Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

16
Mężczyzna skinął głową na słowa dziewczyny, lecz z początku dyszał jedynie, potrzebując jeszcze chwili, by uspokoić się, wyrównać oddech. Uniósł lekko głowę i powiódł wzrokiem po okolicy, otwierając szeroko jasne oczy, choć dziewczyna nie mogła odgadnąć, czy prawdziwie coś w niej rozpoznawał. Poranek podnosił się szary, wraz z nim rzadka mgła, jakby parująca z ziemi i osnuwająca wszystko dookoła, przysłaniając nawet taflę płynącej powoli ku Wschodnim Wodom rzeki. Wokół nich panował taki spokój i cisza, i zaskakująca rześkość, iż wydawało się być nieomal bezpiecznie. Im dłużej jednak nasłuchiwała, tym bardziej dziwiło Erriz, że ptaki nie darły się w zielonym mateczniku oraz koronach drzew, choć wstawał świt.

Gdy ona zbierała swój dobytek z powrotem do torby, badacz dźwignął się powoli, pierw podpierając się jedynie na ramionach, w końcu siadając. Jego twarz nie była już sina, lecz wciąż blada, niczym kreda, zapadnięta i brudna. Gdy jednak spojrzał na towarzyszkę, w oczach miał tylko niewypowiedzianą ulgą, tak głęboką, że przez chwilę poczuła się nieswojo — takich jak ona, życie nie rozpieszczało, nienawykła była do czyjejś wdzięczności, szczerej podzięki. W tłumie, między ludźmi, zmuszona była kryć się lub liczyć się z odrazą oraz odtrąceniem w najlepszym wypadku, w najgorszym — ogniem i żelazem. Nikt nie pytał o zamiary, nikt nie głowił się nad motywami — odmieniec był odmieńcem. Bogowie i jej przewodnik, Sulon, mogli wiedzieć, co tkwiło w jej sercu, lecz dla ludu, nawet tego, któremu pragnęła pomagać, zazwyczaj była tylko plugastwem, niechybnie pomiotem demonów, dybiącym na ich zdrowie i życie. Inna, nieznana, dla wielu była uosobieniem tego, czego się bali oraz nienawidzili zarazem.

W górę... rzeki — wysapał Edward, przerywając w końcu ciszę i z wysiłkiem stając na drżących nogach. — W górę rzeki, żeby dojść do Kattok... Będzie rozwidlenie, trzeba iść z prawym... Musimy tylko przedostać się jakoś na drugi brzeg, znaleźć bród... Będzie z dzień drogi, jeśli nic nas nie zatrzyma. Nie wiem, czy znajdziemy coś bliżej...

Erriz musiała uważnie przemyśleć, jak rozwiązać sprawę. Badacz stał o własnych siłach, choć chwiał się w nogach i wciąż kaszlał. Istniała szansa, że mógł dotrzeć na miejsce z jej pomocą, istniała, że zabiłoby go to. Gdyby jednak kolejny atak naszedł go, nim ona zdążyłaby obrócić się do miasta i z powrotem z pomocą, w Kattok czekałby na niego grabarz, nie akuszer. Z zadumy wyrwał ją jednak odległy dźwięk, na który i mężczyzna podniósł głowę, po czym spojrzał na Erriz z przestrachem. Nagle zrozumiała, co wypłoszyło ptactwo oraz uciszyło zwierzęta na gałęziach, kiedy usłyszała zbliżające się ku nim z każdym krokiem, męskie głosy, dochodzące z głębi dżungli, skąd przyszli poprzedniego wieczora. Przekrzykiwały się, po czym nagle umilkły, być może natrafiając na tropy. Znów otoczyła ich porażająca, martwa cisza.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

17
Kiedy Edward określił, jak daleko mogło być do Da'Kattok, dziewczyna pokręciła głową z rezygnacją. Za daleko, za daleko... Jeśli badacz potrzebował akuszera, potrzebował go teraz, nie dzień drogi stąd. Już nie widziała innego rozwiązania, niż tylko spróbować dalej iść, iść w górę rzeki, jak mówił, razem z nim. Tam, gdzie się zatrzymali, niechybnie skończyłby marnie, a droga do cywilizowanego miejsca dawała chociaż jakiś procent szans na przeżycie.

Cisza pośród drzew była zbyt cicha, nawet jak na wczesny, szary poranek. Nie dano jej nawet chwili na zebranie się do kupy i wykonanie pierwszego kroku, gdy z przestrachem dowiedziała się, dlaczego ptaki umilkły. Z tego samego powodu, z jakiego oni uciekali. Banda Leskego. Wrócili po nich.

Czuła jak blednie, patrząc na zmęczoną twarz towarzysza z chyba tym samym wyrazem strachu. Nie było czasu na ucieczkę, on nie dałby rady, ona może... Z początku nie wiedziała co robić, instynkt krzyczał, by się kryć, uciekać, nie zważać na nic. Jeszcze chwila, a ich odkryją. I zabiją, jeśli się nie postara. Postaram się, pomyślała, gdy ich głosy umilkły na chwilę. Postaram się, bo już nic innego nie mogę zrobić.

- Weź kord, idź między krzaki. Tylko cicho. Jeśli będziesz mógł, spróbuj zaatakować któregoś, ale nie od razu. Będą zaskoczeni. - szepnęła do Edwarda, przygotowując się psychicznie do małego szturmu i ściągając prawą rękawicę. Mała cześć dla niego, większość dla niej. Bóg zmienny jak wiatr wzywał, by i jej serce zabiło w innym rytmie. Zabiło. Dobre słowo. Wyraz jej oczu się zmienił - patrzała przed siebie pewnie, wręcz dumnie. Nie czas na ukrycie i chowanie się. Nie zważała na reakcje badacza, gdy odkrywała jeden ze swoich asów. Przez rękawicę było trudniej, ale bez niej pazury mogły w razie czego przeciąć skórę, o ile nie więcej. Nigdy nie próbowała. Wzrok skierowała ku swojej torbie, z której przywołała do siebie dwa noże, by spokojnie czekały na polecenie koło jej głowy. Sztylet był u pasa. Adrenalina skupiała magię, wyrywając ją do walki. Wraz z oddechem wypuściła wiązkę, by zawezwała do sojuszu wodę z rzeki. Zawsze bezpieczniej czuła się w pobliżu jakiegoś cieku, kiedy wiedziała, że w razie czego może skorzystać z tej zdolności - utopić, nie ruszając się z miejsca.

Nie wiedziała, ilu ich było. Kilku - tyle podświadomie wyczuwała. Kiedy w końcu przygotowała dwa noże i dwie wodne kule, jednocześnie rozruszowując znienawidzone pazury, powstała z wysoko podniesioną głową, dumnie się prezentując. Zaraz tu będą. I cholernie się zdziwią, jak mnie zobaczą...

W końcu nie widzieli tych... łusek, tych szarozielonych płytek pokrywających pół jej twarzy oraz całą rękę. Nie widzieli - i tu miał zadziałać element zaskoczenia. Nie widzieli krwawej barwy tęczówki drugiego oka. Nie widzieli. I tu punkt dla niej.

I nie mieli też zobaczyć, kiedy wypuści noże prosto w stronę gardeł pierwszych intruzów, kiedy zrobi to, wykorzystując magię do jak największego ich rozpędzenia, by uderzyły czysto, szybko i znikąd. Potem dopiero mieli zobaczyć śmigające w ich stronę niewielkie bańki wody, gotowe zasłonić ich drogi oddechowe i wlać się do płuc, dusząc i topiąc.

Potem już nie wiedziała, co który zobaczy, jeśli będzie żyw. Zbliżającą się kobietę z sztyletem w jednej ręce i pazurami na drugiej, a może coś innego? W drodze do najmitów miała zamiar jeszcze naładować sztylet ładunkiem, by porazić tego, który się pierwszy napatoczy pod ostrze. I ciąć, ciąć, rozrywać, drapać, dusić...

Sulon, zmienny pan, obserwuje poczynania swojej córki, która idzie w jego ślady. Która zmienia serce do walki. Na serce, które wie, że chce zabić.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

18
Badacz przeląkł się. Każdy by się przeląkł. Czmychnął jednak posłusznie w zarośla, chwytając zdobyczną broń i zostawiając ją nad wydeptanym brzegiem samą. Kiedy czekała gotowa, napięta, wydawało się, jakby to trwało wieczność. Kiedy matecznik rozchylił się znowu i zamajaczyła ludzka sylwetka — sekundy.

Świsnęło w powietrzu. Pierwszy napastnik zwalił się do tyłu na suche, zielono-złote liście, ścielące podłoże, wydając z siebie gulgoczący odgłos. Sztych noża przegryzł gardło. Drugi płazem odbił pocisk, rozległ się tylko brzęk stali. Zniknął między paprociami. Kolejnych dwóch naraz zaszarżowało na nią z szablą i nabitą kolcem pałką, lecz zwolnili, kiedy ujrzeli jej postać, zawahali się. Ona nie. Nawet, kiedy jeden runął na ziemię, orząc ją z rozpaczą paznokciami i miotając się na boki, a woda z rzeki wdzierała mu się do płuc. Charcząc i kaszląc, drugi walczył jeszcze zgięty, opadł na czworaka. Szablę jednak upuścił. Padł obok towarzysza z oczami rozwartymi szeroko i niewidzącymi już nic, nim Erriz zdążyła dobyć sztyletu, żeby zakończyć jego męki.

Magia opadała dziwną wonią, jak powietrze po burzy. Dziewczyna nie miała czasu nabrać jej ponownie. W locie rozpoznała następnego wroga, tego, który cofnął się o krok, widząc leżących kompanów. Znajomek Pinty zacisnął zęby i nim zdążyła zawiązać kolejne zaklęcie, doskoczył do niej w okrutnym, zamaszystym cięciu półtoraka, mierząc od biodra na pierś. Nie trafił. Odbił niską sinistrą, ocalił ją refleks i to, że nawet wtedy nie mógł przestać gapić się na jej twarz oraz jedno plugawe ślepię, żarzące się w prawym oczodole. Głowicą próbował rąbnąć dziewczynę w skroń, ale zablokowała go sztyletem. Odskoczył, porażony ładunkiem i wtedy chlasnęła go szponiastą dłonią po szyi.

Stój!

Przystanęła odruchowo, zanim ostrzem sztyletu dokończyła, co zaczęła pazurami. Mężczyzna krztusił się na klęczkach, przyciskając dłoń do szyi, a spomiędzy palców sikała mu krew. Było za późno. Umierał, ale wolno i paskudnie. Erriz zaś znieruchomiała, kiedy dobywający się z matecznika głos umilkł, a po chwili wytoczył się z niego Edward. Tuż za nim podążał człowiek Leskego, miał znajomą twarz. Długie, brudne włosy opadające na plecy, blizny, jasna skóra i przeszywający wzrok — Kerończyk. Trzymał ostrze krótkiego, solidnie kutego miecza na gardle jeńca, a po płazie powoli spływała smużka krwi. Jej towarzysz charczał i kaszlał, spoglądając na nią z przestrachem.

Rzuć broń, dziwaczna dziewczyno — polecił Kerończyk miękkim głosem. Na jego twarzy błąkał się uśmieszek. — Byle nie we mnie, dobrze ci radzę, nie we mnie. Spróbuj miotnąć zaklęciem, ruszyć się bez pozwolenia... — docisnął płaz miecza, niemal dusząc jeńca. — Poderżnę mu gardło, nim się obejrzysz. Potem poderżnę twoje i sam wezmę sobie, czego potrzebuję. Nie myśl, że przyjdzie ci tak łatwo obronić się przede mną, jak przed nimi, choć chylę czoła, trzech leży... Obwiesie i durne lejmordy, ale zawsze. — Powiódł krótko wzrokiem po rozrzuconych ciałach, zatrzymał się na tym, który charczał jeszcze, uciskając krwawiącą, rozszarpaną szyję. Zacmokał. — Tsk, tsk... ciekawe, bardzo ciekawe. Biedak wygląda, jakby wpadł na jaguara. No, rzućże sztylet. Ręce chcę widzieć. Radzę ci dobrze.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

19
Kiedy bitewny szał opadł, krew zaczęła wsiąkać w ziemię, a ciała wyglądały jeszcze jak żywe, w głowie Erriz pojawiła się wątpliwość co do swojej niewinności. Jestem winna. Winna, winna, winna. Oczami, zmrożona, patrzała na Kerończyka przyciskającego płaz miecza na szyi mieszkańca tego samego kraju, lecz wewnątrz podświadomie sama siebie pytała: To wszystko moje dzieło? Trzech leży, jak mówił... To ja to zrobiłam? Oglądała pole bitwy zaskoczonym wzrokiem, przyswajając sobie, że jeszcze nie skończone, jeszcze jeden... Może jednak jest powód, dla którego anioły też zwą demonami...?

Nie, dość, dziewczyno. Skup się. Nie czas na żale.


W pierwszej chwili, gdy nadeszła jej kolej na odpowiedź, ścisnęła sztylet z niemocy, czując, jak czerwone kropelki spływają po jej pazurach na ziemię. W drugiej już wiedziała, co powiedzieć, pewna swojej racji, wiedząc, na czym najmicie zależy. Na pergaminach Edwarda. Które to stanowiły niewielką wartość bez osoby zdolnej je odcyfrować.

- Chcesz tamte papiery, prawda? - odezwała się w końcu, zdecydowanie i pewnie - W takim razie zabierz tą wykałaczkę z jego szyi i puść go, bo właśnie masz zamiar poderżnąć gardło jedynej osobie zdolnej je zrozumieć. Ginie on, giną bogactwa.

Nie ruszyła się. Stała nadal w gardzie, skupiona, gotowa w razie czego od razu na niego ruszyć i zadbać, by nie wstał. Kerończyk wyglądał na inteligentnego przeciwnika, świadomego, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W jej głowie pojawiła się myśl, która mogła zabezpieczyć życie Edwarda, jeśli drab stwierdziłby, że skoro on nie może zdobyć wiedzy zawartej na pergaminach, nikt jej nie zdobędzie.

Niewiele dzieliło ostrze miecza od tętnicy badacza. Spojrzała na nie i bez zmiany wyrazu twarzy natychmiastowo zmieniła to, co widział Kerończyk z płazu broni na smukłą i zabójczą żmiję, która kierowała swe małe oczka na twarz szantażysty, wysuwając rozwidlony język i przygotowując się do ataku. W tym momencie ten powinien stracić koncentrację chociaż na sekundę, zachwiać się, odjąć sztych miecza od skóry jeńca, a wtedy Erriz chciała poczęstować go kolejnym trafieniem w szyję, nożem zakrwawionym jeszcze po poprzedniej ofierze, dokładnie w ten sam sposób, najlepiej jeszcze dodając do tego pokierowanie miecza przeciwnika w przeciwną stronę, oddalając go od Edwarda telekinezą, której ostatnio sporo używała.

Szyje to słaby punkt człowieka. Większość osób ich nie osłania. Ferret zrobił ze mnie maszynkę do zabijania, więc czemu nie miałabym z tego nie skorzystać, by uratować życie warte trochę więcej?
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

20
Kerończyk docisnął ostrze mocniej, widząc, że dziewczynie nie śpieszyło się usłuchać. Potem iluzja zadziałała i wszystko rozegrało się błyskawicznie, w mgnieniu oka. Odchylił odruchowo głowę, rozluźniając uścisk i cofając się. Ale był czujny, jak żuraw. Skontrował telekinetyczne szarpnięcie bronią, na śmigający ku niemu nóż odpychając jeńca i samemu uskakując w drugą stronę, z wysiłkiem zastawiając się klingą. Zabrzęczało. Nóż odbił się od płazu i przekoziołkował w powietrzu, lądując na ziemi. Kolejny raz.

Zaklął, doskoczył do badacza, przetaczając się po ziemi, zanim cisnęła czymś znowu. Był szybki i zwinny, niemal ponad ludzką miarę, kiedy zawinął mieczem. Tym razem chwycił mężczyznę za włosy, brutalnie odchylił głowę, tak, że dokładnie widziała brzytwę, przesuwającą się po jego gardle. Nie zabił go. Jeszcze nie. Edward krzyknął jednak z bólu i strachu, a krew spłynęła zbroczem płazu na dłoń wojownika.

Cholera, dziewczyno! — warknął. — Naprawdę to utrudniasz! Rzuć broń, albo wykrwawi się, jak świnia, mi za jedno, czyście żyw, czy martwy! No, ruchy, byle żywo! Kolejnej szansy nie dostaniecie, zaklinam się. Nie zdadzą ci się na mnie sztuczki i zaklęcia. Wyciągnij pergaminy, wszystkie. — Przekręcił nadgarstek, a ostrze znalazło się bezpośrednio pod szczęką badacza, na tętnicy, nacinając skórę. Towarzysz popatrzył na nią błagalnie.

Ruchy — pogonił Kerończyk. — Chyba, że chcesz przekonać się, czy nie blefuję, dziwna dziewczyno. Nie łyp tak tymi ślepiami i pomyśl, nim się odszczekniesz. Mi za jedno, czy będzie żywy, czy martwy. Trzeba mi tylko papierów. Nie on jeden je odczyta. Próbuję iść wam na rękę, bacz tedy, co czynisz. Możecie odejść stąd za chwilę wolni i nietknięci... w większości nietknięci... albo skończyć, jak oni. — Tylko na chwilę spuścił z niej wzrok, ruchem brody wskazując ciała. Czuła na sobie jego przeszywające spojrzenie, pozbawione lęku. Nie uśmiechał się już kącikiem ust, lecz twarz miał nieprzeniknioną. Rzeczywiście, mógł rzec szczerą prawdę, nie przypominał reszty z kompanii Leskego słowem ani zachowaniem. Albo mógł być nie gorszym aktorem, niźli szermierzem.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

21
Z wyrazem zacięcia na twarzy, może trochę pomieszanego z bezradnością, zacisnęła zęby oraz dłoń trzymaną na sztylecie, by w końcu go puścić, rzucić na ziemię i udobruchać Kerończyka. Ostrze opadło płasko na grunt, nie wzburzając kurzu na podmokłym terenie. Tak czy siak, nie miała zamiaru rezygnować z walki o to, co ten chciał - nadal trzymał nóż na gardle badacza. Fortel nie udał się, lecz dowiedziała się jednego - przeciwnik miał cholernie dobry refleks i diabelską szybkość, wręcz niemożliwą do osiągnięcia przez człowieka. Leske wyglądał, jakby już od dawna mógł gryźć ziemię, ten też nie był aż takim zwyczajnym człowiekiem...

Założyła ręce na piersi, patrząc prosto na Kerończyka. W jej głowie pojawiła się myśl, którą natychmiast wypowiedziała.

- Grozisz mi moim własnym dziełem? Wiesz, to nie dodaje ci powagi ani splendoru. Jedno trzeba ci przyznać, wysławiać się umiesz. "Dziwna dziewczona" to jeden z najlżejszych epitetów, jakie słyszałam na swój temat. "Diabla córka", "demonica", "krwawooka", "gadzia kurwa"... Ale jak ty chcesz dostać te pergaminy, co? Może coś zaproponuję. Biorę papiery, podchodzę, puszczasz Edwarda żywego, nie bardziej zranionego niż jest, idziesz w moją stronę. Ja będę za blisko, żebym zdążyła czymś rzucić, więc będę miała mniejszą szansę na zabicie ciebie. Ty większą na zabicie mnie. Ja tak to widzę.

On chyba nie myśli, że pozwolę mu ot tak odejść z tymi pergaminami. Cholera, on coś szykuje. I dlatego chcę, by puścił Edwarda wcześniej.

Faktycznie chciała wyciągnąć zapisane karty z torby. W pogotowiu pazury, a jeśli się uda, zawezwie wodę do utopienia przeciwnika. Wspominał, że magia mu wiele nie zrobi, prawda, ale nie bardzo w to wierzyła. Jeśli postanowi zaatakować dziewczynę z tą nadnaturalną szybkością tuż po otrzymaniu, lub nawet wcześniej, trzeba będzie się skupić na pierwszych odbiciach, blokach, chlaśnięciach, mając do dyspozycji jedynie prawą rękę - w tym czasie przyzwać do siebie sztylet.

Mógł też odejść z pergaminami, rzucić się biegiem, cokolwiek, bez rozlewu krwi - w takim wypadku rozważała rzucenie za nim w pogoń bańki wody, by skutecznie zatrzymać go nad brzegiem rzeki i odzyskać to, dla czego tyle osób straciło życie.

Mogło się okazać, że brudny najemnik faktycznie był odporny na magię - ta możliwość wydawała się czarnowłosej prawie niemożliwa, lecz jeśli była prawdziwa, pozostawała walka w zwarciu.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

22
Mężczyzna skrzywił usta w uśmiechu. Jego oczy nie drgnęły pod powiekami, wpatrzone w dziewczynę. Pokręcił głową, wysłuchawszy planu i propozycji Erriz. — Nie przykładam wagi do tego, jak wołają cię inni — odparł miękko. — Ani za kogo sama się uważasz. Bacz jednak, by nie uważać się za sprytniejszą, niż jesteś. Położysz papiery tutaj, na ziemi. Teraz — położył nacisk na słowo. — Potem odwrócisz się i ruszysz wzdłuż brzegu, w górę rzeki. Dwieście kroków, licząc na głos, tak, żebyśmy słyszeli. Zatrzymasz się. Wtedy go wypuszczę i oboje odejdziecie stąd wolni oraz żywi — mówił spokojnie, pewnie, bez zawahania. Wydawał się być szczery, na ile Erriz znała się na ludziach i ich twarzach... a nie znała się nic. — Tak, wiem — skrzywił się znowu, nim zdążyła odparować — skąd możesz wiedzieć, że mówię prawdę? Nie możesz. Musisz mi zaufać. Albo przekonać się, czy mówię też prawdę, kiedy obiecuję, że jeśli nie ruszysz się zaraz, on zginie.

Musisz mieć nas za głupich — wycharczał ciężko Edward. Oddychał z trudem, zdenerwowany, a gdy zakaszlał, sam omal ponownie się nie skaleczył. — Wolę zginąć, niż znów trafić... khe-khe... w wasze ręce...

Mam was za rozsądnych. Oboje. Jestem zaledwie skromnym posłańcem, moim poleceniem są zapiski i tylko zapiski pragnę pozyskać — wyjaśnił. Nawet wtedy nie odrywał jednak spojrzenia od diabelstwa, studiując ją z jakimś dziwnym, przekornym zainteresowaniem. — Możesz mnie posłuchać, dziewczyno i wtedy oboje zyskujecie wcale sporą szansę na przeżycie, jeśli w drodze do miasta nie pożre was drapieżny kot. Gdybym chciał jego lub twojej śmierci, nie rozmawialibyśmy. Gdybym był jednym z ludzi Leskego, również — oni potrzebują tylko jego. Możesz mnie jednak nie posłuchać lub spróbować cokolwiek odwinąć. Wtedy zginiecie z pewnością. A przynajmniej on.

Radziłbym się ruszać — dodał. — W pobliżu jest kolejna grupa. Jeśli tutaj dotrą, nie będę miał wyboru, jak odegrać wiernie swoją rolę i przekazać was oboje w ich ręce. Wtedy wszystko się skomplikuje.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

23
Słowa Kerończyka zaskoczyły diablicę. Wyraziła to delikatnym uniesieniem brwi i gorączkową myślą. Trzecia strona? Chyba wpadłam w sam środek wyścigu szczurów...

Nie miała już pomysłu, w jaki sposób mogłaby go skutecznie zaatakować. Wyjścia były dwa - pójść mu po myśli i oddać pergaminy, ryzykując życie Edwarda, lub zaszarżować i upewnić się, że tamten już by nie wstał, lecz z całą pewnością pociągając życie jeńca i zostawiając ją samą wśród tropikalnych pnączy, śmiercionośnych chorób i nieznanych zwierząt. Wydawało się oczywiste, co by wybrała. Konsekwencjami zajmie się później - czy towarzysz powie, że powinna była wybrać inaczej, czy utracą je, w tamtym momencie szantaż Kerończyka naprawdę był skuteczny. Sama siebie zbeształa za zbytnie skupienie się na jednym człowieku - wszakże dla niektórych spraw ofiary są nieuniknione - ale nie potrafiła inaczej. Może w przyszłości nauczy się wybierać mniejsze zło...

Mimo wszystko nie chciała dawać Kerończykowi pełnej władzy nad sobą. Chciała jeszcze trochę dla siebie wynegocjować. To już miała być ostatnia próba, niezbyt groźna dla szantażysty, mogąca dać jej sporo, jeśli doszłaby do skutku. Pieprzyć papiery. Coś czuję, że jeszcze go dopadnę, szansa będzie... Sprawa była zbyt zawiła i rozwlekła, by na nią nie wpaść podczas dalszej przeprawy przez dżunglę. A nóż Edward pamięta, co na nich jest, będzie mógł jeszcze do tej świątyni dotrzeć... Z innymi kompaniami na karku. Cholera, cholera, cholera. Zawsze źle.

-Siedemdziesiąt. Będziesz bardziej... godny zaufania.

Wiedziała, że ryzykuje. Nie miała wielkiego pola manewru, ale miała zamiar wykorzystać je w pełni. Obrzucając wzrokiem zakrwawioną ziemię, zanotowała w myślach, by potem zebrać jeszcze swoje porozrzucane mienie, dwa noże i sztylet. W tym samym momencie, w którym jej wzrok znowu skupił się na długowłosym drabie, skierowała swe kroki ku torbie Edwarda, uważając, by nie potknąć się o nic.

Nie chciała już więcej negocjować - zbyt niebezpieczne. Nie była nawet pewna, czy tamten nie odmówi kategorycznie zmniejszenia dystansu między nimi, gdy będzie zabierał pergaminy. Zaatakować go chciała tylko, jeśli zlekceważy to, co mówił i doprowadzi do śmierci Edwarda. Wtedy nie miałaby nic do stracenia i rzuciłaby w niego pierwszym czarem, jaki by jej się nawinął pod pazury.

Nawrzucała sobie, że się poddała. Wiedziała, że nie powinna. Ale nie potrafiła inaczej.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

24
Mężczyzna zmrużył oczy, ale uśmiech nie spełzł z jego twarzy. Skinął głową na znak, że zgadza się i jednocześnie, żeby ruszała się bez dalszego zwlekania, jeśli chciała utrzymać towarzysza przy życiu. Przez chwilę, gdy dziewczyna składała pergaminy na ziemi, towarzyszyła im prawie że niezmącona cisza, przerywana tylko ciężkim oddechem Edwarda oraz kwileniem umierającego na uboczu oprycha. Powietrze wydawało się tężeć od napięcia, nawet ptaki wciąż milczały na gałęziach, a małe, nadrzewne zwierzątka przypatrywały im się czujnie.

Kerończyk nie spuszczał z niej oczu. Czuła jego wzrok na plecach, kiedy ruszyła wzdłuż brzegu, na głos odliczając każdy krok. Trawy szeleściły cicho pod jej stopami. Mężczyzna nie poruszył się, nawet nie drgnął przez cały ten czas. Nie wypuścił też brańca. Dopiero, kiedy Erriz wypowiedziała głośno ostatnie słowo i zatrzymała się, obracając się w z powrotem stronę pola walki, uwolnił go. Badacz padł twarzą na ziemię, ale wszystko wskazywało na to, że był cały, choć z pewnością nie zdrów. Z trudem dźwignął się i podparł na ramionach.

Wojownik wyglądał, jakby całkowicie stracił zainteresowaniem i jeńcem, i dziewczyną. Minął uczonego, nie odwracając ku niemu głowy, przyklęknął nad papierami. Przejrzał je pobieżnie, po czym zwinął w jeden rulon i związał. Wydawał się nie tknąć nic więcej z ich skromnego dobytku, na porzuconą przez Erriz torbę nawet nie spojrzał. Później podniósł się i podszedł do swego niedoszłego kompana, zwijającego się w trawie w ostatnich konwulsjach. Z daleka dziewczyna widziała, jak pochyla się nad nim z krótkim ostrzem i przebijające przez chmury słońce błyska na płazie. Powietrze przeciął krótki, żałosny skrzek, który wypłoszył ptaki z pobliskich szuwarów. Oprych przestał się ruszać. Zanim odszedł, zauważyła, że Kerończyk przystanął jeszcze przy zbierającym się z ziemi Edwardzie i coś do niego powiedział. Potem zniknął w mateczniku prowadzącym w głąb dżungli i zostawił ich całkowicie samych. Póki co.

Gdy powróciła szybkim krokiem na miejsce, po wojowniku nie został nawet ślad, poza jeszcze jednym trupem. Edward zdążył zebrać cały ich ekwipunek z prowizorycznego obozowiska. Noże oraz sztylet, o których przypomniała sobie wcześniej, czekały złożone na skórzanej torbie. Badacz wyciągnął w jej stronę dłoń z manierką, sam upiwszy wcześniej mały łyk.

Napij się. Trzeba oszczędzać wodę na drogę, ale dobrze ci zrobi. — Sam wyglądał blado, pocił się, choć mogły być to nerwy i przemęczenie. Wciąż był oszołomiony i unikał spoglądania na ciała, ścielące okolicę, zaś na Erriz zerkał z obawą. Przełamał się jednak i podniósł wzrok na dziewczynę. Nawet w jego oczach zauważyła przebłysk strachu i wstrętu przed jej prawdziwą formą, których nie umiał ukryć. — Powiedział, że odciągnie od nas resztę grupy... Nie wiem, czy możemy mu ufać... khe-khe... ale nie zabił mnie ani nie zabrał nic więcej, niż papiery. Powiedział też, że idąc w górę rzeki, w godzinę drogi znajdziemy bród... Myślisz, że w tym także możemy mu zaufać?

Dziękuję — rzekł też, zanim zdążyła odpowiedzieć. — Ponownie. Przysięgam, kiedy dotrzemy do miasta, dopilnuję, żeby wszystko zostało ci wynagrodzone. Mam tam ludzi, którym mogę jeszcze zaufać i jeśli jeszcze kogoś za mną nie posłali, z pewnością nie zlekceważą twojej roli w tym wszystkim.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

25
To w końcu był koniec… Koniec starcia, nerwówki, nieprzyjemnych doświadczeń. Gdy w końcu powróciła do obozowiska, wyglądającego jak miejsce rzeźni, którym właściwie było, pierwszym, co zrobiła, było doskoczenie do Edwarda. Już, już miała zapytać go o stan, gdy przerwał jej w trakcie otwierania ust. Propozycja napicia się odrobinę ją zaskoczyła, jako że była to ostatnia rzecz, o jakiej by pomyślała w takim momencie. Jeszcze trochę zdumiona, z wdzięcznością przyjęła manierkę i upiła kilka niewielkich łyków, aby wypłukać z ust posmak winy. W końcu, gdy przełknęła, oddała ją właścicielowi i w milczeniu wysłuchała tego, co ma do powiedzenia w związku z jej udziałem w tej kabale.

- Nie zlekceważą, o ile pierwej nie rzucą się na mnie z żelazem. Wybacz, muszę odreagować – wyrzuciła jako pierwsze. Zdrową ręką pomasowała miejsce między oczami, poruszając się bez ładu i składu w którą stronę nogi ją poniosły. Rzuciła mu jeszcze: - Wytrzyj szyję. Dość już mam widoku krwi… Więcej chyba nie można zrobić…

Gdy znalazła się w pobliżu rzeki, od zniechęcenia pochyliła się nad przybrzeżnym nurtem i przepłukała okrwawione pazury z karminowej cieczy, patrząc, jak przepływa między unoszącymi się na wodzie roślinkami. W końcu otrzepała ją z kropelek i powróciła do towarzysza. Usiadła, krzyżując nogi, a następnie zawiesiła ręce na kolanach.

- Wątpię, że można mu zaufać – odniosła się do jego wcześniejszej wypowiedzi, wbijając wzrok w nieokreślony punkt przed sobą. – Jaki mamy inny wybór? Najwyżej znajdzie się jakiś kij i będziemy badać głębokość wody… i uważać na tamte ryby… i dalej iść… Pieprzyć to wszystko, cholera jasna…

Uniosła dłonie na wysokość głowy, podparła się za ich pomocą i przez chwilę pozostała w tej pozycji. Musiała się uspokoić po niespotykanym wcześniej akcie… czego właściwie? Po dziwnym szale? Zachowaniu odpowiadającemu zmianie wiatru w porywisty tajfun, zabierający wszystko na swojej drodze? W teorii to takie przemiany odpowiadały wszelkim sługom Sulona, więc nie powinna być zaskoczona takim obrotem spraw w swoim wypadku. Nie miała jeszcze z takim doświadczeniem do czynienia, jako że nigdy nie znalazła się w sytuacji, w której musiała walczyć o życie z bandą chłopa przy mieczu… Jak ja mogłam, jak ja mogłam? Odtwarzała całe wydarzenie od nowa i od nowa, usiłując zrozumieć, co sprawiło, że nagle całkowicie zmieniła swój stosunek do życia tamtych. Ludzkie życie to ludzkie życie. Kropka. A może jednak to tak trzeba, walczyć za innych, zabijać? Tak żyć?

Nabrała jeszcze kilka głębokich oddechów, czując, jak adrenalina opuszcza jej ciało i jak na powrót staje się sobą – rzeczową, chłodną diablicą w niechcianej skórze. Czuła, jak pazury wbijają się jej w skórę głowy. W końcu odjęła ręce od twarzy i spojrzała na Edwarda.

- Przepraszam – wydusiła tylko. Za wszystko. W końcu powstała, na powrót uspokojona. Ciała powoli stygnące na glebie nadal wywoływały w niej negatywne odczucia, ale nie mogła dawać się prowadzić głupim emocjom. W gruncie rzeczy nie interesowało jej, co Edward z nimi zrobi – czy zostawi bez ruszania, czy przeszuka, jak zrobił to z Pintą. W milczeniu pozbierała wszystkie swoje manatki, przepłukała broń, której użyła, doprowadziła się do w miarę akceptowalnego stanu – poprawiła włosy, uważając, by nie zrobił się jeden wielki kołtun, naciągnęła kołnierz wyżej na twarz i otrzepała ubrania.

- Nie możemy tu zostać, niezależnie od tego, co tamten mówił. Nie chcę znowu na niego wpaść. Widział mnie. Kto wie, komu co powie. Kogoś jednak ma po swojej stronie, prawda? Jeśli możesz, lepiej się stąd ruszajmy.

Nie chodziło tu wyłącznie o nią. O niego również. Wszakże oboje byli teraz celem. Trzeba było uciekać, kierować się coraz bliżej Da'Kattok, ku nadziei na przeżycie obojga.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

26
Poradzę sobie, tak myślę... — odrzekł badacz. Był słaby i po wszystkim oddychał nawet z większym trudem, niż poprzedniego dnia, ale dłuższy pobyt w dżungli nie mógł go żadną miarą wykurować. Otarł szyję skrajem koszuli. Starał się kaszleć, zasłaniając usta dłonią lub w rękaw, ale Erriz i tak mogła spostrzec, że coraz obficiej pluł krwią. Nawet kiedy w końcu wyruszyli wzdłuż brzegu, nie było jej dane mieć najmniejszej pewności, czy zdoła doprowadzić mężczyznę do miasta żywego, ani czy śmierć nie przypieczętowała już jego losu i nie doścignie go tam. Mogła jedynie spróbować uczynić wszystko, co leżało w jej mocy.

Edward wcześniej pozbierał do tobołka to, co zostało z jego skromnego dobytku po napaści. Widziała żal w oczach badacza z powodu utraconych zapisków, lecz nic na temat nie powiedział. Nie odezwał się już więcej. Nie tknął też żadnego z ciał, unikając przyglądania się zarówno im, jak i diabelstwu. Kiedy oboje ochłonęli i nie mieli już powodu, by pozostawać na miejscu ani chwili dłużej, zaczęli mozolną wędrówkę w górę nurtu. Przedzierali się przez wysokie zarośla, Erriz na czele i Edward tuż za nią. Stan mężczyzny uniemożliwiał im forsowne tempo. Kilka razy zatrzymywali się, żeby mógł przysiąść na pniu lub gładkim kamieniu i odpocząć oraz wykaszleć się ponownie. Edward przełamał się też i poprosił dziewczynę, żeby czarem oczyściła powietrze wokół niego, pomogła mu nabrać więcej oddechu, tak jak zrobiła to poprzedniego wieczora. Daleko mu było do wyklinania jej od plugawych odmieńców, ale widziała, że obawiał się jej i niepokoił po tym, co ujrzał. Unikał patrzenia jej w oczy. Ruszyli ponownie, a mgła wisząca od świtu nad dżunglą zdążyła opaść i długi czas snuła im się do pasa, utrudniając orientację. Była tak gęsta, że w końcu Erriz przestała mieć pewność, gdzie znajdował się brzeg, a gdzie płynęła rzeka. Oderwali gałąź drzewa i końcem upewniali się, czy nie zbaczają w szuwary.

Im wyżej brnęli, tym bardziej zmieniała się też nieprzenikniona, zielona ściana dżungli, która grodziła ich z drugiej strony. Gęsty matecznik i barwne od egzotycznego kwiecia oraz owoców krzewy, i karłowate drzewka, zaczęły ustępować masywnym pniom porośniętymi epifitami oraz lianami wiszącymi z grubych ramion. Powierzchnia pni była gładka, pozbawiona kory. Niektóre nie były bardziej rosłe, niż drzewa w Keronie, do innych trzeba byłoby dziesięciu mężczyzn, by je objąć. Po olbrzymich koronach niemal przysłaniających niebo Erriz widziała, że wydawały się być coraz większe i coraz masywniejsze im wyżej i bardziej w głębi lasu wyrastały. Mogła tylko wyobrażać sobie, jakie stworzenia zamieszkiwały odmęty tak dzikiego miejsca, gdzie rosły podobne olbrzymy.

Mgła rozrzedziła się i w końcu zniknęła całkowicie, co oznaczało, że prawdopodobnie szli już pół dnia. Ani dziewczyna, ani Edward nie mogli jednak upewnić się po położeniu słońca, gdyż od rana chmury przytoczyły się szarą powałą i w końcu na głowy zaczął siąpić im ciepły, ciężki deszcz. Musieli też nadłożyć nieco drogi. Badacz był wyczerpany, lecz wciąż dość czujny, żeby złapać Erriz za ramię, zanim wlazła w wygniecione w trawach leże jednego z rzecznych gadów. Wskazał jej palcem i wtedy spostrzegła spoczywającego nieruchomo w zaroślach krokodyla, a tuż obok gniazdo z jajami. Z całą pewnością nie byłby zgoła tak nieruchomy, gdyby ktoś się do nich zbliżył. Rozrastający się matecznik zawężał brzeg, więc żeby ominąć leżę, musieli przedrzeć się kawałek dżunglę. Tam stąpali powoli, uważając na węże i inne jadowite stworzenia. Pokonali podmokły wykrot, po czym w końcu wydostali się z powrotem nad rzekę.

Wreszcie ujrzeli bród, o którym wspomniał Edwardowi Kerończyk. Od dłuższego czasu byli przekonani, że zwiódł ich i musieli kierować się w mozolnej aż do rozwidlenia. Badacz odetchnął głęboko i niepokojąco gwałtownie opadł na przewrócony, spróchniały pień. Rozkaszlał się. Podniósł jednak rękę, że wszystko było w porządku i był jedynie bardzo zmęczony, zanim Erriz zdążyła zareagować. Dziewczyna miała tymczasem okazję przyjrzeć się płyciźnie sięgającej kolan.

Nie wyglądało to dobrze.

Na każdym z brzegów mogła się dopatrzyć wylegujących się bez ruchu gadów. Większość była przeciętnych rozmiarów, smukła i zwinna, lecz kilka wydawało się być znacznie potężniejszych. Jeden, po drugiej stronie, był długi chyba na dziesięć stóp i pokryty czarną łuską. Nie poruszały się, lecz minionej nocy widziała, jak szybko potrafiły rzucić się i kłapnąć paszczą, gdy na wodzie wylądował ptak. Wszystkich naliczyła pięć. Dwa największe leżały po drugiej stronie, na samym brzegu. Trzy drobniejsze dryfowały w mangrowiach w pobliżu. Nie wiedziała, czy udałoby się ominąć je bezpiecznie. Rzeka nie była szeroka w tym miejscu, dystans krótki, lecz i bród nie rozciągał się dostatecznie. Nie było to wymarzone miejsce na przeprawę. Przez całą drogę jednak, gdy obserwowali rzekę, była ona głęboka do ciemnej toni, w której nie wiedzieli, co się kryło, nie wspominając o przyśpieszającym gdzieniegdzie nurcie. Edward wspominał, że mięsożerne ryby zamieszkujące tropikalne wody potrafiły być nawet bardziej śmiercionośne od krokodyli.

Jak to wygląda?... — zapytał towarzysz, opanowując w końcu długi atak kaszlu. Musieli się śpieszyć.

Erriz musiała zdecydować, co począć dalej... lub jak przedostać się na drugi brzeg i na bezpieczny ląd.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

27
Metr po metrze, coraz bardziej zagłębiali się w dżunglę, która zdawała się stawać coraz mniej dostępną dla człowieka. Czujność trzeba było zachowywać nieustannie, nawet na prostej, wydeptanej przez zwierzynę ścieżce można było nieopatrznie nadepnąć na węża czy inne tropikalne zagrożenie. Mimo to, nadal żyli, oboje. Edward wciąż dyszał i ukradkiem pluł krwią, Erriz starała się czuwać i w razie czego oczyścić dalszą drogę.

Ilekroć zdawał się odwracać głowę, sama ją spuszczała, chowając twarz głębiej w kołnierz. Mogła zmienić wygląd na bardziej ludzki. Nie chciała jednak marnować sił, które mogły przydać się w innym czasie, trwała przeto z przeklętą twarzą, wzdychając jedynie, gdy czuła na sobie jego spojrzenie. Niemiłe uczucie.

Kiedy jednak poprosił ją o pomoc, bez wahania chwyciła nitki magii i skłoniła je do oplątania jego głowy, by ulżyć w jego chorobie, czy co go dopadło. Wystarczyło chcieć, by niektóre wskaźniki powietrza zmieniły się i lekko pchnąć moc do działania – nie było to zbyt trudne, robione drugi raz, a rzeczywiście komuś pomagało. Gdy skończyła, uśmiechnęła się smutno. Chciała, by w końcu dotarli do Da’Kattok i by otrzymał trochę bardziej rzetelną pomoc.

Póki co, nadal tkwili w dżungli, wśród insektów, parnych oparów, a wkrótce i deszczu. Wędrówka trwała – a bród miał być godzinę drogi od tamtego obozowiska. Wydawało jej się, że szli już znacznie dłużej, gdy wtem w końcu woda przejaśniła się, spłyciła. Momentalnie jednak radość zmieniła się w zdenerwowanie, gdy czarnowłosa ujrzała na obu brzegach krokodyle.

- Świetnie – parsknęła cicho – Dalsza droga nie wchodzi w grę. Musimy przejść tutaj.

Rozejrzała się, a gdy ujrzała zwalony, w miarę bezpieczny pień, usiadła na nim, śmiejąc się z niemocy. Co zrobić, by dalsza droga stanęła otworem? Zamyśliła się i szybko przejrzała arsenał swoich możliwości. Część z nich polegała nie tylko na mechanicznym ciskaniu czarami, ale i na wyobraźni, toteż musiała porządnie zbadać środki, których mogła użyć.

Zabić ich nie mogę, bo jak? Nożem? Skóra za gruba… Przenieść ich też nie dam rady, przenieść siebie tam ot tak nie możemy… Muszę zrobić coś, co zablokuje im możliwość zaatakowania nas. Te pyski mogą kłapnąć i… mam.

Powstała w końcu, znienacka unosząc głowę.

- Powiedz mi, czy krokodyle potrafią otworzyć paszcze mimo spętania? – zwróciła się do Edwarda, jednocześnie unosząc głowę i przeszukując przestrzeń nad sobą. Wątpiła, by miał sznurek, toteż pomyślała o użyciu lian, by z odległości zamknąć nimi gadzie pyski. Szybkim ruchem wyciągnęła jeden z noży, a następnie uniosła go w powietrze, manipulując tak, by przeciął kilka najbliższych pnączy jak najwyżej.

Powoli, pomału, bez pośpiechu i w skupieniu chciała kilkakrotnie owiązać nimi długie paszcze, uważając, by żaden się na nich nie rzucił – tych bliżej, jak i tych na drugi brzegu. Cicho jeszcze powiedziała Edwardowi, by odsunął się – cokolwiek się stanie, ona to przyjmie. Sztylet znowu w pogotowiu, gdyby któryś nie stał bez ruchu i nagle zapragnął zaatakować sprawczynię.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

28
Magia stężała znajomo w powietrzu. Nóż posłusznie poszybował nad ich głowami, lecz przecięcie zielonych pnączy okazało się być znacznie trudniejszym zadaniem, niż Erriz mogła się spodziewać. Zmęczenie marszem, głód, pragnienie i wyczerpanie oraz nie dający wytchnienia, parny i wilgotny klimat puszczy bardziej, niż wystarczały, by osłabić koncentrację oraz precyzję dziewczyny. Nawet najniższe z lian zwisały wcale wysoko z masywnych gałęzi i nie miała innego wyjścia, jak niewygodnie zadzierać głowę, żeby pokierować ostrzem. Liany okazały się być grube, mięsiste, do tego zrośnięte ze splotów twardych, niczym ścięgna, zmuszając ją do wysilenia się prawdziwie, nim w końcu nóż przestał się ześlizgiwać i przegryzł pierwszą. Pnącze przecięło powietrze z sykiem. Po chwili zmagań przerwała je także z drugiej strony i spadło w zieloną trawę. Pozostały cztery. Czuła pot, spływający po czole i pod ciążącym odzieniem.

Edward klasnął dłonią w kark i zapsioczył na komara. Erriz też czuła, że kąsają, ale nic nie mogła poradzić. Skupiała się na utrzymaniu narzędzia w powietrzu. Usłyszała, jak badacz wzdycha z namysłem, zapytany o krokodyle. — Jonah nie opowiadał o nich wiele, poza tym, żeby nie podchodzić zbyt blisko i omijać gniazda. Ale może się powieść. Mówił, że nie są tak silne, gdy mają rozewrzeć pysk, można zamknąć go rękami... Za to kiedy zacisną paszczę... — Urwał i kątem oka widziała, że pokręcił głową. — Są szybkie i z potrafią wody potrafią wyskoczyć w górę... Mus-... khe-khe... Musisz być... cholernie ostrożna... — Przerwał mu kaszel.

Po dłuższych zmaganiach w końcu zebrała u stóp dość mocnych pnączy, by spróbować zrealizować swój plan. Gdy zbliżyła się do wody, z daleka widziała, że dwa największe gady nie drgnęły nawet na ruch po przeciwległej stronie rzeki, jakby go nie dostrzegały. Leżały bez ruchu na brzuchach, z uchylonymi paszczami o białym wnętrzu i rzędach potężnych zębów. Być może wypoczywały już po posiłku. Bądź czekały, aż ofiara sama podejdzie. Mniejsze gady, dryfujące przy brzegu i wychylające ciemne pyski nad powierzchnię, by czerpać powietrze, wydawały się być znacznie łatwiejszym celem na początek.

Gotowa asekurować się sztyletem w dłoni i wykorzystując każdą uncję koncentracji, jaką mogła z siebie wykrzesać, Erriz za pomocą magii zaczęła ostrożnie przenosić lianę w stronę najbliższego gada. Krokodyl dryfował nieruchomo tuż, tuż, przy brzegu, przy dziewczynie. Musiała tylko nieznacznie się wychylić, by widzieć go dobrze. Jej siły byli solidnie nadszarpnięte, ale zdołała wytężyć wolę. Powolny ruch zmylił drapieżnika, czułego na szamoczące się ofiary i zaciskając w skupieniu zęby, Erriz oplotła luźno jego pysk.

Szło dobrze. Dopóki liana nie zacisnęła się po raz pierwszy.

Czując więzy, gad zaczął rzucać się i miotać na płyciźnie. Młócił potężnym ogonem, skręcał cielsko, łbem tłukł o powierzchnię rzeki, pieniąc wodę. Krokodyle w pobliżu spłoszyły się i z nurtem przemknęły z brodu w toń, na głębię, opuszczając wybrzeże. Olbrzymy po drugiej stronie syknęły groźnie i również zsunęły się do rzeki, podążyły za poprzednikami, wypłoszone obecnością ludzi.

Dziewczyna zaś znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Nie zdążyła uskoczyć, kiedy drapieżny gad w szalonej walce u uwolnienie paszczy wyrwał spod powierzchni w górę i uderzył w nią bokiem cielska. Wpadła do rzeki. Zanim wynurzyła głowę nad zimną wodę, rąbnął ją rozpędzony ogon. Zachłysnęła się, straciła oddech. Sztylet omal nie wypadł jej z dłoni. Zgubiła zaklęcie i gdy w rozpaczliwym odruchu chwyciła się korzeni przy brzegu, usłyszała przerażający trzask rozrywanych pnączy. Edward rzucił się do niej, chwytając dziewczynę za ręce — za szponiastą łapę, kaleczącą mu przedramię — i pomagając wydostać się na brzeg. Wyleciała na trawę, badacz przed nią. Podniosła jednak głowę tylko po to, by ujrzeć, jak z rzeki wypada i sunie ku niej w straszliwym tempie łuskowata bestia.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

29
Po raz kolejny przerażenie zmroziło czarnowłosą dziewczynę, nie wiadomo, który już. Nie udało się. A co ona sobie właściwie wyobrażała? Że gady grzecznie dadzą się spętać i pozwolą im przejść? W chwili obecnej już sama nie wiedziała, co myślała. Wiedziała, że się bezsensownie namęczyła, a teraz w dodatku zraziła do siebie krwiożerczą bestię. Niewesoło.

Po drodze jeszcze wpadła do wody, zachłystując się rzeczną wodą. Jeszcze gorzej. Wychodząc, mimowolnie poharatała rękę Edwarda. Coraz gorzej. Wywaliła się na brzeg, upadła, a gad się zbliżał. Ma ktoś linę?

W zdenerwowaniu odsuwała się chwilę, poruszając w tył kończynami, bacząc, by ten tylko nie kłapnął szczęką. Jakimś cudem ściskała jeszcze sztylet. Na co jej się przyda? Na niewiele, wiedziała, jak ciężko przeciąć łuskowatą skórę. Na co to wszystko? Ach tak, prewencyjny środek.

Wal w nozdrza, wal w nozdrza, wal w nozdrza… Jeśli cokolwiek atakuje, wal w nozdrza, a jak jesteś dość blisko, to w oczy….

Nie wiedziała, czy to głos jakiegoś poszukiwacza przygód, którego przypadkiem podsłuchała kiedyś, czy jej instynkt, czy Sulon jeden wie, co. Ale coś mówiło. A ona, z braku laku, musiała się chwycić tej nadziei. Na magię nie było czasu. Na brutalne zagrywki – tak. Zwierzyna, na którą się poluje, musi się bronić.

W myślach prosząc swego przewodnika o powodzenie, odsunęła lekko lewą nogę na bok, a następnie bezpardonowo, niedelikatnie, z całej siły rąbnęła okutym czubem w gadzie nozdrze, obserwując, czy krokodyl nie otwiera przypadkiem paszczy, by chapnąć. Przy odrobinie szczęścia zawaha się, przy większej dozie ucieknie.

Odejdź, odejdź, odejdź… Tylko nie z moją nogą…
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

30
Bydlę wydało z siebie okrutny syk, wietrzyło bezbronną ofiarę, sunąc na brzuchu. Ziemia zachrzęściła pod niezgrabnymi łapami gada. Rozchylona paszcza o miękkim, jasnym wnętrzu i zębach ostrych niczym opiłki wydawała się mrożąca krew, jak u smoka, gdy dziewczyna złowiła ją kątem oka. Tuż, tuż, wijącą się ku niej na zwalistym cielsku. Na dalsze obserwacje zabrakło czasu, nijak wnikliwe. Krokodyl rzucił się za odsuwającą się zdobyczą, Erriz kopnęła w tej samej chwili. Podziałało. Na ułamek sekundy. Łeb bestii zakolebał w bok od uderzenia okutym czubem buta. Z całą swą wątłą siłą, jaką dziewczyna włożyła w cios, nie starczyło to jednak, by skrzywdzić łuskowatego potwora. Syknął i kłapnął paszczą ponownie, błyskawicznie. Tym razem Erriz nie zdążyła podciągnąć nogi, nie dość wysoko. Mlasnęło obrzydliwie. Poczuła rozdzierający bój, kiedy zęby zacisnęły się miażdżącym chwytem na jej łydce i szarpnęły, łapiąc za żywe mięso.

Trzymaj się! — Klęczący Edward w pierwszym odruchu chwycił ją za ramiona, by gad nie zaciągnął dziewczyny z powrotem do rzeki — w wodzie byłaby bez szans. Niedźwiedzia przysługa. Czując opór, krokodyl rzucił łbem i wyrwał ze sobą kawał ciała. Erriz pociemniało w oczach. Potem uderzył ją obezwładniający ból — podróżnik rozpaczliwie usiłował skorzystać z chwili, nim bydlę przypuściło kolejny atak. Gwałtownie pociągnął ją dalej od brzegu, w matecznik i noga poszorowała po trawie oraz zaroślach, po korzeniach oraz gałązkach zahaczających ją, jak zęby tarki, po liściach przyklejających się do zalanej krwią rany. Tylko hucząca w uszach adrenalina nie pozwoliła dziewczynie natychmiast odpłynąć. A gdzieś tam czaiła się jeszcze bestia, goniła za łupem... Erriz nie wytrzymała. Czując nagle miękkie, zielone ramiona paproci muskające ją po twarzy, gdy szorowała po ziemi, osunęła się w ciemność.

Erriz zakrztusiła się. Szybko czyjeś ramiona, podparły ją od tyłu i podniosły jej głowę, aż odkaszlnęła spływającą po przełyku wodę. Poznała ciężki oddech Edwarda, zanim jeszcze otworzyła oczy. Nic, co się wydarzyło, nie okazało się być tylko okrutnym koszmarem... Wciąż była w parnej dżungli. Włosy lepiły się jej do czoła. Leżała na wilgotnej ziemi, na wpół podparta o pień jednego z rozłożystych drzew, w przemoczonym odzieniu i z nieustającym, pulsującym żywo bólem u dołu.

Nie patrz, lepiej nie... — przestrzegł badacz, ale spóźnił się i odruchowo skierowała wzrok na lewą nogę. Treść żołądka podeszła jej pod gardło. Pod obwiązaną i zaciśniętą pod kolanem lianą jako prowizoryczny ucisk, łydka została rozerwana do żywego. Nie dało się odróżnić, co zostało wydarte, a co się zachowało. Mięso wisiało razem ze strzępami spodni oraz grubej cholewy buta, która niechybnie ocaliła ją przed utratą znacznie więcej ciała, jeżeli nie potrzaskanym piszczelem lub pożegnaniem całej kończyny. Jak i uratowało ją to, że gad na lądzie nie był tak zgrabny i niebezpieczny, jak w odmętach. Oraz sam Edward. Erriz w pierwszym odruchu otworzyła szeroko oczy, wypatrując zagrożenia.

Spokojnie, już przepadł. Nie podążał za nami aż tutaj, a po godzinie zlazł do wody i odpłynął. — Podróżnik popatrzył po niej z troską, choć sam wyglądał, jak półżywy. Poza nim, dziewczyna widziała tylko zarośla i otulające ich szerokie liście, otaczające drzewo, jak olbrzymią macierz. Bolało ją rozdzierająco, od utraty krwi była słaba, niczym dziecko. W ustach miała sucho. I choć mężczyzna robił, co mógł, by jej ulżyć, czuła tylko koszmarne wyczerpanie. Muchy i owady zwietrzyły juchę, krążyły dookoła nich. W otwartej ranie czuła mrowienie, gdy przysiadały.

Tylko tyle mogłem... — powiedział cicho, zabierając manierkę z wodą. — Musiałem cię cucić, wybacz, trzeba nam ruszać... Te bydlaki w końcu się wyniosły, ale jeśli nie przejdziemy teraz... khe-khe... możemy... możemy nie mieć drugiej szansy. Jakoś się przeprawimy, przysięgam, ale musisz wstać... Pomogę ci, wezmę tobołki. Ostrożnie... — Mężczyzna wyciągnął dłoń, gotów pomóc jej stanąć na prawą nogę, a z lewej strony oprzeć ją na swoim ramieniu. Dziewczyna wiedziała, że jeśli się ruszy, ból stanie się nie do zniesienia. Słuchała go półprzytomna. Ogarniało ją ciche, pełznące w zakamarkach ciałach poczucie, że niczego nie pragnęła tak bardzo, jak tylko odpocząć. Zostać tam, pod drzewem... — Musimy iść, Erriz — ocknął ją głos Edwarda. — Miasto nie jest daleko, obiecuję, musimy znaleźć cyrulika...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Kattok”