi w obscenicznym geście, ze śmiechu kolebiąc się na pniaku.

Zamknij się, Pinta i trzymaj kuśkę w gaciach, bo znów ci pohasa. Enrud... po co żeś to tu przytargał?
Dopełzła do łodzi, to i tutaj by zaraz dopełzła. A co niby miałem zrobić?
Mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia. Nie było w nich nic dobrego. Nie dla Erriz.
Zobaczymy, co zrobić, kiedy wrócą — stwierdził najspokojniejszy z nich. Kiedyś musiał wcale dobrze wyglądać i jako jedyny miał całkowicie jasną skórę, jak u Kerończyka, ale jego twarz siekły paskudne, zgrubiałe blizny, a na plecy opadały rzadkie włosy. Ruchem głowy wskazał na dziewczynę. — Siadaj i nie ruszaj się, chyba, że z nim chcesz siedzieć — spojrzał wymownie na mężczyznę spod pnia. — Przylazłaś, to musisz zostać.

Płynęli z portu — wyjaśnił Enrud, samemu przycupnąwszy przy ogniu na chybotliwym, zbitym z desek zydelku. — Z Eroli. Nichybi, wszyscy płyną stamtąd.
Po co? — parsknął Pinta, wbijając w nią małe oczka.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

17
Jeszcze miała w głowie widok pajęczaka pod swoimi nogami, gdy Enrud, jak wywnioskowała z rozmowy, przedstawił ją szerszej publice. Delikatnie zniesmaczona i zaniepokojona dziewczyna spojrzała pobieżnie po twarzach kilku mężczyzn siedzących wokół ogniska, nie wyłączając tego przywiązanego do drzewa, jednak odwracając wzrok prawie od razu, jakby jego cierpienie sprawiło jej ból. Delikatnie kołysząc się na chudych nogach wysłuchiwała zbereźnych słów towarzystwa bez wyrazu w oczach, lecz z zaciśniętymi zębami, czego tamci nie mogli dojrzeć. Jeśli mieli zamiar sprawić sobie uciechę jej kosztem, to na pewno szybko pożałowaliby swojej decyzji, nawet mimo wyczerpania dziewczyny. Jeszcze miała dość siły, by co poniektórego potraktować magią, nie tak mocno jak zwykle, ale wystarczająco, by zaniechał przystawiania się do niej. W rzeczywistości była w nieco lepszym stanie niż pokazywała, ale czuła, że po jeszcze półgodzinnej wędrówce nawet nie musiałaby udawać. Znalazła ich w samą porę. Szkoda tylko, że takich osobników. Z ulgą przyjęła wiadomość, że może zostać i że nikt nie zrobi jej krzywdy jeszcze przez jakiś czas. Domniemany Kerończyk wydawał się być przywódcą grupy, na szczęście ukazał się jako bardziej trzeźwo myślący niż pozostali. Może do tej pory, do czasu, aż owi „tamci”, o których wspomniał, wrócą, zdąży odzyskać trochę sił… o ile kompania postanowi poczęstować ją mięsiwem, którego chyba nie potrafili dobrze przyrządzić.
- Mięso wam się przypala. – odezwała się bezbarwnie, skupiając wzrok na przypalonym fragmencie posiłku. Lewą ręką odgarnęła z oka grzywkę i zaczepiła ją za uchem, aby widzieć więcej niż przed chwilą. Z ociąganiem się usiadła na ziemi, jak najdalej od mężczyzn, ale dość blisko, by nie było to uznane za odseparowanie się, lecz uprzednio rozejrzała się, czy w pobliżu nie znajduje się nic pająkowatego. – A co do powodu… Miało być jakieś zlecenie. Nie wiem jakie, już pewnie nieaktualne. Chciałam trochę zarobić.
Uniosła wzrok trochę wyżej, lecz nie patrzyła na twarz żadnego z mężczyzn. Na wszelki wypadek upewniła się, że jej prawa ręka wygląda tak, jak powinna, w razie gdyby chcieli zweryfikować jej człowieczeństwo. W razie czego była gotowa do ukazania w pełni tego, co zazwyczaj zakrywała, oczywiście w wersji oficjalnej. Skupiła się na ruchach mężczyzn i otoczeniu, chociaż wiedziała, że szansa na nagłe wyciągnięcie broni, atak zwierząt lub Bóg wie czego czy prędki powrót „tamtych” była nikła. Zawsze lepiej zachować czujność. Głód skręcał jej żołądek, lecz nie odważyła się nikogo o tym powiadomić.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

18
Psiajucha, rzeczywiście — warknął Enrud, podnosząc się i przekręcając rożen. — Nawet mięsa nie dopilnujecie, barany? Ty nic nie mów, Pinta. Swojego wiemy, że nie pilnujesz.
Znachorka syfa wyleczyła — zaperzył się Pinta.
Gówno wyleczyła, nie dość, że cię pokaziło, to się jeszcze dałeś babie orżnąć.

Mężczyźni zarechotali, wojownik poczerwieniał głęboko, jak świeżo opalona cegła, nie dość, że urażony, to jeszcze w obecności kobiety. Nawet takiej, która wyglądała dokładnie tak, jakby ją wymyło na brzeg, a potem przetargało dzień marszem po plaży.

No, nie dąsaj się. Żarcie gotowe.

Mężczyźni łapczywie ogryzali kawałki spieczonej, niedoprawianej baraniny, wycierając o koszule i rękawy zatłuszczone palce oraz brody. Pinta i jego towarzysz wrócili do kłótni. Szczęśliwie, żaden z nich nie drążył więcej tematu Erriz, nie zadawał pytań. Jedynie ten bliznowaty, ten spokojny, nie wydawał się spuszczać z diabelstwa wzroku. Mniej szczęśliwie, żaden też nie wydawał się obracać na co dzień w towarzystwie wyższej kultury, gdzie uprzejmość wobec płci i gościa nie była tematem równie obcym, co maniery stołowe. O nakarmieniu jej bowiem także nikt pomyślał. Dopiero gdy żołądek dziewczyny postanowił wziąć sprawy we własne zdolności wokalne, głośno anonsując swą obecność, Enrud roześmiał się i rzucił jej kawałek.

Mięso było przypalone, nie pierwszej świeżości i bez krzty przyprawy. Ale pierwszy kęs smakował, jakby je mieli podawać na królewskiej uczcie.

Jedli w milczeniu, przynajmniej ze strony Erriz. Pomiędzy szerokimi liśćmi drzew widziała, jak słońce przesuwa się po horyzoncie i chyli ku zachodowi. Wieczór zdążył zasnuć wybrzeże, gdy do małego, tymczasowego obozu przybyło dwóch nieznanych mężczyzn, młodych, podobnych do siebie w gładkich rysach i opalonych twarzach. Do reszty grupy sfatygowanymi odzieniami i mieczami u pasów. Do tamtej pory dziewczyna wydawała się już poznać wszystkie wulgarne dowcipy i świńskie anegdoty, jakie znał świat.

Kto to? — spytał sucho jeden z nich, gdy spostrzegli Erriz. W przeciwieństwie do grupki, ci wyglądali, jakby świeżo wyrwali się z walki; płócienne koszule plamiła krew, na twarzach wciąż mieli smugi brudu, roztarte przez pot.

Morze wypluło — odparli mężczyźni jednym głosem. Enrud podrapał się po brodzie, gestem wskazując podarte ubrania i ślady starcia. — A wam co?

Młodzieniec obadał dziewczynę, łypiąc podejrzliwie, lecz iluzja najwidoczniej wciąż działała, nie budząc sensacji. Dopiero po chwili spojrzał z powrotem na Enruda. — Syndykat. Leske wam objaśni. Dogonili w końcu sukinsyna i złapali, jak uciekał w stronę miasta. Rozbiliśmy obóz głębiej, kazał tedy was zawrócić. Bierzcie jeńca i ruszajcie rzycie. — Zamyślił się na chwilę, znów przyglądając się diabelstwu. — Dziewczynę też, za dużo widziała. Leske o niej zdecyduje. Inni rozbitkowie?

Tylko ona.
Dobrze. Szczur mówił, że widział szczątki na plaży, patrzyliśmy, czy nic się przyplącze.
Grupka niechętnie zaczęła się podnosić i zbierać do wyruszenia za mężczyznami w głąb dżungli. Enrud obrócił się i skinął na Erriz. — Sama słyszałaś, ruszaj tyłek. — Nic w jego głosie nie wskazywało, by dopuszczał jakikolwiek sprzeciw.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

19
Brak pomyślunku ze strony wszystkich mężczyzn skwitowała nerwowym westchnięciem i tylko jej własny żołądek przypomniał im o potrzebach jeszcze jednego towarzysza. Gdy kiszki zaczęły odzywać się wedle własnego uznania, odwróciła głowę w kierunku puszczy, rumieniąc się. Dumę trzeba było schować.
Pierwszy kęs mięsa przywitała znacznie lepiej, niż na to zasługiwał, zważając na jego jakość i sposób przyrządzenia, lecz nie mogła narzekać, bo w końcu mogła odnowić siły, a następnie odpocząć w oczekiwaniu na towarzyszy kompanii. Jedynie zmartwiło ją to, że ten ostatni, związany pod drzewem, pozostał bez posiłku, co nie zmieniło się przez kilka następnych godzin. Nie włączyła się do rozmowy - żadna częśc jej jaźni nie czuła potrzeby komentowania żartów i żarcików, anegdot i zbereźnych historii. Chyba nawet nie skupiła się na tym, o czym tamci rozprawiali, bo gdy stagnację przerwało pojawienie się dwóch następnych mężczyzn, była w stanie przypomnieć sobie najwyżej kilka, choć żartom nie było końca.
Coś się dzieje, pomyślała, zlustrowawszy zakrwawione i zakurzone ubrania. Nastąpił koniec oczekiwania. W milczeniu, patrząc beznamiętnie, słuchała decyzji na swój temat i zaakceptowała ją bez słowa. Co innego mogła zrobić? Wyglądało na to, że została bez własnej woli wpakowana w coś większego, skoro w sprawie wspomniano o czołowej organizacji Archipelagu. Postanowiła podsumować wszystko, co się dowiedziała do tej pory, aby uporządkować myśli.
Była walka z członkami lub wojownikami Syndykatu, mają jeńców, jest to całkiem dobrze rozwinięta organizacja z przywódcą. Kilkadziesiąt osób maksymalnie, jeśli można oszacować po ilości miejsc w łodziach. Najprawdopodobniej zbiry ścigane przez prawo. I kilka usłyszanych imion.
I ja mam wiedzieć za dużo? Uśmiechnęła się półgębkiem, powoli powstając z ziemi. Otrzepała spodnie z kurzu, patrząc, jak mężczyzni zwijają improwizowane obozowisko. Zakryła oczy ręką, udając, że drapie się po czole, poprawia grzywkę albo ociera oczy, w tym samym czasie odwracając się i zaczynając wałęsać się po polanie, upewniwszy się, że każdy jest czymś zajęty, kiedy przymknęła je i jednocześnie spróbowała użyć dwóch najlepiej opanowanych zaklęć. Myślami sięgnęła ukrytej wśród paproci torby. Najpierw zakryła ją iluzją, sprawiła, że stała się niewidzialna dla ludzkich oczu, a nastepnie powoli uniosła ją, aby nie wywołać ruchu powietrza i roślin. Po około dziesięciu sekundach, które były optymalnym czasem dla ewentualnego poprawienia grzywki odwróciła się ku kompanom, udając zainteresowanie w zbieraniu rzeczy. Zdążyła ją w tym czasie wyplątać spomiędzy łodyg i teraz nie musiała być aż tak skupiona na przeniesieniu swojego ekwipażu. Dopilnowała, aby spoczęła pomiędzy dłonią zahaczoną o pas a biodrem.
Jakże skomplikowane jest ukrycie czegoś większego. Przynajmniej nie wiedzą, że coś mam przy sobie.
Zlustrowała, czy nie wzbudziła nadmiernego zainteresowania, a następnie zrobiła jeszcze jedną leniwą rundkę wokół obozu. Najbardziej niepokoił ją chłodny wzrok niedawnych przybyszów, lecz miała nadzieję, że przedsięwzięła dostateczne środki ostrożności.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

20
Oba zaklęcia wymagały nielichej koncentracji i precyzji, by utrzymać je jednocześnie, zwłaszcza, że nawet najedzona, Erriz wciąż odczuwała skutki minionego dnia. Na czole dziewczyny zaczął perlić się pot, natychmiast otarty dłonią. Idealnie w porę, w ostatniej chwili, poczuła, jak torba opada i ciąży na ramieniu, czując w tym samym czyiś dotyk na drugim. Bliznowaty mężczyzna klepnął ją lekko, obracając do siebie. Pociągnął po niej głębokim spojrzeniem i przez moment dziewczynę uderzyła fala gorąca, przekonaną, że któraś z iluzji się rozpadła. Nie mogła ich w końcu podtrzymywać w nieskończoność.

Ruszamy — polecił tylko spokojnym głosem.

Prowadził ich Enrud oraz dwóch młodych mężczyzn. Erriz szła w środku grupy, tuż za jeńcem, który z pochyloną głową wlókł się i potykał, niczym cielę ciągnięty na postronku przez Pintę i jego kompana. Gdy nudziły im się świńskie przypowiastki, szarpali liną, podcinając lub przewracając ofiarę i zanosząc się rżącym śmiechem. Spokojny mężczyzna w milczeniu zaś kroczył za dziewczyną, rozwiewając jakiekolwiek szanse na sprawną ucieczkę.

Im bardziej zresztą zagłębiali się w egzotyczną puszczę, tym gorszym pomysłem ucieczka się wydawała. Zielone ściany dżungli zamykały się wokół nich ze wszystkich stron, zmuszając do przedzierania się przez gęste zarośla i podnoszenia nóg wysoko nad korzeniami, wyrywania stóp z grząskiego, wilgotnego podłoża. Mężczyźni wydawali się wiedzieć dobrze, dokąd zmierzać — kilka razy spostrzegła, jak któryś na czele zbiera coś z gałęzi drzewa, lub jak mijają pnie nacięte kozikiem, niechybnie wskazówki — lecz Erriz wkrótce straciła orientację i pojęcie, gdzie się w ogóle znajdowali.

Marsz nie był wyczerpująco długi, lecz trudno było o poczucie czasu — weszli w część dżungli tak gęstą, że roślinne sklepienie w większości przysłaniało nawet wieczorne niebo. W końcu dotarli do niewielkiej wyręby, gdzie mieściło się obozowisko, znacznie większe od poprzedniego, liczące co najmniej kilkunastu chłopa. Większość posłań leżała na gołej ziemi, rozproszona po całym terenie, niektóre zakrywały niezdarne szałasy. W samym środku płonęło duże ognisko, źródło światła oraz ciepła, w pobliżu którego rozstawiono jedyny namiot.

Z tego namiotu wyłonił się mężczyzna. Mierzył co najmniej sześć stóp, a szerokością w barach nie był gorszy. Łysa czaszka świeciła upiornie w blasku płomieni. Podrapał się pod gęstą, kasztanową brodą, przetkaną siwizną, oczekując, aż grupa się zbliży i łypiąc na nich tylko jednym, zapadniętym okiem. Było czarne, jak węgiel.

Gdy zatrzymali się pod wysokim namiotem, brodaty gestem przywołał do siebie Enruda i obaj weszli do środka, znikając im z oczu. Grupa zmuszona była poczekać na zewnątrz, nie mogąc jeszcze przysiąść po marszu i odetchnąć. Dziewczyna miała tymczasem szansę rzucić okiem po obozie, na tyle, na ile to było możliwe. Większość ludzi nosiła ślady walki. Niektórzy doprowadzali się do porządku, reszta odpoczywała lub jadła, co najmniej kilku czuwało na straży po różnych stronach obozu. Ci w pobliżu pozdrawiali przybyłych towarzyszy, wielu otwarcie gapiło się na Erriz — zresztą, gry szli przez obozowisko, towarzyszyły im głodne gwizdy i niewybredne uwagi. Jeden mężczyzna mruknął coś do kompana, pokazując dziewczę palcem, a ten zarechotał.

Szczęśliwie, Enrud pojawił się znów w porę, nim obelżywe gesty i słowa przeszły w czyny.

Dawajcie go — rzucił do Pinty, przejmując związanego schwytańca i popychając go do wnętrza namiotu. Zwrócił się do Erriz. — Ty też, ruchy. — Nie dając jej chwili do namysłu, pchnął dziewczynę przed siebie.

W namiocie śmierdziało potem i krwią. Wnętrze było proste, wręcz upiornie puste — posłanie, prowizoryczny, stół, zarzucony pergaminami i kilka tobołów, nic ponad to. Jeniec, widziała, leżał teraz pod drewnianą tyką, wspierającą całą konstrukcję; obok niego drugi. On także wyglądał, jak świeżo pochwycony i jakby już zdążył surowo to przypłacić. Na wszystkimi zaś górował potężny, wysoki brodacz, opierając się o blat.

Więcej Erriz nie zdążyła się napatrzeć. Brutalnym kopniakiem pod same kolano Enrud zmusił ją do klęknięcia, chwycił od tyłu jej ramiona, ścisnął boleśnie, skrępował, nim się zdążyła choćby szarpnąć. Trzymał ją tak, gdy brodata góra podeszła bliżej.

Enrud powiedział mi wszystko o tobie — miał głęboki, chrapliwy głos, jakby wibrujący. Jak pomrukujący w burzę grzmot. — O sztormie. O statku. O tym, jak dowlekłaś się do niego na plaży od naszych łodzi. Wpakowałaś się w kabałę, gołąbeczko, w zasraną kabałę. — Podrapał szczękę. Z bliska Erriz mogła spostrzec wybiegającą aż na szyję bliznę po cięciu, które powinno zabić każdego zwyczajnego człowieka i dziurę, ziejącą w miejscu lewego oczodołu.

Teraz usłuchasz uważnie, jeśliś nie głupia ze szczętem. Powiesz mi wszystko, od początku. Powiesz, ktoś jest, skąd cię przyniosło. Powiesz dokładnie, co żeś widziała i co myślisz, że widziałaś. — Pozostałe, czarne oko wydawało się ją świdrować. — I zastanowisz się srogo, co powiesz i co spróbujesz czynić, zanim uczynisz, bo może mi się to nie spodobać. A wtedy wyłupię ci to niebieskie ślepię i na resztę nocy zostawię chłopakom.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

21
Z każdym krokiem, który wykonywała, czuła, że nieumyślnie wpakowała się w sporą sprawę, co sprawiało, że ciarki przechodziły jej po plecach, gdy tylko przypomniała sobie, jak tu trafiła, jak ją ocenili i co stanie się później. Jako jedyna kobieta wśród grona mniej lub bardziej zadbanych mężczyzn nie czuła się najlepiej, zwłaszcza niepewna swojej przyszłości.
Krok, krok, gałąź, krok, schylenie, krok, krok, stop.
Gdy jej oczom ukazało się spore obozowisko, jej puls przyspieszył. Początkową ciekawość dość szybko zastąpiła obawa. Czuła, jak bledną jej policzki, ukryte za kołnierzem. Dodatkowo schyliła głowę w konfuzji. Gdy, jak domniemała, przywódca, wezwał do siebie Enruda, poczuła się jeszcze mniej pewnie, wystawiona całkowicie na widok publiczny, jako że tamci nie mieli żadnego innego obiektu, na którym mogli się skupić.
Prawie poczuła ulgę, gdy została wezwana do namiotu. Miała zamiar grzecznie podejść, lecz ktoś za nią brutalnie pchnął ją do przodu, jakby od razu podejrzewano, że ma zamiar uciec. Może takie myśli pojawiły się już w jej umyśle, lecz nie pozwoliła im jeszcze ujrzeć światła dziennego.
Namiot okazał się utrzymany w spartańskich warunkach, tak jak całe to miejsce.
jedynym, acz chyba najważniejszym czynnikiem, który burzył minimalistyczny wystrój był odór świeżo przelanej krwi i dwóch pojmanych, na których ledwo zdążyła rzucić okiem, zanim drugi towarzysz brodatego uniemożliwił jej ruchy, wprawiając ją w przerażenie, już nawet nie niepokój. Instynkt nakazywał próbę wyswobodzenia się z więzów, lecz zareagowała zbyt wolno, by mieć jakiekolwiek szanse.
I tak klęczała, z spuszczoną głową, szybko bijącym sercem i całkowicie skrępowanymi kończynami przed kimś, kogo widziała pierwszy raz w życiu, mając jeszcze na dodatek tak ułożyć słowa, by tamten oszczędził jej oko i godność.
W pierwszym odruchu chciała wykonać kilka głupich ruchów, lecz szybko z nich zrezygnowała. Ani butne uniesienie głowy, ani próba spojrzenia na niego z zacięciem w oczach nie było dobrym pomysłem. Zamiast tego zamknęła na chwilę oczy, otworzyła je i zrobiła głęboki oddech. Od czego zacząć? Wydaje się, że od początku. Chyba musiała trochę bardziej rozwinąć wyjaśnienia.
- W Eroli dostałam propozycję zarobku w dżungli. Nie wiem od kogo, nie wiem w jakim celu, na czym miała polegać. Statek, na którym płynęłam, został zaatakowany przez morskiego węża i zatonął u wybrzeży, sporo godzin drogi stąd. Chyba tylko ja przeżyłam. Jakoś dotarłam do ich obozu, ale już wiele bym nie pociągnęła. Musiałam nawet na chwilę się zatrzymać, aby oprzeć się o wasze łodzie. On zabrał mnie do ogniska. - wskazała lekkim ruchem głowy ku Enrudowi, nie podnosząc wzroku ani tonu głosu. Z całych sił starała się, aby ten nie drżał, kiedy mówiła. - Co do tego, co słyszałam i widziałam... Jest was maksymalnie kilkudziesięciu, walczycie z wojownikami Syndykatu... Pan chyba ma na imię Leske. I macie dwóch jeńców. To chyba wszystko... - w tym momencie postanowiła dodać coś od siebie. Mogło to znacznie polepszyć jej sytuację, a wątpiła, że wpakowałoby w większe bagno. - Sama umiem trochę machać sztyletem, a i nie najgorzej szyję... Mogłabym się wam przydać czy do łatania ubrań, czy ciał...
Nie zmieniła pozycji. Przez cały czas kucała, kolana zaczęły ją boleć z ciężaru ciała. Grzywka i gruby, roztrzepany koński ogon zasłoniły prawie całą twarz, która wyrażała cała gamę negatywnych, melancholijnych i niespokojnych emocji.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

22
Na twarzy jednookiego pojawiło się coś na kształt krzywego uśmiechu, wcale nie mającego w sobie ni zadowolenia, ni aprobaty. A już na pewno życzliwości. — Mądra dziewucha — mruknął. Ani jego głos, ani słowa, ani surowe, poznaczone bruzdami oblicze nie zdradzały żadnych zamiarów; nie takich, które Erriz by zdołała w porę przeczuć. Przykucnął i ujął dziewczynę pod brodą, by móc patrzeć wprost na jej twarz. — Za mądra dla własnego dobra. Chwali ci się gadać, kiedy pytają. Ale, jak rzekłem, w kabałę już się wpakowałaś. Enrud, ilu nam trzeba, żeby nas doprowadzić na miejsce?

Erriz usłyszała lekkie wahanie w głosie mężczyzny za jej plecami, ostrożność. Lekkie zdenerwowanie poczuła po mocniej zaciskającej się na jej nadgarstkach dłoni. Leske słusznie sprawiał wrażenie człowieka, przy którym absolutnie każdy, choćby i najwierniejszy z jego ludzi, wolał ważyć swoje słowa. — Jednego — odparł w końcu sucho.

Prawyś. — Leske stanął z powrotem na nogi i poprawił pas. — Dawaj żelazo, dziewczyna usłuszna, to i załatwimy to szybko. Drugiego się wywlecze na zewnątrz, może być ten, który Pincie gębę połamał, niech skurwysyny mają uciechę. — Odebrał towarzyszowi miecz i zważył w dłoni, zawinął w powietrzu z upiornym świstem. — Nada się. Nie drgnij, gołąbeczko, pochyl kark, a nie zaboli. Na nic nam się nie zdasz, ale zasłużyłaś, by nie bolało.

Enrud chwycił mocniej i unieruchomił dziewczynę, nim zdążyła zareagować. Słowa Leske wskazywały tylko na jedno. Uderzyła ją fala gorąca, potem natychmiast oblał lodowaty chłód, taki, jakiego nigdy dotąd nie czuła. Mężczyzna wzniósł klingę jednym ramieniem, jakby to była drewniana dziecięca zabawka... i cios, którego oczekiwała ze zgrozą, nigdy nie opadł.

Przez chwilę Erriz zmuszona była czekać w nieświadomości i napięciu, dopóki za jej plecami, od wejścia do namiotu, nie rozległ się młody głos, mówiący coś pośpiesznie, wyrzucając z siebie słowa. Oszołomiona, dziewczyna nie usłyszała wszystkiego. Nie ustąpił jednak, pomimo krótkiego odwarknięcia ze strony Leske. Brodacz wręczył w końcu brzeszczot z powrotem jego właścicielowi i z niecierpliwym pomrukiem skierował się ku wyjściu, nie spoglądając nawet na niedoszłą ofiarę.

Zaraza, daj ją tutaj, do pozostałych — burknął na swojego człowieka. — Niech Davos ich popilnuje z zewnątrz, zajmiemy się tym później.

Dziewczyna wylądowała pod wspierającą namiot belką, skrępowana w kostkach i związanych za plecami nadgarstkach. Jeńcy nawet nie drgnęli, przynajmniej ten, który już wcześniej czekał w środku, wydawał się tak zmaltretowany, że nie było nawet pewne, czy jeszcze żyw. Gdy Enrud podążył za Leske na zewnątrz, wewnątrz zapadła cisza, przerywana tylko ciężkim, świszczącym oddechem jednego z mężczyzn.

Erriz poczuła lekkie szturchnięcie pod bokiem. — Wszys-... khe, khe... wszystko dobrze? — wychrypiał braniec.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

23
Śmierć mignęła jej przed oczami, unieruchamiając nerwy, oddech i jakąkolwiek możliwość ruchu. Z początku nie zrozumiała, o czym mężczyźni rozmawiali, ale doszła do przerażającego wniosku, gdy słowa przeszły do czynów. Jej przeznaczeniem była śmierć z rąk takich typów? To nie mogło się tak skończyć... i na szczęście nie skończyło. Otępiała, czekała, ale nikt nie zadał jej śmierci. Jej zmysły skupiły się tylko na tej jednej myśli, głuche na dźwięki otoczenia. Dopiero po chwili usłyszała coś innego niż głos Leske bądź swój oddech. Ktoś nieświadomie uratował jej życie, wywabiając przywódcę z namiotu.
Jeszcze oszołomiona, ogłuszona szumem tłoczonej całymi litrami krwi, poukładała sobie w głowie, co się stało, dopiero, gdy tamten opuścił pachnące posoką i strachem miejsce.
Chyba jeszcze nigdy nie spotkała człowieka o takiej łatwości w zadawaniu bólu i śmierci. Nie.. spotkała. Natychmiastowo wyrzuciła z głowy postać swojego niegdysiejszego ciemiężcy. Miałam być martwa... Miałam nie żyć... Nie czuć...
Odrętwiała, jeszcze niezdolna do zwolnienia tempa bicia rozkołatanego serca dziewczyna została rzucona gdzieś pod płachtę ograniczającą wnętrze namiotu po całkowitym skrępowaniu. Minęła chwila, podczas której bezskutecznie jednocześnie starała się poskładać rozbitą psychikę, jak i powtarzała w myślach niedoszła scenę swej śmierci.
I poruszenie, kilka słów, które wyrwały ją z letargu. Rozejrzała się, by następnie zwrócić wzrok na jednego z jeńców Leskego. Momentalnie w jej umyśle pojawiła się wrodzona troska o innych, która trochę oddaliła od niej wizję rychłej śmierci. Jedno było pewne. On tu wróci i dokończy dzieła, zapewne nie tylko na niej, ale i na pozostałych w namiocie. Teraz nie ona była tu najważniejsza, ale oni. Poruszyła się lekko. W przeciwieństwie do nich, nie została poddana żadnym zaimprowizowanym torturom ani przemocy, więc musiała poradzić sobie z własną słabością.
- Nic mi nie zrobili... jeszcze. Was też zabiją, jeśli się stąd nie wydostaniemy. - wyszeptała drżącym głosem. Teraz tylko adrenalina trzymała ją przy zdrowych zmysłach, niekoniecznie w każdej kwestii. - Proszę, nie oceniaj mnie po wyglądzie. - mówiła tu jednocześnie o swojej prezencji, jak i chudej, wręcz patykowatej posturze, nieadekwatnej do zdolności. Odetchnęła, gdy w końcu ściągnęła z siebie iluzję, nie zważając na obecność innych. Mogła w końcu dowieść, że jest coś warta. Momentalnie wyciągnęła za pomocą mentalnych zdolności sztylet z pochwy u pasa, by przeciąć swoje więzy, a następnie ich, już za pomocą własnych dłoni, zachowując się jak najciszej. Miała maksymalnie kilka minut.
A tamten... co z nim? Żyje? W następnej kolejności po uwolnieniu dwunastu kończyn miała zamiar sprawdzić puls nieprzytomnego, a potem zbadać jego obrażenia. Trzeba go będzie opatrzyć...
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

24
Dziewczyna usłyszała cichy, krótki świst wciąganego z przestrachem powietrza, gdy niczym niewidoczny, olepiający ciało płaszcz, ściągnęła z siebie misterną iluzję i odsłoniła prawdziwą postać. Mężczyzna obok niej skurczył się, skulił, lecz nic nie rzekł. Spoglądając na jego twarz, po raz pierwszy niepochyloną smętnie ku piersi, napotkałaby parę jasnych, wytrzeszczonych czujnie oczu, z niemal komicznym wyrazem ziejących w żałośnie brudnej twarzy, spod zlepionych krwią włosów.

Uwolniona spod ciężaru zaklęcia, Erriz poczuła ulgę i powolny napływ sił, jakby ktoś zdjął z jej piersi duszące brzemię, pozwalając znów odetchnąć. Natychmiast pokierowała te energię w nową stronę. Nie sposób było opisać tajemniczej siły, która pozwalała ledwie wolą, życzeniem, poruszać przedmioty bez ich tknięcia. To było jak dodatkowy mięsień, gdzieś poza ciałem, ale wyczuwalny, niczym własna dłoń. Wystarczyło go napiąć. Diablica wysunęła sztylet z pochwy i ostrożnie skierowała ku więzom, krępującym jej nadgarstki. Nawet wyćwiczona, musiała srogo się skoncentrować, by nie pokaleczyć własnej dłoni, pośpiesznie piłując sznurek. Był cienki, trudny dla rozerwania, ale pod ostrzem ustąpił szybko. Wyswobodziła się sprawnie, wyplątując kostki i pochylając się bez zawahania przy pierwszym z jeńców.

Braniec zadrżał lekko, nie wiedzieć, czy spłoszony, czy po prostu z wycieńczenia. Śmierdział okrutnie potem i brudem, i zaschłą juchą, wszystkim lepiącym się do ciała oraz strzępów jego odzienia. Kiedy jednak uwolniła jego ramiona, posłał dziewczynie spojrzenie pełne wdzięczności i drżącymi rękoma zaczął rozplątywać pęta na nogach, które miały uniemożliwić szybką ucieczkę.

Jego towarzysz wyglądał znacznie gorzej, Erriz spostrzegła to, gdy tylko przy nim przyklękła. Wyczuła puls, słabe bicie pompowanej krwi, z bliska widziała też, że goła klatka piersiowa nieznacznie się unosi i opada. Nie miał na niej zdrowego pasa skóry. Wszystko okrywały świeże ślady po ciosach i uderzeniach, i kwitnące zsinienia, nabierające powoli zgniłych barw. Twarz miał tak napuchniętą i podeszłą krwią, że nie sposób było odgadnąć jej rysy. Z całą pewnością miał połamanych kilka żeber, być może i nie tyle żebra — nic nie krępowało jego nóg, a gdyby się przyjrzała, dziewczyna mogła zauważyć, że nadgarstki wiązał jedynie luźny kawałek jutowego płótna. Gdyby zechciał, bez większego trudu mógłby się uwolnić. Lecz nawet na to nie miał sił.

Co zrobimy? — wychrypiał słabo przytomny schwytaniec. Szurając cicho, przysunął się do obojga. Zakrztusił się i splunął krwią na piasek. — Ktoś jest tam, na zewnątrz. I cały obóz. Zabiją nas, kiedy wyjdziemy — jęknął rozpaczliwie. Spojrzał na towarzysza. — Musimy coś zrobić. Jonah, słyszysz? Jonah? — Skatowany nabrał powietrza i zacharczał słabo, lecz nie wydobył z siebie żadnego słowa. — Za późno już dla niego. Musimy go zostawić, tylko nas spowolni.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

25
Nieprzyjemnie przerażone spojrzenie mężczyzny wywołało w dziewczynie jednocześnie dwie reakcje: z jednej strony miała ochotę zakryć twarz, a przynajmniej jej dolną część wysokim kołnierzem, aby zapomnieć, że wzbudza nie najlepsze uczucia, a z drugiej, jeszcze zaaferowana niedoszłą śmiercią, przesunęła go na drugi lub dalszy plan swoich rozmyślań.
- Nic ci nie zrobię - rzuciła szeptem, beznamiętnym głosem, gdy już kucnęła koło jego towarzysza. Była w innej rzeczywistości psychicznej. Miała wrażenie, że wszystko dzieje się gdzieś dalej, a jej zadaniem było tylko bezpieczne doprowadzenie brańców w niezagrażające niczym miejsce, niezależnie od własnej doli. Czuła się jak ich... anioł stróż.
Zmarszczyła brwi, gdy delikatnie przesunęła palcem po prędze na ramieniu drugiego jeńca. Ciężar decyzji o życiu tego mężczyzny leżał w jej rękach. Aby ocalić dwa życia, jedno musi zostać poświęcone. Mogłaby zostawić go żywego, lecz jaki byłby jego los po powrocie oprawców, którzy sprawili mu już tyle bólu? Rozwiązanie było jedno. Powoli złapała sztylet w lewą rękę i uniosła go na wysokość serca tamtego. Żałość nie mogła powstrzymać jej decyzji. W tym momencie wybrała to, co było dla niego samego lepsze. Ścisnęła mocniej rękojeść, czując, jak materiał, którym była opleciona, wbija się jej w skórę dłoni przez rękawicę. Delikatnie dotknęła zakończeniem ostrza klatki piersiowej tamtego, po czym westchnęła boleśnie.
- Wybacz mi. Niech bogowie powitają cię z radością.
Pchnęła szybko, gwałtownie, aby sprawić bezimiennemu wojownikowi jak najmniej bólu. Dopiero po momencie, gdy wyciągnęła zakrwawiony sztylet z ciała i wytarła krew o spodnie, spojrzała na jego towarzysza z smutnym wyrazem.
- To było dla niego lepsze. Pewnie wiesz, co tamci jeszcze by mu zrobili... - wykrztusiła, zmagając się z własnymi uczuciami. Właśnie zabiła człowieka. Czy okoliczności usprawiedliwiały jej czyn? Czy zasługiwała na pochwałę ze strony swojego boga, czy na potępienie?
Powstała, nie zatrzymując pościgu myśli. Spojrzała w stronę tylnej ściany namiotu. Momentalnie w jej głowie pojawił się plan opuszczenia obozowiska, ciężki dla niej, ale do zrobienia. Wyciszyła się głębokim oddechem, a gdy jej spojrzenie odzyskało choć odrobinę racjonalności, wytłumaczyła:
- Teraz sprawię, że staniemy się niewidzialni. Przejdziemy przez obóz, w stronę drzew. Zachowuj się jak najciszej, bo nie potrafię zagłuszyć odgłosów chodzenia. Przejdziemy najdalej, jak będziemy mogli, zanim tamci zaczną nas szukać, a wtedy lepiej się nawet nie ruszaj. Kiedy pójdą dalej albo wrócą, idziemy dalej, aż albo nie padnę z wysiłku, albo nie znajdziemy jakiegoś miejsca... Potrafiłbyś odnaleźć miejsce, w którym są twoi? Syndykat, prawda?
Podeszła do płachty, zadbała o to, żeby oboje byli niedostrzegalni dla otoczenia, mobilizując większość swoich sił, które znowu będzie trzeba nadwyrężyć... Momentalnie poczuła ciężar na swoim umyśle, osłabiający inne pola postrzegania i reakcji. Pomyślała jeszcze z troską o zmarłym, leżącym tak blisko, a następnie zaczęła przecinać materiał, aby się przez niego przedostać. Nic już za nim nie powinno być, zatem przecięcie nie będzie widoczne dla nikogo z zewnątrz.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

26
Towarzysz Jonaha chwiejnie stanął na nogi. Zauważył sztylet w dłoni dziewczyny i zawahał się, tylko na chwilę. Nic nie powiedział... ale też jej nie powstrzymał. Erriz słyszała jedynie jego głośny, zmęczony oddech za swoimi plecami, kiedy oparła sztych o unoszącą się słabo pierś jeńca. Skatowany mężczyzna w ostatniej drgnął, poruszył dłonią, ramieniem, jakby próbował wznieść je w obronnym geście — nikt nie chciał umierać — lecz ostrze pchnęło zdecydowanie, wchodząc głęboko między żebra. Życie uszło z niego z cichym westchnieniem.

Nie wiem, co było dla niego lepsze — jego kompan odparł na jej słowa głuchym, nieobecnym tonem. Nie rzekł jednak nic więcej. W międzyczasie coś zaczęło dziać się na zewnątrz, oboje słyszeli harmider i podniesione głosy. Co z początku wydawało się być nie ostrzejszą, niż zwykle, chłopską awanturą przy palenisku, brzmiało coraz bardziej niepokojąco. Mężczyzna, rozglądający z niepokojem na hałasy, obrócił gwałtownie głowę, gdy Erriz wspomniała o organizacji z Archipelagu.

Syndykat? Nie, nie do nich! Musimy... musimy uciekać... Musimy zabrać... — Rzucił się do tobołów, zrzuconych przy sienniku na jedną kupę. Pośpiesznie sprawdził zawartość jednej ze skórzanych toreb, a potem zarzucił ją na ramię, uginając się pod ciężarem. Zebrał też i zwinął w rulon kilka pergaminów, leżących na stole przywódcy. Wzrok miał rozbiegany. — Bez tego wszystko przepadnie... Musimy iść. Bogowie, wybaczcie mi, Jonah... Musimy uciekać... Naprawdę zdołasz nas stąd wyprowadzić?

W chwili, gdy obrócili się oboje w stronę wyjścia, coś stuknęło głośno, wbijając się z zewnątrz w drewnianą konstrukcję namiotu. Tym razem krzyki na zewnątrz z całą pewnością nie były wyłącznie awanturą o rum i baraninę. Z całą pewnością towarzyszył im szczęk oręża. Zapach płonącego oleju dobiegł do nozdrzy dziewczyny oraz mężczyzny. Płócienny poły zajęły się ogniem od podpalonej strzały.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

27
Nie bez pytającego spojrzenia pozwoliła mężczyźnie zabrać papiery, torby i inne szpargały składowane w namiocie Leskego, które z pewnością musiały mieć dla niego wielkie znaczenie. Uznając, że zdąży zapytać o nie później, odwróciła się ku tylnej ścianie namiotu, by rozpłatać ją i przejść niezauważonymi, zważając na coraz bardziej zażartą i niewątpliwie gorącą kłótnie zbirów. O co tu chodziło? Trzy strony? Oni, Syndykat i ci mężczyźni przed nią, jeden skupiony na podkradaniu tobołków, a drugi leżący bez ruchu, na którego nawet nie chciała spojrzeć bez poczucia winy?
Wnet usłyszała szelest, darcie tkaniny, głuchy odgłos strzały wbijającej się gdzieś w ziemię, a następnie trzask ognia. Coś się działo, znowu.
Jasna cholera, nie ma tu nigdzie wody?!, pomyślała, odwróciwszy się ku płomieniom, spoglądając na nie z rosnącym przerażeniem. Czerwonopomarańczowe języki szybko rozchodziły się po materiale, głodne, by pochłonąć jeszcze więcej. Poczuła, jak jej mięśnie tężeją w bezruchu, a serce znowu zaczyna szybciej pompować krew, jakby miało to pomóc jej w poradzeniu sobie z szaleńczym żywiołem. Momentalnie zrobiło się cieplej, wręcz gorąco. Przebiegła wzrokiem po wnętrzu, lecz po momencie przemogła się i wróciła do cięcia materiału, tam, gdzie ogień był najdalej. Zwierzęcy instynkt, obecny w każdym, nakazywał uciec jak najdalej, nawet po trupach, co w jej sytuacji było odpowiednim sformułowaniem, jako że towarzyszyło im martwe ciało podpierające belkę.
- Do lasu, szybko - nakazała, gdy przez szczelinę można było przejść bez większych trudności, jednocześnie dbając, by zakrwawiony nie został odkryty przez walczących, niezależnie, na kogo by trafił. Sama postanowiła zadbać o ochronę jego tyłów, w gotowości, by ewentualni napastnicy najpierw natrafili na nią. To, co niósł, musiało być piekielnie ważne, skoro tak poświęcił się, by to zabrać ze sobą.
Ogień zbliżał się, a ona czekała z napiętymi nerwami na moment, w którym oboje wydostaną się z płonącego pomieszczenia, by ocalić coś, o czym nawet nie wiedziała. Instynkt mówił jej, by wspomogła uciekającego i postanowiła tak zrobić. Podciągnęła kołnierz wyżej na twarz i ścisnęła sztylet, gotowa do obrony.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

28
Kiedy Erriz siłowała się z połami materiału, za zabłąkaną strzałą podążyły jeszcze dwie kolejne, przeszywając ściany niebezpiecznie blisko czarnowłosej i podsycając głodne płomienie. Czas uciekał im w ułamkach sekund. Ktoś musiał przypomnieć sobie o więźniach pozostawionych w środku na pewną śmierć, bowiem u wejścia do namiotu, w dymie i gorących oparach zamajaczyła męska sylwetka, dławiąc się i kaszląc głośno. W tej samej chwili jednak ostatnim solidnym szarpnięciem dziewczyna zdołała wydrzeć im obojgu drogę ucieczki. Jeniec, tuląc do piersi pergaminy, wybiegł pierwszy, diabelstwo tuż za nim. W pędzie i w duszących, szarych kłębach, które wypadły na zewnątrz razem z nimi, Erriz nie miała nawet chwili, by zbudować skuteczną iluzję, nawet nie łudząc się o koncentrację. Musieli zdać się na sprawną ucieczkę.

Ledwie wydostali się na zewnątrz, kiedy przepalona konstrukcja namiotu nie wytrzymała i zawaliła się z głuchym łoskotem, grzebiąc wszystko, co zostało wewnątrz pod kurhanem płonących zgliszczy.

Świeże powietrze, które jeszcze godzinę temu wydawało się parne i duszne, i wilgotne w zarośniętej dżungli, uderzyło oboje w nozdrza. Tylko na chwilę, nim dosięgnął ich dym. Chaos panował w obozie, szalał ogień, pożerając namioty oraz posłania, liżąc ziemię długimi jęzorami. Słychać było trzask płomieni i szczęk oręża, zazębiającego się klinga o klingę w starciu, i krzyki. Niektóre takie, że dziewczyna nie mogła sobie wyobrazić, co trzeba było zrobić człowiekowi, żeby tak krzyczał. Kiedy biegli przed siebie na oślep, osłaniając twarze od buchającego gorąca, ktoś upadł brańcowi pod nogi, sikając juchą z oderżniętej dłoni i omal nie podcinając jeńca. Przeskakując nad rannym w locie, Erriz nie rozpoznała żadnego z obozujących — nosił charakterystyczne szaty, owijające całe ciało tak, że spozierała spomiędzy nich tylko szpara na nos i oczy. Wszędzie dookoła na tle ognia tańczyły sylwetki walczących.

Tym, który go powalił, był sam Leske, zawijający półtorakiem z dziecinnym wysiłkiem, niemal upiornie wielki w krawo-czerwonej łunie — poruszał się, jak rozjuszony tygrys. Widząc zbiegających więźniów, przywódca zgrai ryknął wściekle. Szczęście im jednak dopisało, dwóch kolejnych przeciwników zatrzymało go, nim zdążył rzucić się pościg. Gubiąc oddechy, braniec, a za nim dziewczyna, ślepo wbiegli w matecznik, w gęste zarośla i dalej w dżunglę, przez długą chwilę nie ryzykując zatrzymania się w obawie, że ktoś biegł za nim.

Już... już... nie mogę... — mężczyzna zwolnił, dysząc ciężko. Kiedy zatrzymał się i obrócił, wciąż tuląc ocalone zdobycze do piersi, pod brudzącymi jego twarz smugami krwi był śmiertelnie blady. Nogi chwiały się pod nim. Adrelina, która zapewne — i tylko ona — pozwoliła mu utrzymać bieg, musiała zacząć gwałtownie opadać, siejąc w kończynach spustoszenie i nie mniejsze w osłabionym ciele. Charczał pochylony, zgięty w pół — Błagam... już nie... nie dam rady ani kroku...

Erriz również czuła nagłą falę zmęczenia, napływającą w miejsce szalonej ekscytacji. Wydawało się, że nikt w szaleństwie walki nie zdołał rzucić się za zbiegami w pogoń. Do czasu. Zanim dziewczynę zdążyła otworzyć usta, ostrzegł ją słuch — coś, ktoś, prędko przedzierał się przez zielony gąszcz po ich śladach, zbliżając się gwałtownie z każdą chwilą ich bezruchu.

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

29
Te krzyki... Scena przeraziła ją, szarpnęła za strunę, której nie spodziewała się, że posiada, za strunę chęci ucieczki mimo wszystko, nie zważając na cierpienie innych i wszechobecną posokę spływającą po każdym wolnym kawałku podłoża, jak ulewny deszcz. Powietrze wydawało się tak życiodajne jak żadne inne, musiała przyznać, ale natłok bodźców sprawił, że potrafiła skupić się tylko na ucieczce. Jej psychika cierpiała. Rozbicie, wędrówka o głodzie, spotkanie tamtych typków, uwięzienie, pożar, walka... Tego było za dużo jak na jeden dzień, za dużo jak na tydzień, jak na miesiąc - a tu wyglądało na to, że ciąg nieprzyjemnych i morderczych wydarzeń nie miał najmniejszego zamiaru się skończyć. Teraz uciekać, uciekać, przeżyć, zniknąć z tego miejsca cuchnącego krwią i śmiercią.
Przed nim. Przed Leskem, przed którym musiała się ukorzyć, by mieć szansę, by przeżyć - którą uznał jedynie za powód, by zabić ją z miłosierdziem, o ile takowe w ogóle funkcjonowało w jego słowniku.
Uciekać, uciekać... Tak, zatrzymajcie go na dłużej, by udało mi się uciec... Nie "nam". "Mi". Instynkt wyzwala w człowieku przerażające uczucia, takich, których potem się wstydzi - to uczucie poczuła dopiero w trakcie biegu przez zarośla, gdy przeklęty obóz był coraz dalej, a adrenalina powoli była zastępowana myślami "na spokojnie". Uciekłam. A oni? A on? Ja, egoistka... Przeklęła się w myślach. Powinnam była tam zostać i stawić czoła walce, nie tylko myśleć o przeżyciu...
Głupia, każdy myśli najpierw o przeżyciu,
odezwał się drugi głos w jej głowie, gdy myślenie zastąpiło mechaniczne omijanie pni, lian i wystających korzeni, dając jej umysłowi przestrzeń do rozważań. Co innego mogłaś zrobić, by być teraz żywa? Zginęłabyś tam niechybnie.
Głos powoli zatrzymującego się mężczyzny wyrwał ją z rozmyślań, przypominając, że i ona nie da rady biec w nieskończoność, zwłaszcza tego koszmarnego dnia, w którym już tyle się wydarzyło. Absolutne ekstremum. Zwolniła, opóźniając następne kroki, po czym zupełnie stanęła w miejscu, chwiejąc się na wymęczonych kończynach. Jej usta wydawały z siebie charczące dźwięki chwytanego haustami powietrza, nawet nie powstrzymywała ich, byle tylko jej mózg otrzymał dużą ilość tlenu.
I głos pędzenia. Gdy tylko uświadomiła sobie z przerażeniem, że ktoś ich gonił, wyprostowała się momentalnie, czując powracającą adrenalinę. Znowu walka o życie. Szczerze wątpiła, by ktoś, kto szedł ich śladem, miał pokojowe zamiary. Jej lewa ręka chwyciła sztylet, a prawa odruchowo powędrowała do torby, skąd praktycznie znikąd wyciągnęła mały nóż. Odwróciła się, gotowa, by rzucić go natychmiast, gdy wypatrzy ludzką sylwetkę, celując prosto w nią, jeśli się uda nawet wspomagając się telekinezą, by nakierować broń na gardło. Wtedy dopiero skupić się na obronie, jeśli nóż nie uśmierci ścigającego.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: Wschodnie Wody, wybrzeża wyspy

30
Dziewczynie nie dany był czas, by pozbierać się do kupy, ni ciałem, ni umysłem. Czujna, zdążyła w porę dobyć broni, gdy tnąc rozkołysane liany po drodze, z matowia zieleni wypadł mężczyzna, zamachując się na nią, na pierwszą z brzegu, krótkim kordem. W ciemności był zaledwie cieniem, widziała tylko jego sylwetkę i ostrze brzeszczotu, śmigające w jej stronę.

Wysunięta do ataku, Erriz nie bez wysiłku i nagłego, krótkiego bólu w obciążonych nadgarstkach zdołała cofnąć się z zamiaru dźgnięcia w gardło i zatrzymać niechlujny cios na płazie sztyletu, wspierając blok telekinezą. Gdy spotkali się klingami, z bliska mogła spostrzec jego twarz, zalaną krwią — zabitych i jego własną, lejącą się z cięcia nad brwią i niechybnie oślepiającą lewe oko — tak obficie, że tylko po złamanym wcześniej nosie i łysej czaszce rozpoznała Pintę.

Mężczyzna zaatakował ponownie, ledwie dziewczyna zmusiła go do ustąpienia krok. Ciął szeroko, długimi zamachami, w które kładł więcej ostatków brutalnej siły i zajadłości wściekłego psa, niźli precyzji. Trafiając jednak, przebijając się przez zastawę, mógłby położyć ją jednym sieknięciem. Sapiąc niczym tur, zmuszał dziewczynę do osłaniania się i cofania krok za krokiem, na oślep, grożąc spotkaniem z wystającym zdradliwie pnączem lub korzeniem i zakończeniem tego iście nieszczęśliwie. W każdym ruchu tkwiła jednak niedoskonałość, zmęczenie, niechybnie minionym starciem i pościgiem. Miał przewagę w postaci wprawy i dłuższego ostrza, zasięgu, lecz to Erriz walczyła o przetrwanie... i nie osłabiało jej nic, poza siniakami oraz stłuczeniami i biegiem. On kulał nieznacznie przy każdym kroku, nie dość nieznacznie, by umknęło to wzrokowi czułego przeciwnika, jak i to, że odciążał prawą nogę, osłaniał, kosztem drugiej. Ilekroć wnosił ramię do wysokiego szarpnięcia kordem, po skosie, od barku po biodro dziewczyny — nie silił się w zmęczeniu i prostackiej szkole na finezję — na chwilę odsłaniał miękkie u lewego boku. Nie widział w dziewce groźnego przeciwnika i niechybnie zamierzał położyć ją samą siłą ramienia.

Mimowolny towarzysz dziewczyny umknął przed walczącymi, kuląc się i kurcząc. Nie porzucił jej, mimo wszystko, nie skoczył do dalszej ucieczki, chociaż nie był żadnym wsparciem, poza próbą nie wpadnięcia jej pod nogi. Nie wydawał się jednak być człowiekiem miecza, nawet gdyby był w stanie ustać na nogach bez chwiania się.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Kattok”