[Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

1
.
Obrazek
Rozciągającą się olbrzymimi połaciami dżunglę przecinały dziesiątki rzek, mniejszych i tych tak szerokich, że w ich korycie mogłyby mijać się całe galery, gdyby nie groźne mielizny, kryjące się tuż pod spokojną, ciemną taflą wód. Meandrują i zakręcają w niezbadany sposób, gotowe doprowadzić bezpiecznie do najbliższej osady lub wywieść zagubionego pechowca na pewną śmierć w parnych, zielonych odmętach obcego lądu, jak w jądro mroku. Gdzieniegdzie rozlewając się nawet w wielkie mokradła i zdradliwe, grząskie bagniska, rzeki zasilają wodą cały las — wilgotny, podmokły, mangrowia przy brzegach, dalej gęstniejące, gdzie zrasta się tętniące życiem matowie pnączy, lian i epifitów, olbrzymich liści i kwiatów wyrastający wprost na pniach, drzew obrastających w owoce soczyste i te, których jeden kęs niósł śmierć. Wyżej, dalej w górę zboczy wyspy, zielony las był zmieniał się już w nieprzejednane sklepienie zieleni, osnute parą i mgłą.

Wszystko, co żyło w lasach Kattok, każdego dnia musiało od nowa wywalczyć sobie prawo, by w nich żyć. Zwłaszcza ci, którzy się w nich zagubili. Śmierć mogły nieść kły i pazury, mogły największe, najgroźniejsze bestie — drapieżne koty oraz olbrzymie jaszczury i węże o cielskach grubych jak jeden człowiek — i mogły najmniejsze z kolorowych motyli, przenoszące pył z jadowitych kwiatów. Przede wszystkim jednak, większości śmierć niosły choroby, przenoszone przez owady oraz odzierający z sił klimat, gdzie w najgorętsze dni niemal nie sposób było zaczerpnąć oddechu, nie wspomniawszy o mozolnej wędrówce przez przez trzęsawiska, labirynt pni i chwytające za stopy pnącza. Dla przybyszy ląd ten był tak obcy, jak całkiem nowy świat, groźny i dziki. Wędrując w jego zakątki, dotrzeć można było wszędzie — do całych miast, żywiących się dobrami wysp, do osad i portów u wybrzeży, albo daleko, tam, gdzie puszcza kryła opuszczone ruiny, szczerzące spod zielonej okrywy obłupane, murszejące kamienie, jak pokruszone zęby... albo wprost w paszczę łasego na łatwy łup tygrysa.
.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

2
Nie znajdziemy... nic lepszego... — wycharczał Edward, przystając, zgięty w pół jak po biegu, kiedy tylko wychynęli z zarośli. I wydawał się mieć rację. Coś, co brzmiało jak odległy, cichy szum oraz plusk wody zwabiło ich w tym kierunku i gdy przedarli się przez matowie, okazało się nie zmylić uszu zagubionych. Nawet, gdyby chcieli, nie mieliby jak kontynuować marszu, nie zmieniając kierunku i nie wracając głębiej w niebezpieczną dżunglę, znaleźli się bowiem na brzegu rzeki. Mogła być to nawet ta sama, w której szerokim ujściu cumowały łodzie ich niedoszłych oprawców, lecz żadne nie było w stanie stwierdzić na pewno. Wilgotny, egzotyczny las mogły przecinać dziesiątki rzek.

Khe-khe... powinniśmy tu zostać... — zasugerował badacz. W jego głosie, jeszcze gorzej brzmiącym, niż uprzednio, słychać było nie tylko nie tylko sugestię, a prośbę, niemal błaganie. I słabość, w której nie dało się przegapić, że dalsza wędrówka niechybnie wykończyłaby mężczyznę, jeśli tylko do tej pory obrażenia, głód i odwodnienie, i śmiertelne zmęczenie przymusowym marszem nie podpisały na niego wyroku. — Chyba znam to miejsce, ale nie mogę rzec na pewno. Musielibyśmy zaczekać do świtu.

W świetle księżyców oraz gwiazd, obsiewających czarne niebo, które w końcu ich sięgnęło, tafla wody błyszczała spokojnie, odcinając się od zarośniętego zielenią brzegu. Trafili na łagodny łuk koryta, na mangrowie, wybrzeże samych namorzyn, przy których coś plusnęło niekiedy, coś drgnęło — ryby, najwyżej wodne ptaki. Na przeciwległej jednak stronie Erriz spostrzegła kłodę, która dryfowała sobie bez zwady, jak to w zwyczaju miały kłody, nie poruszając się przykładnie, lecz ledwie wylądował obok niej młody perkoz, zwijając skrzydła i wypatrując na płyciźnie narybku, jak kłoda błyskawicznie rzuciła się do przodu i zacisnęła szczęki na zdobyczy. Sykiem i rozwartą paszczą odgoniła pozostałe kłody, unoszące się nieopodal.

Trzeba będzie uważać — przyznał mężczyzna. — Lecz woda po przegotowaniu zdaje się do picia... khe-khe... a po drodze widziałem bananowce... — spojrzał z nadzieją na dziewczynę, jakby oczekiwał jej aprobaty. — Mógłbym opowiedzieć ci wszystko... khe-khe... nie dam rady już tylko więcej... iść... — zacharczał ciężko, splunął. — Wiem, co nieco od Jonaha, co czynić... Pod pnączami na ziemi może zda się się znaleźć nieco suchych gałęzi. I nanieść wody z rzeki... khe-khe... trzeba będzie tylko uważać na krokodyle i zębate ryby. I pełnić warty, a ogień trzymać mały, niski. Nie mogą nas znaleźć — przycisnął cały swój dobytek mocniej do piersi. — Nie mogą...

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

3
Kolejne minuty, kolejne kwadranse wędrówki coraz bardziej oddalały ich od najemników, a Edward z chwili na chwilę wyglądał coraz gorzej. Podczas przedzierania się przez zarośla, liany i korzenie po rusz spoglądała na niego, niepewna, czy ten nie zemdleje w środku kroku. Miała nadzieję, że nie. Faktem było, że tego dnia przemierzyła już sporą ilość kilometrów i była w stanie przejść jeszcze jakiś odcinek trasy, lecz badacz nie wyglądał, jakby mógł temu podołać.

Nareszcie jednak natrafili na rzekę, większą, niż można było się spodziewać i znacznie niebezpieczniejszą. Gdy Erriz usłyszała szum wody, jej umysł wprost wykrzyczał upragnione "Woda!", a nogi zyskały sił, by dobrnąć do brzegu. Rozejrzała się, a kiedy stała się świadkiem ataku na perkoza, jej oczy szerzej się otworzyły, a serce zabiło mocniej. Chyba kiedyś czytała o takich zwierzętach żyjących w wodzie, długich, pokrytych gadzią łuską...

Tak, niestety wiem, dlaczego to pamiętam, pomyślała, wzdychając. Chyba zwały się krokodylami albo aligatorami, nigdy nie zwracała uwagi na różnicę między tymi nazwami. Pamiętała też, że do takich lepiej się nie zbliżać. I nie zamierzała tego robić.

Z ulgą i ukontentowaniem przystała na propozycję pozostania tutaj. Sama zapytałaby go o to samo, gdyby jej nie ubiegł. Nie miała zamiaru opuszczać tego miejsca, skoro już znaleźli takie z dostępem do wody. Spojrzała z bólem na badacza, który był w doprawdy opłakanym stanie, lecz ten nie mógł tego zauważyć, zważywszy na mrok rozświetlany jedynie światłem księżyców i gwiazd.

Pochłonęła ze skupieniem rady dotyczących przetrwania w dżungli, jakich ten udzielił, zastanowiła się nad możliwością ich wypełnienia.

- Banany można zerwać, gałązki pozbierać, problem z rozpaleniem ognia i nabraniem wody. Nie mam żadnego naczynia, w którym można by ją zagotować. Nanieść ją można w którymś z tych ogromnych liści, których wszędzie pełno, ale problem pozostaje. Ty się nie przemęczaj, ja się tym zajmę. Tylko powiedz mi, co mam robić i co z tą cholerną wodą.

Rzadko przeklinała. Wiedziała, że świata tym nie zbawi, ale chodziło tu o zwykłą kulturę. W tym wypadku dowiodła tym, że naprawdę nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić. W liściu wody nie da się ugotować... i tu był problem.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

4
Edward odetchnął ciężką, przecierając twarz i przysiadając w zadumie na miękkich liściach, myśląc na słowami dziewczyny. Nagle zaszurał, nerwowym ruchem przyciągnął dźwigany całą tę drogę tobół przed siebie, otworzył — w cieniu Erriz nie mogła spostrzec nic z jego zawartości, pobrzękującej tylko tajemniczo przy poruszeniu — i zaczął przeszukiwać go gorączkowo. Po chwili wydobył naczynie, a potem pośpiesznie zapiął z powrotem klapę torby, korzystając z chwili i kryjąc w niej wcześniej porwane z namiotu zwoje. Mrużąc oczy, dziewczyna mogła dopatrzeć się w końcu niewielkiej miski, takiej, z której zwykle nie jadało się nawet, a co najwyżej rozcierało tłuczkiem zioła, jak w prymitywnym moździerzu.

Jest — wysapał. — Mała, ale z żeliwa, winna starczyć, żebyśmy ugasili pragnienie... — urwał na chwilę, a jego ciałem wstrząsnął potężny atak kaszlu, zmuszając mężczyznę do skulenia się i przyciśnięcia ust do rękawa obdartej koszuli, przeczekując konwulsje. Niechybnie nadal pluł krwią. Kiedy podjął, mówił z trudem, wciąż brakowało mu oddechu. — Gdybyś zdołała utrzymać ją nad ogniem... — mruknął cicho. — Wybacz, nie chcę naciskać, widziałem, że korzystasz z magii... khe-khe... I wtedy, w namiocie... — Gdyby nie mrok, Erriz widziałaby, że spuszczał wzrok, nie wiedzieć, czy z obawą, czy też odrazą, czy może żadnym z nich i to tylko słaba poświata księżyca igrała na jego brudnej, umęczonej twarzy. Siedzieli jednak oboje w ciemnościach.

Zresztą, nieważne z tym, to później — zmienił temat. — Postaram się poszukać czegoś, co nada się na opał. Pójdź, proszę, z powrotem w zarośla, tam, gdzie rosły drzewa owocowe. Uważaj na zwierzęta. Przynieś wszystko, co wyda ci się zdatne do jedzenia, nie ważne, jak będzie wyglądało. Nic tylko nie próbu... — rozkasłał się ponownie — ...nie próbuj. Przy niektórych idzie zginąć ledwie od ugryzienia — ostrzegł dziewczynę. — Wiem co nieco, jak je odróżniać, powinienem poradzić sobie i pokazać tobie... Na pewno dasz radę sama z nabraniem wody? Mogę rozpalić ogień... khe-khe... ale trzeba będzie dużo jej przegotować. Nie mam chyba bukłaka na dalszą drogę, zaraza... — nim skończył, ponownie zajrzał do tobołka, przetrząsając go z niepokojem i klnąc pod nosem, zdenerwowany nie gorzej niż dziewczyna. Oboje znajdowali się w cholernie złej sytuacji. Przynajmniej jednak, choćby i na tę chwilę, byli bezpieczni. — Jest! Dzięki Sulonowi... — Bukłak był mały, szyty ze skórek i wyglądał, jakby miał się rozejść w szwach lada chwila. Ale był. — Potrzebna nam będzie woda, by iść dalej, a pić surową, to zbyt duże ryzyko. Choroba potrafi zabić w mniej, niż dzień.

Zbierz jedzenie, cokolwiek znajdziesz, ja poszukam kory i suchych liści na opał — oznajmił. Zdjął z ramienia ciężką torbę i choć wciąż niepewnie, to stanął na nogi z całym zacięciem, usiłując się wyprostować. Szło mu niesporo. Nic nie wskazywało jednak na to, by zamierzał siedzieć i czekać, kaszląc krwią w odzienie, aż ze wszystkim uwinie się Erriz. — Potem zajmiemy się wodą... khe-khe... Trzeba też będzie brać zmiany w czuwaniu, jeśli mamy odpocząć choć kilka godzin. W razie czego, krzycz... byle nie nazbyt głośno.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

5
Kiedy Kerończyk wyciągnął ze swojej torby miskę, z serca czarnowłosej spadła cała lawina kamieni. Odetchnęła głęboko, patrząc na znalezisko, a jednocześnie słuchała, co ten ma do powiedzenia. Gdy wspomniał o magii, ta lekko kiwnęła głową, jednocześnie chowając twarz w cieniu, gdy zauważyła, jak ten się wzdryga.

- Mówiłam, że nie musisz się mnie bać. Jakkolwiek wyglądam i cokolwiek robię, człowiek taki jak ty powinien wiedzieć, by nie oceniać po pozorach.

Pogrzebała pazurem u rękawicy w ziemi, ledwie widocznej pomiędzy plątaniną niskich roślinek, badyli i traw. Chłonęła informacje, jakie ten przekazywał jej razem z poleceniami. Zaakceptowała to, że on też chce pomóc, lecz nadal martwiła się, że dopadł go ten kaszel, który mógł być śmiertelny tak daleko od cywilizacji. Zacisnęła pięści. Oby nie umarł… Gdy skończył, znowu pokiwała głową. Po kolei – jedzenie zebrać, przynieść, nabrać wody, zagotować. Wszystko inne potem.

- Poczekaj… - stanęła koło niego, gdy w jej głowie narodził się pomysł, który mógł mu chociaż trochę pomóc. – Nie bój się, nic ci nie będzie. Jeżeli używam magii, to w dobrym celu. – skupiła się, wypuszczając z płuc powietrze i postarała się ukształtować wokół jego głowy, a co za tym idzie dróg oddechowych, powietrzną bańkę o trochę wyższej zawartości tlenu, mniejszej wilgotności i temperaturze – jeśli tak się da. Przynajmniej próbowałam, pomyślała.

- Lepiej? – zapytała, a następnie zastanowiła się, w czym mogła nanieść owoce. Dotknęła torby, a wtedy też szybko ją zdjęła i opróżniła, kładąc zawartość koło manatków Edwarda. Nie była wielka, ale dzięki niej mogła przynieść trochę więcej jedzenia.

W końcu, kiedy upewniła się, że jest gotowa, ruszyła między drzewa, kurczowo ściskając sztylet w lewej dłoni, aby w razie czego obronić się przed atakiem, lecz w większości po to, by odciąć owoce od łodyg.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

6
W słabym świetle księżyca mężczyzna z zaciekawieniem spojrzał na księgę, złożoną na ziemi przez dziewczynę, lecz nie skomentował. Podziękował jej z wdzięcznością. Nic nie mogło pomóc na krew, wykasływaną z płuc przy każdej konwulsji, lecz kiedy tylko niewielka, filtrująca powietrze bańka zamknęła się wokół jego głowy, odetchnął z wyraźną ulgą. Wilgoć i ciężki, lepki klimat z całą pewnością mu dotąd nie pomagały. Zaś nawet jeśli Erriz nie była w stanie stwierdzić, co mu dolegało i zaradzić temu na dobre, mogła przynajmniej w ten sposób odjąć mu jednego zmartwienia.

Lepiej — westchnął.

Odprowadził towarzyszkę wzrokiem, kiedy zniknęła w przybrzeżnych zaroślach, by odszukać coś wartego zjedzenia. Dziewczyna poruszała się wolno i cicho, nie tyle tylko, by nie zwrócić na siebie uwagi żerujących nocą zwierząt, co by nie wpaść na nic w ciemnościach. Drzewa owocowe trudno jednak było przegapić i nieomal co chwila natrafiała na wysokie bananowce — jedyne, które rozpoznawała — albo zupełnie nieznane jej rośliny, niskie i rosłe, niektóre ledwie chude pnie, inne poskręcane w istnym matowiu lian i gałęzi, obradzając w dziwnie, małe owoce, mięciutkie w dłoni i wydające się być tak soczyste, że ledwie powstrzymała się od spróbowania choćby kawałka. Wrzuciła ich dwie garści na dno torby, głodniejąc szybko. Sztylet przyszedł jej z pomocą, kiedy natrafiła na dziwny, bulwiasty pień i korze ostrzej, jak ściernisko, pełnej zadziorów. Z jego uginających się pod ciężarem gałęzi zwisały pełne, duże owoce o grubej skórze, kształtem przypominające gruszki. Trzymały się mocno i Erriz solidnie się musiała napiłować, klnąc na ostrze, nim w końcu przypominające ścięgna pnącza puściły. Zdobycz była ciężka i zajmowała dużo miejsca, nie zdołała więc zebrać więcej, niż dwa owoce. Pozbierała także garściami te najmniejsze, obrastające krzewy, jak jagody w chruśniakach na północy. Dopiero bananowce przysporzyły prawdziwego kłopotu. Drzewa były wysokie, jak diabli, bez gałęzi, po których mogłaby się wspiąć i sięgnąć całych skupisk owoców u szczytu. Na szczęście nie tylko ona upatrzyła je sobie. Całkiem sporo bananów leżało na ziemi, postrącanych i zgubionych przez niewielkie, włochate stworzenia, łypiące na intruza z wysoka wielkimi ślepiami i huśtające się w koronach. Większość owoców zdążyła zgnić albo nawet nie dojrzeć, lecz kilka Erriz znalazła zdatnych do zjedzenia.

Nic nie wyskoczyło na nią z kłami i pazurami zza paproci, ledwie kilka nadrzewnych zwierzątek zaskrzeczało ostrzegawczo, na brzeg powróciła więc z torbą oraz garściami pełnymi soczystych znalezisk. Edward uniósł głowę. Widziała w końcu jego twarz — którą zdawało się, że zdołał opłukać rzeczną wodą — bowiem klęczał nad niewielkim, niskim płomieniem, pochłaniającym suche liście, gałązki i zdartą korę.

Udało się? Wspaniale — gestem przywołał ją do siebie, cały czas doglądając roznieconego ognia. — Daj je tutaj, przejrzę je i pokażę ci, które można jeść. Tymczasem, możesz zająć się wodą. Płomień wkrótce powinien się nadawać, by coś nad nim zagotować... — zakasłał ponownie, lecz wydawał się znacznie bardziej ożywiony, niż poprzednim razem. A przynajmniej nie, jakby jedną był już w grobie.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

7
Zbieranie owoców, pomimo banalnego brzmienia, nie było zadaniem prostym i przyjemnym – nieustanna czujność, potrzeba wyszukania odpowiednich okazów, powstrzymanie się od ugryzienia jakiegokolwiek czy zwykłe zerwanie ich przysparzały dziewczynie trudności, a czasami nawet mąk psychicznych – któż przecież nie zechciałby zatopić zębów w jednym z najsmakowiciej wyglądających posiłków, jakie w życiu się oglądało?

Niemniej udało się zrobić to bez uszczerbku na zdrowiu, jedynie z coraz bardziej odczuwalną chęcią na spożycie czegoś, która dawała o sobie znać za każdym jednym spojrzeniem na owoce, podczas którego jednak zawsze w myślach powtarzała sobie, że może ją to zatruć. I w końcu udało się, powróciła do zaimprowizowanego obozowiska, w którym, ku jej uciesze, płonął już niewielki ogień, oświetlając twarz Edwarda.

Uśmiechnęła się blado, kiedy zobaczyła, że jej drobna pomoc przyniosła efekty i oddaliła go od grobu, jednak w jej głowie zabrzmiały słowa, które kiedyś usłyszała: przed pogorszeniem robi się lepiej. Mimowolnie zadrżała, modląc się, aby to nie funkcjonowało w tym wypadku. Pochyliła się nad towarzyszem i opróżniła ręce oraz torbę ze znalezionych owoców, kładąc je na kupce przed nim, a gdy ten poprosił ją o podgrzanie wody, powstała z klęczek, zabrawszy ze sobą miskę. Podeszła do rzeki, zostawiając w błotku ślady butów i cmokając nimi ciężko, pochyliła się nad wodą i wyciągnęła rękę jak najdalej, aby nabrać jak najwięcej jak najczystszej cieczy. W końcu wróciła do towarzysza z pełną miską , postawiła ją na ziemi w oczekiwaniu, aż ten da znak, by umieścić ją nad ogniem, gdy to podgrzewałaby się swobodnie, utrzymywana jedynie telekinezą – po co przecież niepotrzebnie podtrzymywać ją ręką, jeśli ma się do dyspozycji takie narzędzie?

Usiadła wygodnie obok niego, oczekując informacji o jadalności bądź niejadalności owoców, a następnie spożycia tych pierwszych – z tym mógł być problem. Kiedy przypomniała sobie o swej nieprzyjemnej prezencji, zrobiło jej się gorąco – wiedziała, że Edward widział już ją w tej postaci, lecz nie potrafiła przyzwyczaić się do tego, świadoma, że niewiele osób akceptuje takie wynaturzenia.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

8
Ręce całe? — usiłował zażartować mężczyzna, kiedy Erriz powróciła z naczyniem. Czekał, klęcząc nad podzielonymi na dwie kupki owocami i choć wciąż świszczał, i dychał ciężko, jak tur, jak w chorobie lub po szczypcie zefirku, to nawet gdy zakaszlał, przynajmniej nie brzmiał, jakby miał utopić się podchodzącą do ust krwią. Zmusił się nawet do lekkiego uśmiechu na jej widok, chociaż tkwiła w tym grymasie raczej jakaś chora desperacja, niż szczera chwila beztroski. Beztroska była ostatnim, na co oboje mogli sobie pozwolić.

Gady są szybkie, jak diabli, a nie wyglądają... Przerażające bydlaki. Kiedy Jonah pokazał mi je po raz pierwszy, myślałem, że w portki... — zwolnił i zająknął się, umilkł ze smutkiem. Popatrzył w ogień, podnoszący się powoli na gałęziach i plujący z sykiem. — Nie znałem go długo — wyznał po chwili. — Kiedy przybyłem po raz pierwszy z Oros do Eroli, mój mentor polecił mi spotkać się z nim, mieliśmy podobne... zainteresowania, gdy szło o naukę. Razem popłynęliśmy do Da'Kattok... khe-khe... — rozkasłał się. — Spełniać sny i ambicje... i wpakowaliśmy się w tę kabałę. — Mężczyzna westchnął w zadumie, lecz po chwili drgnął, jakby z nagła przypominając sobie, że Erriz wciąż czekała przy ognisku, głodna niemal równie mocno, co i on oraz zmęczona. Podniósł głowę, spoglądając na nią. W jego spojrzeniu nie było wstrętu ni nienawiści, ni odrazy, prawie nawet strachu, kiedy patrzył na jej oblicze; co najwyżej skrywana pod ukradkowymi zerknięciami fascynacja — nie każdy człowiek widział świat w czarno-białych barwach, nie każdy drżał z obawy przed tym, co nieznane. Być może uczony należał do tej mniejszości. Z drugiej jednak strony, żadne z nich nie mogło wybrzydzać teraz i przebierać w kompanii.

Powinno wystarczyć, by przegotować wodę. Lepiej nie podnosić go wyżej — skinął głową na towarzyszkę. Ze szczerym zaciekawieniem obserwował, jak za pomocą telekinezy Erriz przenosi naczynie nad trzaskające ognisko, pozwalając, by płomienie lizały je leniwie od spodu. — Wcześnie zaczęłaś przejawiać zdolności? Magię? Wybacz, jeśli zbytnio dociekam... Za młodu interesowałem się dziedziczeniem predyspozycji przez pokolenia i mieszaną krew, zwłaszcza dia... mhm... zwłaszcza szczególne jednostki. Przepraszam, nie powinienem. Trudno trzymać na wodzy ciekawość, zwłaszcza badaczowi.

Patrz uważnie — zmienił temat, wskazując na owoce. Podniósł te małe, soczyste, te które w dżungli wydawały się dziewczynie najbardziej obiecujące. Obrał jeden z cienkiej, czarnej skórki. — Jest przesiąknięta toksyną, która człowieka zabiłaby w godzinę, nie wiem, jak... jak ciebie. Jednak obrane, choć nie sycą, nadadzą się dobrze, gdyby brakowało nam wody — soku w nich pod dostatkiem. Tak przynajmniej mówił mi Jonah. Nie jestem pewien, jak się zwały, ale te tutaj — podniósł jeden z ciężkich, gruszkowatych kształtem owoców — to mandale. Nie będzie łatwo je rozłupać, lecz warto. Dobrze robią na głód, dodają sił... — przerywając, by odkaszlnąć i złapać oddechu, Edward niemal z zapałem tłumaczył dziewczynie, jak odróżnić w parnej dziczy to, co niosło śmierć lub chorobę od tego, co mogło ocalić życie. Część małych, podobnych jagodom owoców musieli wyrzucić — w niektórych mężczyzna rozpoznał truciznę, innych nie rozpoznawał w ogóle, a nie mogli podejmować ryzyka. Nim skończyli, woda wygotowała się i gdy przestygła, oboje ugasili pragnienie, żeby napełnić potem naczynie ponownie i móc później przelać resztę do bukłaka.

Powinniśmy spróbować odpocząć, choć pół nocy każde — rzekł nagle badacz po dłużej ciszy, jaka zapadła, gdy napili się i najedli zgromadzonymi owocami. Nie było to pieczyste z winem, lecz żołądek, gdy pełen, nie kaprysił. — Nie podziękowałem ci jednak za ocalenie życia. Więcej niż raz, to pewne. — Sięgnął do tobołka.

Posążek, połyskujący, jak złoto w świetle płomieni, spoglądał na Erriz obliczem Patrona Umarłych.

Należała do Jonaha, nie chciał się z nią rozstawać. Teraz nie żyje, a wiem, że nie miał rodziny, której mógłbym zwrócić figurkę — rzekł z ledwie słyszalnym smutkiem, wyciągając dłoń z podarunkiem w stronę dziewczyny. Uśmiechnął się lekko, nieznacznie. — Weź ją. Jonah powtarzał, że kiedy dotknie jej ktoś o odważnym i szlachetnym sercu, spływa na niego Łaska Patrona. Ja tam nic nie poczułem, ale nie wiem, czy sam zwałbym się odważnym bądź szlachetnym...

Zostawił też to. — Wydobył z torby flakonik. Flakonik był mały, zwyczajny, z dmuchanego szkła, niczym nie wyróżniający się spośród tych, które Erriz często widywała w domostwie Ferreta, lecz to zawartość ją zaciekawiła. Rzadka, czysto-srebrzystej barwy ciecz przelewała się niespokojnie w jego wnętrzu i poruszała nieustannie, mieszała, kipiała, choć naczynie ledwie drgało w palcach Edwarda. — Nie mam pojęcia, co to jest i co robi, lecz mówił, że może przydać się w niebezpieczeństwie. Szkoda, że nie zdążył tego użyć... Lecz być może ty będziesz miała okazję. Jego zapiski zachowam dla siebie — wspomniał, jakby miał potrzebę przyznania się. — Dla mnie będą cenniejsze, niż wszelkie pamiątki i kosztowności...

Powinnaś wypocząć. Oboje powinniśmy. Mogę czuwać do północy i przebudzić cię, gdy nadejdzie pora. Choć pewnie, a może i nie, pragniesz wiedzieć, za jaką chimerą goniliśmy aż tutaj i daliśmy się wplątać w takie bagno... Jeśli będziesz tego chciała, opowiem wszystko. Jestem ci to winien.
Spoiler:

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

9
Wysłuchała go, gdy mówił o towarzyszu, zrobiła z poczuciem winy w sercu, ale już mniejszym, niż wcześniej. Atmosfera sprzyjała wspominkom, więc rozumiała, dlaczego Edward zaczął o nim mówić. Sama nabrała ochoty na opowiedzenie o swoim życiu, chociaż raczej unikała tego tematu. Obecność Kerończyka stanowiła dla niej coraz mniejszy problem, jakby przyzwyczajała się do niego. Widać było, że on do niej również był nastawiony pozytywnie. Chwilowy spokój działał na czarnowłosą uspokajająco i odprężająco, jakby wcale nie przeżyli tego dnia takich nieprzyjemnych przygód.

- Nie zapomnij o nim. Musiał być dobrym człowiekiem...

Sama nie mogła powiedzieć o nim nic więcej. W końcu westchnęła i skinęła głową, by badacz pokazał jej jadalne owoce, lecz zanim ten zaczął, zadał jej kilka pytań, na które odpowiedziała z półuśmiechem, przytrzymując miskę nad ogniem.

- Nic nie szkodzi, to normalne, że się interesujesz. Tacy jak ja mają do magii naturalny talent, zwłaszcza tej, która jest przypisana bóstwu, któremu rodzic służy. Mój rodzic służy Sulonowi, ja również. Mam połowę krwi demonicznej i połowę ludzkiej. I heterochronię oczu, więc dziedziczymy nie tylko zdolności, ale i cechy wyglądu. Z tym, że to, co widzisz... tego nie odziedziczyłam. Kiedyś wyglądałam inaczej. W porządku, pokaż te owoce.

Oglądała z uwagą każdy z osobna, zapamiętując charakterystyczne cechy, właściwości i nazwy. Zajęło to sporo czasu, a gdy ten przerywał, ta wracała myślami do poprzednich, upewniając się, że zapamięta informacje o każdym gatunku. W końcu woda stała się zdatna do picia, Erriz ugasiła pragnienie z mniejszym poczuciem wstydu, niż przewidywała. Zanim wzrosło, szybko napełniła brzuch owocami, smakując każdego i ciesząc się, że Edward wie o nich tak wiele.

W końcu wpatrzyła się w ognisko i straciła poczucie czasu, wspominając, kiedy ostatnio było tak spokojnie. Wydawało jej się, że w innym życiu, tyle się zdarzyło. Ciszę przerwał głos badacza, a razem z nią jej rozmyślania. Spojrzała na niego z zaciekawieniem, gdy wspomniał o podziękowaniu. Chciał coś jej dać? Przekrzywiła głowę, gdy wyciągnął coś z swojej torby.

Źrenice się jej rozszerzyły, gdy zobaczyła posążek przedstawiający Usala. Powstała na klęczki, a gdy wysłuchała, co mówiono o figurce, powoli sięgnęła po nią, urzeczona. W końcu ścisnęła ją w dłoniach przed twarzą, zamknęła oczy i zaczęła szeptać. Nie była pewna, czy Edward ją słyszy, ale nie interesowało jej to. To, co mówiła, kierowała do Patrona Umarłych.

- Usalu, Panie Śmierci, proszę cię, uchowaj nas od złego i doprowadź do końca szczęśliwie, nie tylko mnie, proszę, daj mu siłę, by ukończył tę wędrówkę. Dotknąłeś nas dziś nie raz, będziesz jeszcze kroczył naszymi śladami, lecz niech Sulon baczy, byś uchronił nas od spotkania z nieuchronnym. Panie Śmierci, oddal od nas tych, którzy pragną naszej śmierci, a bogowie niech wiedzą, że miłuję ich ponad wszystko.

W końcu ucichła, powoli opuszczając posążek i kładąc go koło księgi, którą niegdyś zabrała ze sobą w drogę. Uniosła wzrok, a wtedy zobaczyła następny dar, który, w przeciwieństwie do figurki, napawał ją strachem. Srebrzysta barwa kipiała, lała się, bulgotała, jakby żyła i wyrywała się, aby skłonić kogoś do przerażających czynów. Nie wiedziała, jak płyn działa, lecz wyglądało na to, że była to broń iście piekielna. Po ten podarek sięgnęła z mniejszą pewnością, lecz przyjęła go, skinąwszy głową. Postawiła buteleczkę koło posążka.

- W porządku, obudzisz mnie, kiedy będziesz już zbyt zmęczony. Niemniej teraz jeszcze nie chcę spać- odpowiedziała na propozycję opowiedzenia, co skłoniło Edwarda do wyprawy na Kattok. - Jeśli pragniesz, mogę tego wysłuchać, jeśli już siedzę w tej sprawie. I.. również dziękuję.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

10
Badacz odpowiedział jej słabym uśmiechem, odchrząknął, zakaszlał i zamyślił się chwilę, spoglądając w płomienie, oblicze skupione w zadumie, jak gdyby usiłował ułożyć sobie w głowie wydarzenia. W końcu przemówił. Głos miał zmęczony, lecz zdecydowany wyjaśnić wszystko. — Słyszałaś o Trollach? Nie tych z historii, którymi się straszy smarkaterię, a tych prawdziwych, tych, które jeszcze żyją w Da'Kattok i podobno, plotki chodzą, w tej dżungli... W każdym razie, jeśli o nich słyszałaś, to z czego słynie Kattok, pewnie też.

Ruiny — wyjaśnił, zanim zdążyła odpowiedzieć. — Dalej, w głębi puszczy wciąż odkrywa się nowe i nie mamy pojęcia, ile ich jeszcze tam stoi. Z niektórych zostały resztki, w inne nie uwierzyłabyś, jak niesamowicie dobrze się zachowały. Dla kogoś takiego, jak ja czy Jonah, wszystkie są bezcenne i mają niewyobrażalną wartość dla nauki... lecz w czasie naszych badań na Archipelagu, wśród tłumaczonych materiałów natknęliśmy się też na Terrev'ran — urwał na chwilę, by dołożyć do ognia kory i gałązek.

Zmierzch opadł w noc tak czarną nad egzotycznymi wyspami, że gdyby nie światło płomieni, nie widzieliby nic, nawet gdzie kończył się brzeg, a zaczynały mangrowia i cicha rzeka. Zarośla szeleściły na skraju dżungli, lecz poza nadrzewnymi zwierzątkami, pokrzykującymi do siebie ostrzegawczo i huśtającymi się na gałęziach, strząsając im liście na głowy, nic ich nie niepokoiło. Zielona puszcza pełna była drapieżników, jednak żaden zwierz nie był głupi ni chętny ryzykować, podchodząc pod ogień, o ile z daleka nie omijały ludzkich głosów. Nie groziła im, póki co, ta z kłami i pazurami, to zwierzyny przy mieczach musieli się wystrzegać.

Terrav'ran — powtórzył mężczyzna. — Z ich języka „miejsce w cieniu”, tak je nazwaliśmy, kiedy udało się nam w końcu mniej więcej nakreślić położenie na podstawie zgromadzonych w Da'Kattok zapisków. Cholera, ślęczeliśmy nad tym... — pokręcił głową, zerknął na Erriz, jakby upewniając się, że nadąża. — Terrav'ran to świątynia, przynajmniej tyle zdołaliśmy ustalić. Mała, pewnie niewiele się z niej ostało z czasów wojen o Archipelag... ale w jej ruinach leżą płyty, na podstawie których można wyznaczyć drogę do miejsca znacznie, znacznie bardziej cennego. Nie tylko badaczom. Sprawdzaliśmy podania i wszystkie zgromadzone odpisy z dotychczasowych odkryć setki razy, nim mogliśmy mieć pewność, ale wierzyliśmy z Jonahem, że odkrycia w Terrav'ran będą mogły zaprowadzić nas do jednego ze starych miast Trolli, do całej metropolii zatopionej gdzieś w wyżynach dżungli. I wszystkich bogactw, jakie tam zostały, gdy ginące w walkach Trolle zapieczętowały mury, udając się na wygnanie.

Edward westchnął ciężko. — Musiałbym opowiedzieć ci całą historię tych ziem, byś miała szansę w pełni zrozumieć, o jakich skarbach mówię... Same menhiry są warte skrzynie złota... — mówił z pasją, lecz wydawało się, jakby monety nie znaczyły dla niego nawet w połowie tyle znaczenia, co szansa na samo odnalezienie miasta. — Widzisz, pragnęliśmy dokonać tego odkrycia bez odgłosu, przynajmniej z początku. Gdyby słowo o Terrav'ran wydało się, król głosiłby do podróży w dżunglę, zaroiłoby się od karawan i najemników, i całych kompaniii... Znaleźliśmy tedy patronów wśród bogatych kupców — wspomniał znów gorzko. — Syndykat musiał jednak wywietrzyć coś, od lat usiłują położyć łapy na każdym kamieniu, jaki opuszcza ruiny, każdym artefakcie... Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby istnienie i położenie tej metropolii wyszło na jaw?

Tam — ruchem głowy wskazał torbę i ukryte w niej pergaminy — leżą być może najcenniejsze papiery na tej wyspie — uśmiechnął się gorzko.Oczywiście, o te pędzące na oślep bydlęta nie natkną się na nie przypadkiem, Terrav'ran będzie musiało jeszcze poczekać, nim ktoś po tylu latach postawi tam stopę... Miałem jedynie nadzieję, że zrobimy to z Jonahem wspólnie...

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

11
Ognisko oświetlało nieśmiale jej twarz, zasłuchaną i skupioną. Tak, słyszała o trollach, więc skinęła głową. Co do prawdziwości tego, co wiedziała, mała jednak wątpliwości, jako że nie wszystko, co można przeczytać, zawiera właściwe informacje. Szybko zweryfikowała to, co o nich wiedziała.

Właściwie to z trollami w swoim niedługim życiu spotkała się raz, podczas lekcji czytania. Pierwszym, co sobie przypomniała, był zaduch biblioteki, jej atmosfera, ona, siedząca na krześle i pochylający się nad nią nauczyciel. I księga, bestiariusz, w którym zaprezentowano przedstawicieli niektórych gatunków na rycinach i w opisach, zazwyczaj kilkolinijkowych. Ten o trollach czytała bez zaciekawienia, już znużona długotrwałym wysiłkiem, jako że miała wtedy około ośmiu lat, a język księgi wydawał się jej na tyle skomplikowany, by nie skupiać się na treści. Co zapamiętała? Najbardziej podstawowe informacje: że jest ich niewiele, jak wyglądają, gdzie mieszkają, a ponadto to, że wokół ich tropikalnych budowli narosło wiele legend i nie wiadomo było, cóż to kiedyś było.

Skrzywiła się na wspomnienie, jak na każde, które miała od kiedy skończyła cztery lata. Sporo się dowiedziała, to fakt – ale za jaką cenę?

O budowlach wiedziała, miała o nich jako takie pojęcie, chociaż mgliste. Słuchała Edwarda, starając się nadążyć, wpatrując się w ognisko. Oczyma wyobraźni widziała opuszczoną świątynkę, starożytną ruinę, w której tkwiły jakieś zaszyfrowane wskazówki… Właściwie nie wiedziała, co mogłaby z tym zrobić. Pieniądze się przydawały znacznie, zwłaszcza w miastach, lecz w dżungli nie przedstawiały prawie żadnej wartości. Wyścig po wzbogacenie wystartował, Syndykat, najemnicy… Zaraz..

- Te papiery leżały na stole Leskego, więc mógł je już obejrzeć… myślisz, że orientuje się, gdzie ta… Terrav’ran jest? – jej nazwa wydawała się dziewczynie dziwna, trudna do zapamiętania. Nic dziwnego, jeśli była to nazwa z języka trolli. – Tak w ogóle to gdzie w takim razie chcesz się teraz wybrać, szukać Da’Kattok, czy tej świątyni?

Ogień trzaskał, oświetlając najbliższą okolicę i ogrzewając zmęczone ciała. Dziewczyna siedziała na ziemi, lekko zgarbiona, bawiąc się sztyletem. Gdzieś na załamaniach lśniły jeszcze resztki krwi, lecz wyparła je ze swojej świadomości, usiłując na nie nie patrzeć. Wszędzie wokół było czarno. Ani chyba okolice nowiu obu księżyców.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

12
Mężczyzna pokręcił głową na jej pytanie, zawahał się z początku, lecz potem zdecydowanie odpowiedział. — Wierzę, że to właśnie chcieli wyciągnąć z Jonaha... Zapiski dla nas są jasne i kompletne, ale jeśli nie wiesz, gdzie i czego szukać, nie znajdziesz ścieżki do Terrav’ran. Nie bez przewodnika. Ja mógłbym ją odtworzyć... ale powinniśmy spróbować dostać się do miasta — stwierdził. — Nie mamy zapasów, nie mamy dość wody... A cętkowane koty czasem polują z drzew na ludzi. Nie przeżylibyśmy choćby pół drogi. — Sięgnął i ostrożnie zdjął znad ognia miskę, skinieniem głowy dając dziewczynie znać, by puściła czar. Trzymając ją ostrożnie przez rękaw, przelał zapas do bukłaka.

Połóż się — zachęcił. — Nie jest to siennik w gospodzie, ale i noce nie są chłodne, starczy, by wypocząć. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebowała — rzekł łagodnie, lekko zakszlał. Wciąż wydawał się czuć nieswojo, kiedy patrzył na oblicze Erriz, inne, obce, niby ludzkie w części, ale nienaturalne, tak, że nie mogłoby się wtopić nawet w barwny motłoch miast Archipelagu.

Miał rację, trwając na nogach niemal bez ustanku, odkąd morze wymyło ją na piaszczystą plażę, Erriz czuła, że mogłaby zapaść w sen trwający całymi dniami, zwinąć się w kłębek na wydeptanym przez zwierzynę brzegu rzeki, w zielonym matowiu, i czekać tylko, aż wyczerpanie, aż znużenie i niewygoda, i ciężar minionego dnia, same przejdą. Musiało jednak wystarczyć jej kilka godzin. Nie skłamał też podróżnik, że ugniecione trawy siennika nie przypominały, kiedy położyła się, kręcąc się i wiercąc ładną chwilę, nim znalazła znośną pozycję. Wtedy jednak, wymęczona, zasnęła od razu, ledwie zamykając oczy. Śniła o ruinach, pogrzebanych pod zielenią tak głęboko, że tylko grzbiety murów niczym kły wystawały spod plątaniny epifitów, o morzu wdzierającym się sztormem wgłąb wyspy i porywających ich oboje w odmęty, gdzie kotłowały się wężowe cielska... i o Jonahu, patrzącym jej w oczy, zanim skonał. Pchnięty w pierś, mężczyzna wyciągnął drżącą dłoń ku jej szyi i chwycił, zaciskając ją z niebywałą siłą, dusząc, drugą zaciskając na ramieniu dziewczyny, by nie mogła się wyrwać i...

Obudziła się gwałtownie, zlana potem.

Wybacz — cofnął rękę Edward. — Nie mogłem cię dobudzić... Siedziałbym dłużej, ale czuję, że zasypiam.

Oboje zmęczeni, nie wdawali się w dalszą rozmowę i zamienili — Erriz przy dogasającym płomieniu, badacz na jej miejscu, zwinięty w kłębek. Usypiając, oddychał głośno, ciężko, charczał. Dziewczyna sama też nie czuła się dobrze, była obolała z niewygody i pokąsana przez bzyczące w nad obojgiem bez ustanku komary, nie mające litości, o ile się nie opędzali; mogła jedynie liczyć, że było to tylko niewyspanie. Czuwanie było jednak jeszcze gorsze. Nudne, monotonne, nie podrywające nawet już wtedy, gdy zwierzęta na drzewach zaczynały skrzeczeć na siebie lub krokodyl chwytał przy brzegu jakąś pechową zdobycz. Kilka razy myślała, że coś się zbliża, lecz paprocie pod drzewami zaszeleściły jedynie, potem w końcu zamarły.

Gdy świt powoli zaczynał podnosić się nad dżunglą, szary i blednący, przymykała już ze znużenia oczy, siedząc ze skrzyżowanym nogami i brodę podpierając o łokcie. Z czuwania wyrwał ją rozpaczliwy wizg. Edward, skurczony, miotał się w trawie, próbując nabrać oddechu i kaszląc straszliwie, jakby wypluć miał płuca. Z jego ust płynęła jednak tylko krew. Kiedy obrócił się konwulsyjnie w jej stronę, w oczach miał czyste przerażenie.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

13
Erriz była niewątpliwie zmęczona, gdy Edward zachęcił ją, by w końcu się położyła i przespała się chociaż przez te kilka godzin. Jak można było zauważyć, wręcz traciła przytomność na siedząco - w końcu jeszcze wczesnego ranka nie mogła spać, unieruchomiona na chybotliwym statku, który poszedł na dno. Chyba tylko ten czas, kiedy dryfowała i kiedy obudziła się na plaży był jej jedynym odpoczynkiem przez ostatnich kilkanaście, a może i więcej godzin, nie licząc czasu przesiedzianego w obozowisku Enruda, kiedy to nie robiła praktycznie nic. Zdążyła kilka razy przejść od ekstremum do ekstremum, od głodu i marazmu do szybkiego biegu, walki i strachu o życie. I jakąś nutę egoizmu, której istnienie odrzucała, przekonana, że instynkt może być przez nią ujarzmiony.

Tak myślała, kiedy badacz ją rozbudził, by to ona zajęła nocną wartę. Insekty działały nawet w środku nocy, sprawiając każdemu w dżungli irytujący, swędzący problem, do którego mogła dorzucić porządnie obolałe ciało. Mimo że nie spała wiele czasu, zdążyła trochę zregenerować siły swojego organizmu i utrzymać się do poranka. Rozbudziła się ze strachem, w pierwszej chwili pamiętając, dlaczego, w drugiej już niespecjalnie. Jeszcze zanim do końca przypomniała sobie sen, podświadomie wiedziała, że była to mieszanka wszystkiego, co do tej pory się stało, co miało się stać i co sobie wyobrażała, niestety zawadzając głównie o te negatywne motywy, zmieniając obrazy w koszmar, duszący, topiący koszmar, w którym była marionetką morskich węży, na której zemścił się umarły. Gdyby tylko nie dorwali go wcześniej, może miałby siły, by z nimi uciec...

Niewątpliwie miała o czym myśleć, siedząc i stróżując pośród korzeni, bacząc, by nic nie wyskoczyło spośród zarośli, upatrzywszy pozornie łatwą zdobycz. Fortunnie nic nie zapragnęło zjeść na wczesne śniadanie tatara z człowieka.

Poza jednym. Chorobą.

Nie miała już o czym myśleć, znużona bezczynnością kilkugodzinnego czuwania, gdy nagle usłyszała rozpaczliwe charczenie Edwarda, brzmiące znacznie gorzej niż to, które słyszała, gdy spał. Zaalarmowana, momentalnie poczuła, jak jej serce przyspiesza, odwróciła głowę w jego stronę i głośno połknęła powietrze, gdy zobaczyła jego czysty strach przed uduszeniem, jego gwałtowne ruchy, kaszel, krew…

Nie minął moment, gdy już klęczała koło niego, nie wiedząc, co zrobić. Z czymś takim jeszcze się nie spotkała. Co zrobić, co zrobić…

- Edward.. Edward! – wyrzuciła z siebie nerwowo, rozglądając się. – Nie… Proszę, nie!

Nie mógł umrzeć, nie mógł! Był jedyną osobą, która mogła odkryć, gdzie znajdowało się to miasto… Drżąc, przeszukiwała pamięć, co robić, co robić.. Przypomniała sobie, jak dwa, trzy lata temu jakiś rybak uratował życie komuś, kto niemal utonął. Pamiętała sposób. Ale, cholera, jak mogła go zastosować, gdy on się wił, walczył o tlen, o oddech?

Jeszcze raz spróbowała, może się uda – powietrze, które ich otaczało, chciała magią wprowadzić w jego płuca, by złapał je, trzymał, by mu pomogło…

- Sulonie, wiem, że balansuję na granicy swoich możliwości, mieszam czary, ale, praojcze, dopomóż… - wyszeptała gorączkowo, usiłując skupić się dostatecznie, by wypróbować swój pomysł, sprawdzić, czy może, czy potrafi w taki sposób działać… - Panie, nie zostawiaj mnie samej…

Jednocześnie starała się uspokoić, wyciszyć, by jak najbardziej pomóc cierpiącemu i by jej czar, właściwie mieszanina, balansująca na granicy telekinezy gazu, mogła zrobić swoje.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

14
Próba, którą podjęła Erriz była rozpaczliwa, ryzykowna... szalona. Magia wymykała jej się z palców, unikając posłuchu, przelewała się, jak woda przez palce i rozpadała w ostatniej chwili, ilekroć dziewczyna usiłowała zawiązać czar, coraz bardziej zdenerwowana. Badacz charczał, dusząc się i topiąc we własnej krwi. Z przerażeniem chwycił się za pierś. Dopiero za trzecią próbą Erriz poczuła coś — „coś” było najlepszym słowem — nie miała pojęcia, czy było to szczęście, czy uśmiech boga wiatru do jej błagań, czy już tylko desperacja, gdy poczuła w końcu energię formującą się w każdym skrawku jej ciała i szybko pchnęła ją do działania. Miała jednak nieodparte wrażenie, jakby lekki podmuch musnął jej policzek w tej samej chwili.

Khe-khe... khhhuurwa...

Nabrał powietrza gwałtownym, głośnym haustem. Przekręcił się i chwycił kolano dziewczyny, zacisnął palce w rozpaczliwym geście, nim znów się rozkaszlał. Kropelki krwi obryzgały jej odzienie, lecz po chwili mężczyzna znów zaczął oddychać, to płytko, to znów haustami, urywanie i nieregularnie... ale wciąż oddychał. Z początku nie poruszał się, wyczerpany atakiem, dyszał tylko. Powietrze wpadło z powrotem do płuc i tym razem zdołał je tam utrzymać, lecz wciąż pluł krwią, w niepokojącej ilości wypływającej na jego brodę i pierś.

Erriz nie znała się na chorobach, na tych szalejących w tropikalnej dżungli — jeszcze mniej. Nie wiedziała też nic o tym, jakie mógł odnieść obrażenia, nawet gorzej, gdy przychodziło do łatania kogoś w z takich w polu. Nie pocił się, nie bardziej, niż oboje w tych warunkach. Nie wiedziała, czy był gorący, lecz nawet sama gorączka mogła brać się od ran, nic poza nasilającym się kaszlem i krwawieniem, i trudnością w oddechu nie była w stanie spostrzec, poza śladami bicia. Od szybkiego dotarcia po pomoc mogło zależeć życie Edwarda.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

15
Jest jedno uczucie, które wynagradza każdy trud, nawet najbardziej rozpaczliwy i wymagający, pomagające uspokoić rozkołatane ze strachu serce nawet w obliczu śmierci. Czarnowłosa nawet nie potrafiła ogarnąć umysłem, gdy w końcu udało się, gdy płuca Edwarda zaczerpnęły w końcu powietrza, gdy w końcu poruszył się inaczej niż tylko w desperackiej próbie nieutopienia się we krwi, przeklinając z ulgą.

Sama również zaczerpnęła potężny haust powietrza, gdy ten w końcu przestał się rzucać. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że kropelki krwi wylądowały na jej spodniach - z potężną ulgą odrzuciła głowę do tyłu, rozkoszując się uczuciem dotyku swojego boga. Wierzyła, wierzyła, że przybył, że czuwał nad nią i że wspomagał ją. W duchu podziękowała Sulonowi za pomoc w skupieniu mocy i daniu jej jeszcze trochę czasu, podczas którego mogła w jakiś sposób pomóc choremu. Nie umarł. Nie została sama w środku lasu tropikalnego.

Pomimo tego, że serce badacza nadal biło, coś nadal było nie tak - to chyba było oczywiste, w końcu złapanie oddechu nigdy nie leczy śmiertelnych ataków. Coś trzeba było z tym zrobić. I, naturalnie, to ona miała coś z tym "czymś" zrobić. Rozumiała, że Kerończyk ma teraz jeden z cięższych, o ile nie jeden z ostatnich, momentów w swoim życiu, ale jeśli miała pomóc, musiała go o coś zapytać. Delikatnie złapała go za ramię, skłaniając do wysłuchania.

- W nocy mówiłeś, że chyba poznajesz to miejsce. Już się trochę przejaśniło, wiesz, gdzie jesteśmy? Daleko stąd do jakiejkolwiek wioski czy jakiegokolwiek siedliska ludzi, trolli, kogokolwiek? - wycharczała, nadal zaaferowana. - Pójdę, znajdę kogoś, pomoże ci...

Nie chciałaby znaleźć się na miejscu badacza, lecz kierowała się zasadą, by czynić tak, jak by chciała, by jej czyniono. Powoli zaczynała rozumieć, że świat nie respektuje tej sentencji, lecz zależało jej, by był on chociaż trochę lepszym miejscem, by mieszkańcy zrozumieli, że można inaczej, że są istoty chcące pomóc... Jak jej matka. I jak ona, po niej. Z uporem trzymała się jej pazurami, paznokciami i całym ciałem, nie wypuszczając z rąk niezależnie od sytuacji.

Cóż miała zrobić? Jeśli Edward wie, że gdzieś blisko coś jest, poszuka miejsca bez wahania. Jeśli nie będzie pewien - też. A może kategorycznie zaprzeczy? Wtedy nie wiedziała, co mogłaby zrobić. Miała tylko nadzieję, że bóg wiatru i wiedzy nadal czuwa i że umieścił ich dostatecznie blisko ludzkich siedzib, by mogła do nich dotrzeć po pomoc.

Spojrzała jeszcze na cały swój dobytek leżący na ziemi. To biorę ze sobą. Może się przydać. Figurka wygląda na cenną...
Obrazek

Erriz | Tricya
ODPOWIEDZ

Wróć do „Kattok”