Jeszcze nie tak dawno wyspa bez imienia i przypuszczalnie ostatnia z bezpiecznych przystani na wschodzie – dziś z kolei inspiracja niejednego klechdarza, skupisko wschodnich elfów i rozrastające się sanktuarium, do którego pielgrzymi lgną, jak ćma w płomień. Wyspę Drzewa nazwano, jak łatwo się domyślić, po zjawiskowej roślinie, która znienacka rozsadziła lokalną świątynię Sulona. Od tej pamiętnej chwili sielanka i rutyna ustąpiły pola zgiełkowi, kotłowisku, ale przede wszystkim nowym twarzom. Na wyspę zmierzają teraz nie tylko pątnicy, a co raz częściej nowi osadnicy elfiej krwi, pragnący zamieszkać na poświęconej ziemi, z dala od typowych problemów dręczących całą Herbię. To z kolei sprawia, że rdzenna ludność musi zmierzyć się z nowymi utrapieniami, jak choćby zapewnienie wszystkim wystarczającej ilości żywności, by nikt nie musiał zasypiać z pustym brzuchem. Za problemami naturalnie podążają w parze brak harmonii z szeroko pojętym rozbratem, jednak aura tego niezwykłego miejsca zdaje się gasić wszelkie konflikty w zarodku. Życie nadal toczy się tutaj powoli, niemniej i ten stan rzeczy rychło może ulec zmianie...
***
— Poyly, zbudź się już, pora na śniadanie — z pokoju trzyletniej dziewczynki do uszu każdego z domowników dobiegł łagodny (choć stanowczy) głos Oy'lei. Jak na komendę, w ramach sprzeciwu podążyło za nim niezmierne rozżalenie i płacz malutkiej elfki, upierającej się, że nawet najsmaczniejszy posiłek nigdy nie będzie ważniejszy od dobrej drzemki. — Yatt, zostaw to pranie i pomóż mi z nią! — kolejne nawoływanie, jednakowoż tym razem adresatem wydawała się właścicielka najbardziej fantazyjnych tatuaży w okolicy. Nie mając wyboru, zdecydowała się odstawić na chwilę kosz z wilgotnymi portkami i halkami, by pomóc przyjaciółce z niesforną Poyly.
Ku zaskoczeniu elfek, ich wychowanka okazała się mieć niepohamowany apetyt, bo nie dość, że w trymiga pochłonęła swoją porcję, to jeszcze Oy'lea musiała oddać połowę własnej, by usatysfakcjonować głód swojej pociechy. Cała trójka posilała się w towarzystwie kilku najemców, którzy ochoczo dzielili się opowieściami z Keronu i Fenistei. Po śniadaniu domownicy zajęli się swoimi sprawami. Yattmur, zdeterminowana by rozprawić się w końcu z rozwieszaniem mokrych ubrań, znowu musiała odłożyć to zadanie na potem, ponieważ odwiedził ją Ure, sąsiad i kolega z dzieciństwa. Był całkowicie zziajany, włosy miał potargane na wszystkie strony, a mimo tego wciąż posiadał na tyle siły, by chwycić białowłosą adeptkę wielu branż za rękę i wybiec w kierunku plaży. Po drodze udało mu się wyregulować oddech na tyle, by wybełkotać zapewnienie, że uprowadzona elfka "po prostu musi to zobaczyć", nie precyzując niestety co dokładnie ma na myśli.
Jak na ironię, "to" było chyba najlepszym określeniem na znalezisko Ure. Piaszczysty brzeg zaserwował oczom Yamttur karykaturalnie powyginany zewłok istoty niezarejestrowanej przez elfkę ani w żadnych opowieściach, ani nawet bajkach. Pod względem gabarytów truchło mieściło się w rozmiarze, jaki osiąga przeciętny, dorosły człowiek. Cztery, zdawałoby się, bezkostne kończyny, podobnie do reszty ciała, pokryte były cieniutką i oślizgłą w dotyku błoną. Martwe stworzenie cechowało się ogólną szkaradnością, a z bardziej niepokojących wyróżników należałoby wymienić między innymi puste oczodoły, nieproporcjonalnie wielkie zębiska i ludzkie w kształcie dłonie, zakończone długimi, oblepionymi zaschniętą krwią pazurami.
— Ja... nie wiedziałem komu mam o tym powiedzieć. Przyszedłem tu o świcie, żeby sprawdzić sieci. Zamiast nich, znalazłem... — Ure urwał nagle, orientując się, że wciąż trzyma Yattmur za nadgarstek. Speszył się i nim ktokolwiek zdążyłby powiedzieć "O, Sulonie!", już stał o krok dalej, zakłopotany.
A trup jak leżał, tak leży.
[Kresy Wschodnie] Wyspa Drzewa
1
Ostatnio zmieniony 01 wrz 2017, 20:40 przez Hrabia Wąs, łącznie zmieniany 1 raz.