Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

31
Obudziła się otępiała, nie wiedząc, jak znalazła się pod drzewem. Dlaczego leżę? Po chwili dopiero przypomniała sobie, co się stało, i to naprawdę - niestety. Dopiero , gdy ujrzała krwawy strzęp zamiast swojej łydki, uwierzyła z trudem, szybko odwracając wzrok i ukazując swoje uczucia grymasem obrzydzenia. Zamiast skóry czuła jedynie piekący, pulsujący ból. Trochę wyżej ścisk wywołany przez zaciśniętą lianę. Jej serce zaczęło szybciej pompować krew, oddech przyspieszył, źrenice się rozszerzyły. Krokodyl, ona, rzeka, strach, ciągnięcie… Gdzie on jest?! Jest tu? Nie…? To dobrze… Ogarnęło ją trudne do wytłumaczenia niedowierzanie w stosunku do tego, co się zdarzyło…

Bolało. Cholernie bolało. Wręcz pulsowało niesamowitym bólem razem z każdym zabiciem serca i pompowaniem krwi w jej żyły, za każdym jednym puknięciem nogę przeszywało nieprzyjemne uczucie wypływu posoki z naczyń krwionośnych – zacisk mógł pomóc, ale nie na dobre zatrzymać krążenie w kończynie. Miała tylko nadzieję, że da się ją uratować, gdy oswajała się z sytuacją, opierając głowę o drzewną korę.

Tuż obok niej był Edward, coś mówił. Tłumaczył, co się z nią zdarzyło i dlaczego jej zwłoki nie leżą teraz we fragmentach na dnie tropikalnej rzeki. Starała się skupić na jego słowach, naprawdę. Mimowolnie jej myśli uciekały gdzieś w inne strony. Dziwna śmierć jak na kogoś takiego, jak ja… A może dobra? Lepsza, niż spłonięcie na stosie za samo pochodzenie… W końcu jestem tylko półludzkim bękartem znikąd…

Zadziwiła się, że żyje. Że ma nogę. Jaka ta ziemia miękka. Jaka ona mokra… Jaka słaba… Jak bardzo chce jej się spać…

Zamroczenie minęło dopiero po chwili, gdy towarzysz zwrócił jej uwagę. Słowa Edwarda przepłynęły przez jej umysł, co prawda półsłuchane, ale łatwe do przywrócenia. Zacisnęła oczy, a kiedy je otworzyła, obraz w jej głowie się rozjaśnił. Tak, trzeba było iść. Tylko… jak tu wstać?

Starając się nie patrzeć na miazgę u dołu, poruszyła delikatnie palcami. Przeszyło ją ukłucie, tkwiące gdzieś wewnątrz łydki. Skrzywiła się i zasyczała. Ból trzeźwił – momentalnie mogła potwierdzić tę tezę. Nerwy też chyba zahaczyło…

Edward zaproponował pomoc w pokonaniu dalszej drogi. Zachęcił.

- Miał być z dzień drogi…. – wychrapała w końcu z odwróconym wzrokiem. – Nie wierzę, że niedaleko. Niemniej zgodzę się, musimy iść…

- Kiedyś… już wyrwano mi fragment ciała – wyszeptała, nie bardzo wiedząc, czy mówi do niego, czy do siebie. – Wtedy przeżyłam, teraz też dam radę…

Koło niej leżała torba. Mokra – razem z całą zawartością. Zasyczała, dotykając jej wierzchu. Bezgłośnie ściągnęła skrzętnie utkaną iluzję, ostatnią, która była założona. Odsłoniła niewielką kieszonkę, w której znajdowały się noże do rzucania. Poczuła się naga – od trzech lat zawsze coś kryła, tymczasem w końcu nadszedł dzień, w którym ktoś mógł zobaczyć ją w całej okazałości, której tak się wstydziła, razem z całym uzbrojeniem i zdolnościami. Nadeszła również dziwna ulga, jakby magia zwolniła przeznaczone na energię miejsce w jej umyśle, by mogła wykorzystać ją na powstanie i dalszą drogę. Każda pomoc by się przydała. Musiała jej zebrać jak najwięcej. Iluzja tylko ją pobierała – niewiele, dość, by zwyczajnie funkcjonować, ale w stanie, w jakim była…

Pod palcami wyczuła załamania na otrzymanej od kompana figurce Usala, Pana Umarłych. Ponoć ktoś o czystym sercu mógł otrzymać jego przychylność w ciężkich chwilach. Kusiło… ale co by to działo? Żyła. Jeszcze nie było tak źle, by w desperacji zwracać się ku wyższym bytom. Poza Sulonem – do niego zwracała się zawsze. Teraz też – w ciszy poprosiła, by Bóg poprowadził zabłąkaną dwójkę i doprowadził ich do Da’kattok.

Chwilę pomilczała, przygotowując się psychicznie do powstania. Bolało – nie była nawet pewna, czy w poszarpanych mięśniach zostało dość siły, by unieść chociaż na chwilę jej ciało. Nie utrzymałaby równowagi nawet z pomocą Edwarda. Spojrzała na niego z wdzięcznością. Nawet mimo tego, że też nie był w najlepszym stanie, odciągnął ją od rzeki i czuwał. Teraz on o kogoś dbał. Dobrze, że żył.

- Możesz znaleźć jakiś mocniejszy kij, coś w rodzaju kuli? – zapytała, gdy przypomniała sobie, jak po ulicach miast poruszały się osoby niezdolne do normalnego chodu. Wystarczyłby kij, który można zaprzeć o pachę. Jak inaczej wstałaby i szła?

W końcu podkurczyła prawą nogę i zaparła się o korzenie dłońmi, wbijając je w korę. Teraz najtrudniejsze. Nie zemdleć. Powstać. Zaprzeć się o Edwarda i iść dalej… Przynajmniej spróbować.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

32
Edward uśmiechnął się słabo, kiedy półprzytomnym głosem wytknęła jego blef, cofnął dłoń. Byli w głębokiej kabale i oboje ponuro zdawali sobie z tego sprawę — on wypluwał z juchą płuca, jej z nogi został wysmarowany ziemią krwawy strzęp, do którego dobierały się muchy. Stali się bezbronni. Miasto zaś wcale, a wcale nie było blisko, zostało im pół dnia drogi bez mała — pół dnia dla zdrowego człowieka ze zdrową nogą, maszerującego sprawnym tempem, najedzonego, wypoczętego. Znajdowali się w środku dusznej, bujnej dżungli, rojącej się od zagrożeń, niczym rozbrzuszona, cuchnąca padlina wyrzucona na słońce roiła się od robactwa. Jednemu Erriz wyrwała się z paszczy śmierci tylko tego dnia. A było ich więcej, było ich wszędy, od tych w odmętach wód, po te na ludzkich nogach i z żelazem w dłoniach. Drapieżniki przyczajone nisko między liśćmi paproci oraz owady w powietrzu, przed którymi nie sposób się było skryć... I te ciche, te podkradające się do człowieka niepostrzeżenie, jak śmiertelne wyczerpanie, odwodnienie oraz głód. Zakażenie, gorączka... One nie atakowały znienacka, ale jeśli zagubieni nie mieli szybko odnaleźć swej drogi do miasta, nie mogły zdać się na nie żadne ostrze ani żadna magia. Nawet Sulon wydawał się nie słyszeć modłów, powietrze stało, parne i gorące.

Badacz ożył na słowa dziewczyny i próbę podniesienia się. Na pytanie pokiwał głową, nieco zbyt skwapliwie, by udało mu się ukryć przerażenie jej stanem oraz beznadziejnością sytuacji. Nawet ni w ząb nie znając się na ludzkiej fizjonomii, dziewczyna mogła zauważyć, że troszczył się o nią, nawet jeśli wciąż się jej diablo obawiał — był otwartą księgą. Być może tylko martwiąc się o to, by nie zostać samym, być może przez wzgląd na jej umiejętności oraz magię, wciąż jednak troszczył. Byli skazani na siebie, przynajmniej w tamtej chwili. Żadne już w pojedynkę nie miało szans dotrzeć do miasta żywym, musieli polegać jedno na drugim.

Dobry pomysł — rzucił ochrypłym głosem, zanim kaszel znów mu przerwał. Przeczekał, potem wstał z kucek, chwiejąc się na nogach i zaczął przeszukiwać zarośla. Spojrzał na diabelstwo przez ramię. — Leż spokojnie, coś znajdę. — Zostawił bukłak z jej dłoni. Woda chlupotało w nim niewiele, mogła jednak zdecydować się ugasić nieustanne pragnienie oraz suchość w ustach.

Erriz nie miała szerokiego wyboru. Ból w rozszarpanej nodze był paraliżujący, a ciało wciąż słabe i wiotkie z wyczerpania, przemęczone zarówno całodniowym wysiłkiem, jak i podtrzymywaniem czarów. Zdążyła stracić nieco krwi, nim badacz prowizorycznie odciął upływ za pomocą opaski z liany. Ćmiło ją, przed oczami tańczyły plamy, a wilgoć i duchota nieznośnie dawały się we znaki. Sama pomogła sobie, tak jak mogła, opuszczając ostatnie z resztek iluzji, jakie jej pozostały. Poskutkowało. Czuła się źle, naga, bezbronna, lecz gdy usłyszała przedzierającego się ku niej z powrotem Edwarda, zdążyła z ulgą powitać napływające powoli z powrotem siły. Mogła nie być w stanie skakać naokoło i przebiec ośmiu mil, lecz mogła przynajmniej spróbować się podnieść. Nie musiała skupiać się na podtrzymaniu czarów — krążących zazwyczaj, jak krew w żyłach, dziwną pustkę zostawiając w każdym miejscu ciała, gdzie zwykła je czuć od... od sama ledwie pamiętała, kiedy. Odkąd Ferret odebrał jej prawdziwą postać? Od zawsze? Zamiast tego, cała jej energia mogła być wkrótce potrzebna, jeśli mieli dowlec się do Da'kattok w jednym kawałku.

Edward przyciągnął grubszą gałąź o dziwnej zielonkawo-żółtej skórce, która wydawała się być odpowiedniej długości, w miarę prosta i dość solidna, by utrzymać ciężar rannej. Zebrał też kilka mniejszych oraz te same liany, które Erriz ścięła wcześniej. Wszystko złożył obok, przyklękając.

Pozwolisz? — mruknął i sięgnął po jej sztylet. Naścinane pnącza przyniosły w końcu jakiegoś pożytku za wysiłek, jaki dziewczyna włożyła w ich zdobycie. Niezdarnie, ale badacz zdołał pociąć je i z powiązanych razem gałęzi skonstruować proste oparcie, które miało zastąpić pokiereszowaną przez gada nogę. Gdy skończył, nie bacząc na zmęczenie, zebrał cały ich dobytek i swój tobołek oraz torbę Erriz zarzucił sobie na ramiona.

Dziewczyna w końcu musiała spróbować stanąć o własnych siłach. Opierając dłoń o pień drzewa, z wysiłkiem dźwignęła się o jednej nodze. Mężczyzna chwycił ją za drugie ramię i podciągnął ostrożnie, posłużył za kontroparcie, podsuwając jednocześnie prowizoryczne kule, by miała na czym opaść ciężarem ciała, gdy łapała równowagę. Nagle Erriz wpiła palce w korę. Nie chwiejąc się — z bólu. Każde drgające ścięgno i mięsień wywoływały jego falę w rozdartej łydce. W końcu jednak osunęła się na zdrową kończynę, z lewej strony na wpijającą się pod pachą gałąź oraz Edwarda, który służył ramieniem. Usiłować wesprzeć ją oraz zachęcić ją do walki wątłym uśmiechem. Szło mu groteskowo, brodę miał usmarowaną absurdalnie własną krwią. Pomału jednak, z początku zataczając się niebezpiecznie, dziewczyna zaczęła stawiać jeden krok, drugi... Wyczuła, jak poruszać zastępczym oparciem, by przemieszczać się wolnymi, lecz szerokimi susami.

Edward powiódł ją z powrotem nad brzeg rzeki. Na wydeptanej trawie wciąż widziała strzępy własnego odzienia. Krew. Ścisnęło ją w dołku, lecz gdy spojrzała w bród, by oderwać wzrok od miejsca, gdzie została zaatakowana, spostrzegła, że mężczyzna się nie mylił. Krokodyle wyniosły się, przynajmniej na jakiś czas. Nawet ten, który zdążył zabrać ze sobą kawał mięsa, najwyraźniej podążył za spłoszoną zamieszaniem konfraterią lub poszukał łatwiejszego w pochwyceniu żeru. Nic nie wskazywało jednak, by jakiś krył się wciąż w pobliżu. Woda nie była dość mętna — dno przebijało lekko, usłane piachem, gałęziami i kamieniami oraz rzecznym mułem.

Khe-khe... Powinniśmy spróbować się przeprawić, póki możemy — rzekł badacz, przystając na chwilę i tym samym zmuszając do tego ją. — Nie wiem, gdzie dalej można przejść na drugą stronę... Czy, można dalej przejść. Dasz radę? Ta noga... Nie powinnaś jej moczyć, nie w tej wodzie. Lepiej też, by krew nie rozniosła się. Nie tylko krokodyle żyją w rzekach tutaj. Mogę wejść pierwszy i sprawdzić, czy nic więcej się tam nie czai... Ale wciąż, będziemy musieli ruszać się szybko. Podołasz? Bardzo boli? To kilka kroków, dziesięć, nie więcej...

Było więcej, niż dziesięć. Widziała na pierwszy rzut oka. Mógł jednak mieć rację — nie mieli pojęcia, czy do rozwidlenia mogli napotkać kolejny bród. A nawet jeśli — co napotkaliby wraz z brodem.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

33
Stała. Z wielkim poświęceniem, o jakie siebie nie podejrzewała, ale wstała - z pomocą Edwarda, naprędce skonstruowanego podparcia i z bolesnym zaciskaniem zębów, by nie krzyczeć, ale stała. Udało się. Co prawda nie wszystko poszło po jej myśli, poszło wręcz całkowicie odwrotnie, fatalnie, ale nadal mogła się podnieść i iść dalej - do całkowitej utraty sił bądź do dotarcia do Da'kattok, które w tamtym momencie wydawało się wręcz arkadią, mając nadzieję, że to pierwsze nie nastąpi pierwej. Przynajmniej liany na coś się przydadzą, pomyślała jeszcze chwilę wcześniej, wręczając sztylet badaczowi.

Magia, znikając może na moment, może na dłużej, wywołała pustkę. Dawno, dawno nie było takiego momentu, w którym nie musiałaby lub nie chciałaby czegoś chronić za zasłoną czarów. Może na początku, kryjąc twarz jedynie doraźnie, nie czuła potrzeby tworzenia kolejnego muru chroniącego ją przed nienawistnym wzrokiem, ale po trzech latach już tak się przyzwyczaiła, że tu uczucie stało się naturalne jak oddychanie. Z biegiem czasu widziała też mniej niechęci, co utwierdziło ją, że powinna chować się za iluzją. Przyzwyczajenie? Bezpieczeństwo? Oba? Powstawała, kontemplując tę tajemnicę, by mieć czym zająć myśli.

Chwilę zajęła jej nauka nowego sposobu chodu, nim w końcu zrozumiała, jak rozkładać ciężar ciała, czym ruszać, kiedy i jak, lecz gdy w końcu się udało, nabrała cienia szansy, że to mogło się udać. Nadal się poruszała. Jeśli nie straci nogi w wyniku zakażenia, kuśtykanie przez następne miesiące będzie najlepszym, co mogłoby jej się stać, tak sądziła, przeklinając siebie. W dżungli każda zła decyzja może kosztować życie.


Przejście niewielkiego przecież dystansu wymagało skupienia, by nie zahaczyć nigdzie ranną nogą - dla dziewczyny mogło się to skończyć kolejnym przeszywającym bólem, uważała toteż, by w miarę swoich możliwości trzymać kończynę na niewielkiej wysokości. Dopiero podczas drogi pomyślała, że mogła spróbować w jakiś sposób oczyścić ranę z przynajmniej części niepożądanych rzeczy, jakie mogły się w niej pojawić. Po momencie rozważyła spróbowanie dopiero, gdy jakimś cudem miną rzekę.

Dotarli do brzegu, a ona z nieprzyjemnym uczuciem usilnie starała się nawet nie spojrzeć na feralne miejsce, martwiąc się o swój posiłek. Jeszcze tego by brakowało. Dość wrażeń. Jedynym plusem było to, że koryto opustoszało, a droga była wolna - o tyle, o ile mogła być. Wystarczyło jeszcze tylko trochę się zamoczyć...

Wysłuchała rady i propozycji Edwarda,zaciskajac wargi. Sprawa nogi, nie da się ukryć, komplikowała całą sytuację, a nie chciała niepotrzebnie wdepnąć w kolejne gówno. Natychmiast stało się dla niej jasne, że kończyny nie zamoczy, nie chciała ryzykować Sulon wie czego - zakażenia bądź nagłego wzrostu zainteresowania posoką, która ni stąd ni zowąd pojawiła się w wodzie.W dżungli każda zła decyzja może kosztować życie, powtórzyła w myslach. Nie było już tak źle jak wcześniej, czuła, że jasność umysłu wróciła chociaż w części, mogła myśleć i rozważyć plusy i minusy przekroczenia rzeki w tym miejscu, lub w innym, o którym właściwie nie wiedziała, czy takowe jeszcze się przed rozwidleniem znajduje.

Zdrowy rozsądek mówił jej, że to miejsce było dość bezpieczne. Po co mieliby dowlekać sie do kolejnego brodu? By przejść przez to samo? Nie chciała iść w ciemno, co gorsza, nie wiadomo było, czy to aby w tamte okolice, o ile takowe istniały, przeniosły się krokodyle... Po raz kolejny zacisnęła zęby, wspominając tamtego jednego.

Mimo wszystko będzie musiała znowu użyć magii, jak zauważyła, gdy wykoncypowała sposób. Przedtem jednak musiała sprawdzić jedną rzecz, a Edward chciał w tym pomóc.

- Możesz sprawdzić głębokość wody? Do kolan... Nogę za pomocą telekinezy podniosę do kolan, jeśli w ogole mi się uda... Spróbuję...Jeśli głębsza, będę musiała zamoczyć, bo dalej iść zbyt niebezpiecznie. Bogowie niech będą z nami, żeby nie...


W końcu odetchnęła i zaczęła kumulować energię, która znowu pojawiła się w jej umyśle, pierw jako iskierka, potem niewielki płomyk, gotowa spróbować unieść nogę na znak, że przejście w ten sposób jest możliwe. Ilekolwiek kroków musiałaby wykonać.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

34
Tropikalna puszcza niewzruszenie przyglądała się zmaganiom dwojga zagubionych w jej macierzy ludzi. Ptaki darły się w kameliach i krzewach dzbaneczinka, za uszami brzęczały im moskity. Dla Erriz i Edwarda to była mozolna walka o przetrwanie, tutaj — kolejny dzień. Ilu podobnych im nieszczęśników musiały widzieć te lasy, jak padali wymęczeni, a potem okrywać ich całunem z korzeni i pnączy, zabierając, co im było należne. Dobrnęli do brzegu rzeki, gdzie Edward skinął głową na prośbę Erriz i upewnił się, że trzymała się pewnie na powiązanym prowizorycznie podparciu. Schylił się i podwinął niedbale nogawice podartych spodni. Dziewczyną zachwiało w pierwszej chwili, lecz zdołała ustać. Gałąź wpijała się jej w ramię. Zbierała w duchu siły na to, by kolejny raz sięgnąć po magię i przeprawić się przez bród suchą nogą, dosłownie. Przychodziło jej to z nie lada wysiłkiem, minął krótki czas, odkąd zdjęła ostatnią iluzję i wciąż najwięcej energii kosztowało ją zachowanie sił oraz przytomności, nawet jeśli jej upływu nie mogła odczuć tak namacalnie, jak tkając zaklęcie. Cóż jednak lepszego jej pozostało, jeśli nie to, na czym zawsze polegać mogła najbardziej — magia?

Mężczyzna brodził w płyciźnie, pomagając sobie podniesioną z zarośli gałęzią i dźgając nią tam, gdzie woda była ciemna, mętna. Wydawało się, że bardziej z obawy o to, by nie wejść na coś, niż wdepnąć w głębinę lub dziurę w dnie. Bród sprawiał jednak wrażenie czystego, przynajmniej do czasu. Raz coś poruszyło się gwałtownie, pluskając mu spod stóp i obojgu zamarły serca. Ku przybrzeżnym trawom szybko umknęło jednak jakieś znacznie mniejsze od krokodyla stworzenie, znikając w szuwarach. Erriz odniosła brzydkie wrażenie, że przypomniało węża.

Nigdzie nie sięga wyżej, niż kolan — uspokoił ją badacz, wychodząc na brzeg po tym, jak dokładnie obszedł płyciznę niemal dwukrotnie, upewniając się, którędy wiodła najłatwiejsza droga, bez grząskiego, mulistego dna oraz zdradliwych uskoków.

Erriz z zaskakującą ulgą powitała ponownie jego pomocne ramię, czując, że samodzielne ustanie kosztowało ją coraz więcej wysiłku. Mężczyzna poprawił tobołki zarzucone na barki, następnie dziewczyna musiała ponownie zacisnąć zęby, kiedy ruszyli w stronę najłagodniejszego zejścia w wodę — odkąd opadła adrenalina we krwi, na każdy ruch łydka odpowiadała rwącym bólem. Edward podpierał ją, krok za krokiem, lecz to na Erriz wciąż spadało najtrudniejsze zadanie. Niełatwo było utrzymać nogę zadartą w kolanie nad powierzchnią, a jednocześnie kuśtykać naprzód. Podpora z gałęzi grzęzła w rzecznym piachu. Gdyby nie badacz, czuła, że przewróciłaby się. W końcu nie pomyliła się, nie pozostał jej żaden innych wybór, jak wspomóc się telekinezą. Cięższe przedmioty zwykła już podnosić bez mrugnięcia, tym razem na czole dziewczyny zaperlił się pot, a przed oczami zapląsały ciemne plamy, kiedy skierowała siłę woli oraz resztę pokładów magii, jakie drzemały w jej ciele na dźwignięcie ciążącej kończyny nad powierzchnię wody. Przemieszczali się powoli naprzód, jeden krok, drugi, trzeci... dziura... Refleks uratował ją przed upadkiem i zręczne podparcie się gałęzią. Edwarda zajął kolejny atak kaszlu. Zimna woda obmywała poszarpane nogawki, na plecach ciążyło mokre odzienie. Ósmy krok, dziewiąty... Plamy przeszły w ćmienie, jakby ktoś dłonią zasłonił jej oczy i kazał zgadywać dalszą drogę. Zielone porosty tuż, tuż, przy równoległym brzegu, załaskotały pod kolanem przez materiał spodni. Dziesiąty krok i skroń rozdarł nagły, pulsujący ból. Jedenasty — nie wytrzymała. Zaklęcie puściło, jak szwy zbyt naciągniętego materiału. Erriz zwiesiła się bezwładnie na ramieniu od Edwarda, pod Edwardem z lekka ugięły się nogi. Dziewczyna niespodziewanie zanurzyła się w rzece po uda, czując nagłe szczypanie w łydce. Badacz dźwignął ją z powrotem i rzucił się do przodu, ciągnąc dziewczynę za sobą — został raptem sus. Zanim go pokonali, Erriz poczuła okrutny ból, kiedy coś pośpieszne dziabnęło ranę. Jeden raz, drugi, bez ustanku... Woda zakotłowała się wokół nich...

Zdążyli. Kąsanie ustało, gdy dostali się na drugi brzeg, poczuli miękką trawę pod stopami. Padli na nią. Dysząc i leżąc zamroczeni z wyczerpania, oboje oglądali się na płytki bród, jakby kosztował ich więcej, niźli cały dzień morderczej wędrówki przez skraj puszczy. Erriz kosztował z pewnością. Kręciło jej się w głowie, mdliło, na myśl o rzuceniu kolejnego zaklęcia zbierało się na rzyganie. Noga znów zabolała — Edward zgiął się, pokasłując i wyciągnął jej z rany pasemko porostów. Reszta wyglądała jeszcze gorzej, kiedy woda odsłoniła spod błota różowe mięso i wiszące pasma skóry.

Już dobrze — wyspał badacz. — Już... dobrze. Udało się — pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem. Ruchem brody wskazał na to, co zostało z łydki dziewczyny. — Myślę, że trzeba to przepłukać. Przepłukać czystą wodą. Ale to ostatnie, co mamy. — Wyciągnął ze swojego tobołka bukłak i potrząsnął nim, poruszając resztą racji na dnie. — Sama więc musisz zdecydować. Przed nami może być jeszcze długa droga, lecz nie wiem, co się stanie, jeśli tego nie oczyścimy po tej cholernej mulistej rzece... Khe-khe... Powinniśmy też zebrać siły przed wyruszeniem dalej. I przygotować się, jak tylko możemy, jeśli mamy dotrzeć do miasta przed późną nocą — poradził, lecz jego wzrok wydawał się mówić jeśli w ogóle mamy tam dotrzeć.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

35
Niewiele chwil jej życia było gorszych niż ta, w której się znalazła, chcąc nie chcąc. Noga rwała, głowa bolała, energia wyczerpała się niemal do cna, uciekając coraz dalej i dalej. Kolejną porcję utraciła w próbie przebycia brodu – ta na szczęście się udała. Zapłaciła za to, słono zapłaciła, lecz jej determinacja, by dotrzeć do Da’kattok, jeszcze wzrosła. Nie po to uciekali z łapsk najemników, nie po to zabijała, nie po to, by teraz zgnić w środku dziewiczej dżungli, pożarta przez krokodyle i rozłożona do gołej kości. Miasto było jedynym miejscem, w którym mogła otrzymać pomoc wystarczającą, by przeżyć, tak samo z resztą jak Edward, który dyszał obok. Czuła, że gdyby znowu zaczął topić się we własnej krwi, nie mogłaby mu pomóc. Teraz to on był tym… zdrowszym.

-To były te drapieżne ryby, prawda? – zapytała, gdy w końcu zdała sobie sprawę z tego, że znowu coś zapragnęło ją pożreć. Wolała nie spoglądać w dół, nie zerkać na to, co woda wymyła i na to, co pozostało w ranie. Czuła tylko, że wyglądało to jeszcze gorzej, niż na tamtym, drugim brzegu. Padła włosami w trawę, by odetchnąć. Było nerwowo.

W momencie, w którym badacz oczyścił jej ranę z czegoś, zerknęła w dół. Widziała tylko jego rękę, przedramię zaledwie, ale mimo to uniosła się, ożywiła, gdy przypomniała sobie, co stało się jeszcze tam, ponad godzinę temu, gdy wpadła do wody…

- Ja… jak twoja ręka? Przepraszam, złapałam ją tam, w wodzie…

Świetnie. Nie dość, że sama siebie doprowadziła do takiego stanu, to jego skaleczyła przy okazji. Jak mogła wcześniej nie zwrócić na niego uwagi?

- Szlag by to trafił… - przeklęła jeszcze, starając się skupić na sytuacji. Znowu musiała decydować o czymś, co dotyczy ich obu, tym razem jednak dało się dokonać takiego wyboru, by nie musieli z czegoś rezygnować, jak zauważyła niemal od razu. I tak powinni przygotować się do dalszej drogi, a brzeg rzeki zdawał się miejscem niebo bezpieczniejszym niż pierwsza lepsza polanka z daleka od jakiejkolwiek wody, zwłaszcza teraz, kiedy łuskowate gady odpłynęły.

- Dasz radę przegotować następną porcję wody, tak na drogę? Da się tu rozpalić na to ogień? Jeśli nie, trzeba będzie iść z tym, co mamy… Nie chcę, żeby to mi się spaprało, ale godziny z odrobiną wody są lepsze niż bez niczego…

Powiedz, że możesz nagrzać nowej wody, proszę… Wtedy z niczego nie musielibyśmy rezygnować. A jak nie, to albo ranę oczyszczę i zostajemy bez niczego, albo idziemy z wodą i mułem w mojej nodze.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

36
Edward uśmiechnął się słabo. — Tak, to były one. I jeśli Jonah mówił prawdę, kiedy opowiadał mi, że potrafią w mgnieniu oka pożreć zdobycz do gołych kości, to mieliśmy szczęście, że udało się nam szybko wydostać. — Siedząc, na chwilę podwinął mokrą, wystrzępioną nogawkę spodni, pokazując jej nogę pokrytą drobnymi śladami ugryzień, z których powoli sączyła się krew. Nie wyglądało to groźnie, lecz gdyby zmuszeni byli zostać w wodzie dłużej...

Uniósł przedramię, gdy Erriz zatroskała się o niego niespodziewanie. Rana wyglądała, jakby wdał się w walkę z drapieżnym kotem i jego pazurzastymi łapskami. Szramy były głębokie i wyglądały nieładnie, lecz jucha dookoła wydawała się bardziej zaschła, niż świeża, ich brzegi czyste zamiast opuchnięte czerwono. Z całą pewnością prezentowała się lepiej, niż jej obrażenia, w porównania do dzieła krokodylej paszczy wyglądając, jak niewinne draśnięcie. Badacz również ją uspokoił. — Tylko szczypie, to nic — zapewnił, siląc się nieco na nonszalancję. Spochmurniał jednak i zmarkotniał, kiedy Erriz zaczęła wypytywać o ich możliwości. Te, najwyraźniej, były niewielkie.

Edward dźwignął się z wysiłkiem, na chwilę zostawiając oba tobołki obok dziewczyny, by miała o co się oprzeć i odpocząć. Zmartwionym wzrokiem powiódł po brzegu, na którym się znaleźli. Tak jak po drugiej stronie, wąskie pasmo ziemi pomiędzy narastającą gęstwiną oraz ścianą drzew zasłaniał matecznik krzewów oraz wysokich traw, przez które mogli przedrzeć się dalej w górę rzeki, nie tracąc jej z oczu i nie zbaczając zbyt głęboką w niebezpieczne ustępy. Badacz westchnął jednak ciężko.

Musielibyśmy odszukać suche gałęzi na opał i zedrzeć korę z drzew... To może potrwać. Mógłbym przy okazji poszukać czegoś do zjedzenia, umieram z głodu... Ale potem jeszcze dłużej potrwa rozniecenie dość dużego ognia — dodał ponuro. — I samo przegotowanie wody, której nie mamy jak utrzymać nad płomieniem... Khe-khe... Kh--khhoolera... jest coraz gorzej... — Zgiął się w pół i czekał, aż atak przejdzie. Po wszystkim znowu otarł brodę z kropelek krwi i pokręcił głową. — Nie ma mowy o magii. Widziałem, co się stało w rzece. Musisz wypocząć. Nie wiem, ile razu już w ciągu dwóch dni uratowałaś mi życie, Erriz, ale nie zamierzam pozwolić, byś straciła przy tym własne — oświadczył hardo. — Obawiam się jednak, że kosztowałoby nas to czas, którego nie mamy. Mija południe, a... Spójrz na to. I na to.

Obchodząc okolicę, wskazywał miejsca dokładnie. Gdzieniegdzie trawa była wydeptana, gdzie indziej widniały wyraźne tropy. Erriz nie znała się na śladach zwierząt ni w ząb, tym bardziej tych zamieszkujących dżungle Kattok, lecz niektóre wyglądały wcale świeżo.

Nie tylko mu musieliśmy korzystać z tego brodu, by przekroczyć rzekę. Mogą też przychodzić tutaj do wodopoju... Jonah wspominał, że większość zwierząt z puszczy wychodzi dopiero o zmierzchu lub świcie, lecz wolałbym nie czekać, by się przekonać — zmartwił się. Natychmiast jednak zmusił się do uśmiechu, kiedy pochwycił jej spojrzenie. — Poradzimy sobie, jakoś. Wytrzymam bez wody do miasta, najważniejsze, to by nie wdało się zakażenie. Masz. — Przykucnął przy niej podsunął znów bukłak. — Przemyj to dokładnie i odpocznij, nim ruszymy. Khe-khe... Ja dam radę.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

37
Sytuacja tej dwójki naprawdę nie wyglądała nawet na zadowalającą, a przyszłość malowała się w nie najjaśniejszych barwach. Szczerze mówiąc, Erriz szybko pogodziła się z myślą, że czeka ich jeszcze kilka ładnych godzin przeprawy przez niegościnną puszczę i do miasta dotrą naprawdę późno, jednak musiała przyznać Edwardowi rację, że lepiej by było, gdyby to „późno” nie zakrawałoby na najczarniejszą noc dlatego, że postanowili spędzić jakiś czas na brzegu rzeki, przez którą przeprawa kosztowała ją sporo. Jakiś czas jednak musieli teraz pozostać na miejscu i przygotować się do drogi, tym razem już dłuższej. Mogli chociażby poszukać owoców lub doprawić do zaimprowizowanego oparcia dodatkową podpórkę, która mogłaby powstrzymać gałąź od tego wpijania się w ciało rannej. To znaczy – Edward mógł. Druga zainteresowana zdana była na niego, niezależnie od tego, jak bardzo sama chciałaby coś zrobić. Magią naprawdę nie chciała się już posłużyć przez długi czas, a po przejrzeniu arsenału swoich możliwości doszła do wniosku, że w prawie wszystkim innym jest żałośnie niedouczona i sprawiałaby więcej kłopotów niż pomagałaby. Sytuacji nie poprawiał fakt, że i towarzysz diabelstwa miał na ciele kilka głębokich szram, a dodatkowo niezliczoną ilość śladów po rybach. Pokręciła głową. Niepokoiła ją jeszcze wizja tego, co badacz wskazał – śladów po bytności innych żywych istot, z całą pewnością nienastawionych przyjaźnie do dwójki rozbitków na tym morzu drzew, pnączy i gęstych krzewów.

- Co zostawia takie ślady…? – zapytała w końcu, oddychając spokojnie. Musiała się zregenerować… Niespodziewanie do jej głowy przyszła myśl, niewielkie wspomnienie, wcale przydatne. Kontynuowała, biorąc od Edwarda manierkę. Skoro zalecał, by jednak przemyła ranę, miała zamiar się do tego dostosować. – Były takie owoce… Te z czarną skórką, o ile się nie mylę. Mówiłeś, że działają podobnie jak woda. Może by skupić się najbardziej na szukaniu ich? Zawsze to coś… I przy okazji coś do zjedzenia. Żałuję, że sama nie mogę tego zrobić, ale tu muszę cię poprosić.

W końcu oparła się o tobołki, pochyliła się nieznacznie, by widzieć to, co zostało z jej nogi i w końcu to zdezynfekować na miarę ich możliwości. Zaciskając zęby, starała się nie zwymiotować, gdy patrzyła na strzęp kończyny. Zwilżyła jeszcze wargi, dosłownie kropelką, nim postarała się dokładnie wypłukać wszelkie obce ciała znajdujące się w ranie, w miarę możliwości robiąc to też z spodnią stroną nogi, tu wymywając to, co zostało, ręką, po uprzednim zdjęciu rękawicy, robiąc to jednak delikatnie, by sama nic nowego nie naniosła. Obrzydliwe uczucie, tak gmerać we własnym ciele, musiała to jednak zrobić dla własnego dobra. Nieustanny ból wzmógł się na dłuższą chwilę, zasyczała. Żołądek dopominał się o swoje, walczyła jednak, by nie zwrócić tego, co zjadła… kiedy właściwie?

- Jedzenia możemy wypatrywać po drodze, chyba że jesteś przekonany, że jest gdzieś niedaleko – uśmiechnęła się blado, gdy skończyła i wytarła rękę o spodnie. Podała mu bukłaczek. W tamtym momencie była zapewnie równie biała jak piasek na plaży u brzegu wyspy. On też, jak chyba uchwyciła. Ten dzień był walką z czasem nie tylko dla niej.

- Podpórkę mam, ale wpija się… myślę, że dałoby się do niej przywiązać lianami jeszcze jakąś krótką na końcu, żebym miała na czym się mocniej oprzeć. Tyle godzin drogi, lepiej przebyć je odrobinę wygodniej i bez otarcia pod ramieniem. Sama nawet mogę spróbować to zrobić.

Jedno źródło bólu już było, nie potrzebowała kolejnego, jeśli można było go uniknąć. Przymknęła oczy, uspokajając serce.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

38
Badacz rozejrzał się po tropach i roztrącił liście na ziemi, wzruszając ramionami. Odcharknął. — Nie wiem, ale wydaje się, że jakiś duży kot. W dżungli nie widziałem żadnego na własne oczy i nie chcę widzieć. Gorzej jednak, że wyglądają na całkiem świeże... Nie powinniśmy zostawać długo – zafrasował się, lecz na przytomną propozycję Erriz zareagował wcale ochoczo. – Dobry pomysł. Nie wiem, czy znajdziemy je tutaj, ale warto spróbować, bez wody osłablibyśmy szybciej... Khee.... khe... khhholera... Wykończy mnie to draństwo... Rozejrzę się, choć nic nie mogę obiecać. Podaj mi nóż, spróbuję ściąć też dla ciebie te liany.

Sięgnął od niej narzędzie i po chwili paprocie zaszeleściły cicho, kiedy zagłębił się między nie w poszukiwaniu nisko zwisających pnączy. Erriz, tymczasem, zyskała chwilę, żeby oddać się tej zabawnej części – przemywaniu rozjątrzonej rany. Szok po gwałtownym wydarzeniu dawno zdążył opaść, a z nim uśmierzająca ból adrenalina. Kiedy więc chłodna woda oraz palce dziewczyny po raz pierwszy dotknęły delikatnie żywego mięsa, Erriz zacisnęła nagle zęby, spomiędzy których dobył się zduszony jęk. Napuchnięta rana reagowała wrażliwie na najmniejsze muśnięcie. Widok był obrzydliwy, lecz to z bólu czuła skręcające się trzewia. Gdy w końcu wylała ostatnią kroplę z bukłaku, oczy mimowolnie jej łzawiły, a dłoń trzęsła się. Część skóry odeszła w czasie wymywania ziemi oraz drobinek śmieci, lecz w miejscu rozerwanego ciała i na poszarpanych brzegach rany zostało tylko czyste, zaczerwienione mięso. Jedynie na zlatujące owady nic nie mogła poradzić. Opaska uwierała ją w nogę, lecz spełniała swoje zadanie i Erriz z ulgą spostrzegła, że gdy odłożyła manierkę, łydka nie krwawiła już tak obficie.

Edward nie mitrężył czasu; spocony od wysiłku, ale wrócił z naręczem cienkich, ścięgnistych lian. Przecięcie ich nie było łatwe, zerwanie niemożliwe, mogły tedy znakomicie posłużyć jako wytrzymałe wiązanie. Badacz odetchnął krótko i z lekkim żalem schował pustą panierkę z do torby, nim zawrócił ponownie ku dżungli.

Czekaj tutaj i odpoczywaj – polecił, nim odszedł. – Postaram się nie odejść daleko, krzycz tedy, gdyby coś się działo.

Badacz po chwili zniknął znów w zaroślach i dziewczyna została na brzegu sama. Zajęła się poprawianiem prowizorycznej konstrukcji kuli, nie mając nic lepszego do roboty, kiedy wciąż nie mogła sama stanąć na nogi. Zajęcie było żmudne, było męczące i irytujące, a lepiące się do ciała ubranie, pot, brud i niewygoda oraz duchota w powietrzu nie ułatwiały go. W skroniach pulsowało jej tępo, szło się przyzwyczaić. Do budzących się z powrotem po płochliwej od zamieszania w rzece ciszy skrzeków kolorowych ptaszysk oraz wrzasków zwierząt na drzewach, również. Moskity brzęczały nad uszami. Chwila, na którą przepadł mężczyzna zaczynała z wolna coraz bardziej niepokojąco się dłużyć. Erriz zdążyła uporać się ze swoim zadaniem, a Edward wciąż nie wyłaniał się z matecznika. Pomilkły za to z wolna ptaki. Z wyjątkiem brzęczących owadów, dziewczynę paskudne przeczucie tknęło w martwej ciszy.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

39
W ciągu ostatnich minut nic nie było przyjemne, lecz należało przyznać, że najmniej bolesne z tego wszystkiego było zwyczajne siedzenie i odpoczywanie, kiedy Edward krzątał się wokoło, starając się jak najbardziej ułatwić ich żywot i dalszą drogę. Ktoś jednak musiał to zrobić, z oczywistych względów padło na osobę wypluwającą własne płuca, gdyż druga najzwyczajniej nie mogła się podnieść bez niczyjej pomocy. Siedziała więc, oparta o tobołki, starając się skupiać na wszystkim, tylko nie na bólu promieniejącym z użartej nogi. Jeszcze miała mdłości po amatorskim polowym zabiegu. Na nieszczęście dla niej, zapewne nie mieli niczego, czym można by było owinąć łydkę, by kolejne paski skóry nie odchodziły przy najlżejszym dotknięciu… dowodziło to tylko tego, że naprawdę szybko nie wróci do zdrowia.

Miała już zajęcie na tą chwilę, w którą Edward miał pójść w las poszukać czegoś do jedzenia. Lekkim ruchem głowy zgodziła się na to, by w razie czego go wezwać, nawet uśmiechnęła się półgębkiem, odwracając głowę gdzieś na bok.

W końcu otrzymała naręcze lian, którymi mogła się posłużyć i w końcu zająć czymś myśli i ręce. Rozejrzała się w obie strony, a następnie lekko pochyliła się, by dosięgnąć leżącą nieopodal całkiem grubą gałąź, którą postarała się przepiłować jednym z noży tak, by mogła ją podłamać na zdrowym kolanie i w efekcie skrócić. Zdrowo się przy tym namęczyła, jako że krótkie, niezbyt ostre ostrze i grube drewno raczej się nie lubią, lecz w końcu cięcie wyglądało na dość głębokie, by móc je złamać. W ten sposób otrzymany prosty oparła o kolano zdrowej kończyny i uderzyła tak, by otrzymać coś krótszego, co mogłaby przywiązać do kija-podpórki jako podstawka pod pachę. Przy okazji uderzenie poczuła aż w ranie, zasyczała tedy, przerywając na moment. Zajęta, nawet nie zauważyła, ile czasu minęło. Kiedy już miała zacząć manewrować lianami tak, by przyczepić drewienko do gałęzi zza rzeki, w końcu zwróciła uwagę na to, że Edwarda wciąż nie ma. Odrobinę się zaniepokoiła, jako że wydawało jej się, że jakiś czas jednak spędziła nad swoją pracą… wróciła do niej jednak, tym razem jednak starając się uważać na otoczenie. Kilkukrotnie owiązała kij lianą, dołączyła drugą pod kątem prostym możliwie najbliżej końca i od tego czasu tylko dodawała kolejne połączenia, by trzymało się to porządnie i mocno.

Zwierzęta znowu ucichły. Tak samo jak wtedy, rano… Dziwne uczucie. Już nie można było mówić o tym wyczerpaniu, które nią władało od jakiegoś czasu, ale i o ciśnięciu w dołku, jakby coś wewnątrz niej automatycznie wychwytywało takie sygnały i interpretowało je w jeden, określony sposób: coś się stało. W końcu zesztywniała, starając się odsunąć czarne myśli. Byle nie oni, byle nie oni… nie teraz, kiedy niczego nie mogę zrobić…

- Edward…? – zapytała w końcu, dość głośno, by można ją było usłyszeć na całkiem sporo kroków, przynajmniej w jej mniemaniu. Odpowiedz, proszę….
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

40
Z początku Erriz odpowiedziała tylko złowroga cisza. Powietrze stało, ni podmuch nie poruszał liśćmi na krzewach. Znalazła się nagle całkowicie sama i bezbronna, niezdolna do walki o siebie, lecz zdana na łaskę dżungli oraz wszystkiego, co mogło dziewczynę w jej gęstwinie odnaleźć, porzuconą na łatwy żer. Każdy cień wydawał się nagle poruszać, każdy szmer być pazurami trącymi o poszycie... Niespodziewanie poczuła na ramieniu dłoń i z trudem stłumiła okrzyk przestrachu oraz odruch, by odwinąć się ze szponiastą dłonią, gdy ujrzała blade oblicze Edwarda. Dopiero po chwili poczuła ulgę.

Badacz nie odezwał się, choć widziała, że z trudem tłumi kaszel i czerwienieje na twarzy z wolna. Gestem i jej polecił zachować bezwzględną ciszę. Sam nerwowymi ruchami wziął się do zbierania ekwipunku oraz resztek z lian, które naciął wcześniej, dźwigania tobołków i zarzucania ich sobie z wysiłkiem na oba ramiona. Paprocie poruszyły się z szelestem i przystanął, serce dziewczyny również zdawało się, że zamarło. Napięcie można było wywęszyć w powietrzu. Mężczyzna pochylił się pośpiesznie i zanim zdążyła zaprotestować, chwycił ją za ramiona, pociągnął w górę. Erriz zdołała chwycić swoje prowizoryczne podparcie, lecz wciąż nie była gotowa i ból przeszył ją od dołu po czubki uszu. Postawiona na nogi przez Edwarda, musiała szybko znaleźć równowagę, kiedy bezceremonialnie szarpnął ją za sobą.

Zaczęli przedzierać się przez nadbrzeżne zarośla, zerkając przelotem pod nogi. Erriz potykała się, lecz przyszczęściła jej myśl, by wcześniej poprawić nieco służącą za oparcie gałąź i dawała radę nadążać za badaczem. Ten ciągnął ją naprzód, wciąż nie wypowiedziawszy słowa wyjaśnienia. Rozglądał się jedynie nerwowo na boki lub rzucał wzrokiem przez ramię. Każdy krok okupowany był przez dziewczynę bólem, lecz wyraz twarzy Edwarda nie wydawał się zdradzać, żeby podrywał ją nagle i zmuszał do przedzierania się przez chaszcze z wiszącym z łydki kawałkiem ciała, dla czczej zabawy. W górę rzeki, oddalali się coraz bardziej od miejsca, gdzie przecinał ją bród i gdzie mieli wypocząć. Mijali powalony próchniejącą starością pień, gdy badacz wyraźnie zaczął opadać z sił, nie wytrzymał i stłumił kaszel ramieniem. Nie zatrzymał się jednak. Dziewczyna również odczuła nagłe i mordercze tempo, nie tylko w rannej nodze, ale i w zdrowej, obciążonej nadmiernie marszem. Nie dosłyszała, wbrew ponurym obawom, echa ludzkich głosów, podążających za nimi, lecz dżungla wciąż pozostawała podejrzanie spokojna. Jakby wstrzymywała oddech w przestrachu.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

41
Dziewczyna miała wrażenie, jakoby cała krew odpłynęła jej z twarzy, nie tylko wtedy, kiedy czekała w napięciu na jakikolwiek odzew, lecz gdy Edward w końcu się pojawił, również. Coś się działo - tylko co? Czuła, jak urywanie oddycha, napięta, zdenerwowana, w dodatku potwornie zmęczona, jeszcze powaznie ranna i prawie całkowicie niezdolna do obrony. Tłumiła syczenie z bólu, zaciskając zęby, gdy badacz ją uniósł i kazał się przemieścić. Usłuchała, nie pytając. Cicho oznaczało cicho. Życie jej było miłe, a skoro towarzysz nakazywał coś zrobić, oznaczało to, że jest to kwestia, która może zaważyć na życiu obojga, należało tedy jak najbardziej się postarać, żeby owe życia uchować. Sama jednak cicho przeklęła się w myślach - cokolwiek było tak blisko, że mogło ich usłyszeć, już ich usłyszało, przynajmniej ją, gdy zawołała badacza. Co jednak miała innego zrobić, nic nie czynić w nadziei, że jednak wszystko pójdzie po myśli?

Noga rwała, ciągnęła, zdawała się jedynie bezużytecznym dodatkiem do jej ciała, który musiała zatrzymać z jakiegos nieznanego sobie powodu, jednak nie chciała się z tym strzępem żegnać, starała się więc uchronic go od nadmiernego ocierania się o roślinność wokół czy włóczenie jej po ziemi. Z tego też powodu druga kończyna skazana była na uniesienie większości ciężaru jej ciała. Silna nie była, więc poruszanie się nawet z nielichą pomocą zdawało się jednym z najtrudniejszych wyzwań, jakim stawiła czoło w życiu. Dyszała, niegotowa do dalszej wędrówki, zachodząc w głowę, cóż takiego Edward mógł dostrzec w ich pobliżu, by od razu się przenieść, jeszcze z takim poświęceniem. Ani chybi, coś ich śledziło - lecz czy to człowiek, czy zwierz? W chwili obecnej obie te możliwości zdawały się, a co więcej, były śmiertelnie niebezpieczne. Człowiek jednak znacznie gorzej, bo przed zabiciem wiele mógł zrobić...

Nie odezwała się jednak, nie chcąc pogorszyć ich sytuacji. Jesli miała dostać wyjasnienia, prędzej czy później je dostanie. Zaciskała jedynie zęby, starając się wydać jak najmniej dźwięków.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

42
Zatrzymali się przed zboczem łagodnego, zarośniętego parowu. Erriz była czerwona na twarzy i zdyszana, badacz nie wyglądał lepiej po przedzieraniu się morderczego tempa marszem przez podkładające nogi konary, grząski grunt i ściółkę z gnijących liści oraz resztek po zwierzętach, nieprzebrany matecznik, w którym śmierć mogła czaić się malutka w jadowitych kłach lub żądłach. Napięte z wysiłku mięśnie przestały boleć dziewczynę. Przestała je, po prostu, czuć. W nerwowej ciszy musieli pokonać niechybnie ze ćwierć mili, lecz tropikalny krajobraz uparcie nie wydawał się zmieniać, tworząc doprowadzające do szaleństwa złudzenie, że choć nogi odpadały im ze zmęczenia, nie zrobili żadnego postępu, utknęli w dżungli na dobre. Zewsząd otaczała ich gęstwina, nad głowami wisiały festony lian oraz zgniłozielonych pnączy, pnie zdobiły olbrzymie kwiaty o rozłożystych, kolorowych płatkach, a w oczy w morzu zieleni kłuła feeria barw, od piór na pokrzykujących znów w górze ptaszyskach po rośliny i jaskrawe płazy pryskające im spod podeszw butów. Las zagęścił się, zwężał przestrzeń nad brzegiem rzeki. Gdyby Erriz nie była półżywa z wyczerpania oraz bólu, widok mógłby robić uderzające wrażenie.

Pierwszym, co zrobił Edward, kiedy przystanęli, było pochylenie się w długim, upiornie brzmiącym ataku kaszlu, przy akompaniamencie krwawego charczenia oraz łatwo słyszalnej dychawiczności. Przez chwilę wydawało się, że znów straci oddech, jak wcześniej, lecz w końcu zaczerpnął go z powrotem rozpaczliwym haustem. Po dłuższej chwili wyprostował się z trudem.

Trzymaj — rzekł nagle. Rozwinął skrawek koszuli i wcisnął w dłoń dziewczyny cztery małe, czarne owoce, które natychmiast rozpoznała. Jego oblepioną brudem i zaschłą krwią twarz rozjaśnił łagodny uśmiech, mężczyzna sam — zrywając wcześniej nasączoną toksyną skórkę — łapczywie przegryzł jeden owoc i wodnisty sok spłynął mu po brodzie. — Po cztery na nas oboje, muszą nam wystarczyć. Zdążyłem zebrać tylko tyle... khe-khe... Wybacz, ale wolałem się stamtąd wynosić jak najszybciej i jak najciszej. W lesie był kot. Nie wiem, jak je zwą tutejsi, ale nie łżę, miał łapy większe niż mój łeb i rozdzierał jakieś ścierwo na sztuki, jak zabawkę. Próbowałem prześlizgnąć się z powrotem, póki jadł, ale twoje wołanie go zainteresowało i musiałem się śpieszyć. Mam nadzieję, że został tam. I tak musimy ruszać, jeśli mamy zdążyć przed północą, wybacz. Wytrzymaj jeszcze.

Musiała wytrzymać, oboje musieli. Ostrożnie zaczęli zsuwać się w dół parowu, Erriz zmuszona była całym ciężarem ciała zaprzeć się o ramię Edwarda, żeby nie połamać ani nie starcić w błocie swojego prowizorycznego podparcia. Na dole gęstwina sięgała im do pasa. Poruszali się wolno, z kroku na krok — węże, wyjaśnił badacz, zwykle ostrzegały sykiem większe zwierzęta, że były w pobliżu. Zwykle. Reszta skrywających się w zaroślach stworzeń miała czas uciec im spod nóg, zamiast zatapiać w nich kły.

Wspólnymi siłami wspięli się na szczyt po drugiej stronie i ponownie odnaleźli brzeg rzeki, z ulgą witając widok mętnych wód. Ujrzeli w końcu rozwidlenie, którego prawe ramię miało doprowadzić ich prosto do miasta, po tym, jak zdawało się, że mieli go nigdy nie napotkać. Zgodnie nagrodzili się chwilą wytchnienia, Erriz poprawiłę kulę z gałęzi i lian, Edward tobołki wiszące na ramieniu i podjęli mozolną wędrówkę.

Kolejne godziny były mordownią. Ze wszystkich dziczy, pustyń, dolin czy lodowych pustkowi, jakie mogła być zmuszona znaczyć ludzka stopa, dżungla wydawała się Erriz najgorsza. Rzadko kiedy natrafiali na odcinek suchej, niezarośniętej dziewiczą gęstwiną ścieżki, żar lał im się na plecy, kiedy wychodziło słońce, kiedy nie, powietrze wciąż było parne i wilgotne, z trudem się nim oddychało nawet dziewczynie. Owady cięły bez litości. Szczególnie uciążliwe chmary trzymały się Erriz, wabione zpachem krwi oraz mięsa, a na każdego, którego udało się pozbyć klaśnięciem dłoni o skórę, zdawało się nadlatywać z irytującymi brzęczeniem kilka kolejnych. W końcu przywykli i przestali tracić energię na ciągłe opędzanie się, choć ugryzienia szybko puchły i swędziały niemiłosiernie, dokładając w marszu jeszcze jednej niewygody do wycieńczenia, bólu, potu, brudu oraz głodu i pragnienia. Znaleziska Edwarda uratowały ich na dłuższy czas, lecz gdy słońce zaczęło chować się za sklepieniem dżungli, oboje zdążyli wyczerpać swoje zapasy. To jednak było ich najmniejsze zmartwienie, jak się rychło okazało. Po ciemku podążanie dalej naprzód stało się jeszcze większym wyzwaniem, niźli za dnia. Ocaliły ich gwiazdy odbite na powierzchni rzeki. Kierowali się za ich połyskującym szlakiem, a Edward chwycił kolejny raz znalezniony w trzcinach kij i stuknięciami wyznaczał im bezpieczną ścieżkę między kwitnącymi krzewami, unikając grzęzawisk oraz gniazd krokodyli. Erriz widywała je po drodze, jak dryfowały na płyciznach lub z pluskiem chwytały pechową ofiarę, i za każdym razem odruchowo się wzdrygała.

Postoje robili sobie krótkie lub nie robili ich wcale. Czas gonił. Tropikalny las był przepełniony niebezpieczeństwami, nasłuchiwali każdego szelestu, podrywali się na każde trzaśnięcie gałązki w poszyciu — nie mieli tym razem ognia, który wypłoszyłby dzikie zwierzęta. Widok czegoś, co musiało być ludzkimi potrzaskanymi i oczyszczonymi przez robaki z resztek mięsa żebrami na samym środku ich ścieżki umocnił przekonanie, że odpoczynek nie był wart ryzyka.

Opadali jednak z resztek sił, oboje. Erriz czuła, że zdrowa noga drżała jej nieopanowanie z wysiłku, a kroki okupowane były przenikliwym bólem w stawach, nie wspominając otwartej, ziejącej żywym ciałem rany. W oczach zaczynało jej ciemnieć. Na skraju wyczerpania nawet z całą determinacją, by przetrwać drogę, po tym jak przetrwała w dziczy i na morzu już tak wiele, dalsza walka wydawała się coraz bardziej bezsensowna, bezcelowa... Coraz bardziej męcząca... A mogli przecież przysiąść tutaj, oparci o łono jednego z rozłożystych drzew, zostać tak na zawsze... W końcu wszak przestałoby boleć... Przecież i tak wiedzieli od początku, że nie mieli szans w tej puszczy odnaleźć miasta.

Odnaleźli je.

Zataczając się, oparci wzajemnie o siebie, chwiejnie stawiając pojedyncze kroki, wyszli zza zasłony liści i na wyrwanej dżungli połaci ujrzeli rzadkie, niedalekie światełka jednej z przylegających do Da'kattok tubylczych osad. Wioska wydawała się być pogrążona w świeżo zapadłym śnie. Poza chałupami z gliny oraz trzcin przebywały tylko nieliczne sylwetki, czarne w mroku oraz zwierzęta. Na żerdziach z drewna dym wędził ryby, wisiały rozpięte skóry. Po koszmarze, jaki przeżyli badacz i dziewczyna, spokój tego miejsca wydawał im się niemal nierealny. W jednej z chat łkało małe dziecko, na podwórzu dziewczynka wyrzuciła psom z miski do koryta resztki jedzenia i Erriz nie zdołała powstrzymać burczenia w brzuchu. Mijali zabudowania, potykając się niezdarnie. Z ganku, z przetrąconego zydla, stary goblin obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem, pyknął fajką. W cieniu wyglądali zapewne jak para obdartych żebraków i włóczęgów.

Musimy dostać się do miasta, znaleźć moich przyjaciół... — wyjaśnił słabym, ściszonym głosem Edward, zakaszlał w rękaw. — Jak się czujesz, dasz radę dalej? Tutaj powinniśmy być bezpieczni, ale na ulicy z łatwością rzucimy się w oczy, a ty... — urwał, jakby sam niepewien, co powiedzieć, lecz jego nagłe milczenie starczyło za wyjaśnienie.

Badacz mógł mieć rację. Nie był to Keron, gdzie odmienność oznaczała niemal wszędzie znalezienie się w śmiertelnym zagrożeniu, lecz niechroniona płaszczem magicznego złudzenia, Erriz przyciągała nawet nawykły do dziwactw świata wzrok w mgnieniu oka i to w budzący grozę sposób. Czuła jednak wszechogarniające zmęczenie, zaś utkanie i ustabilizowanie od nowa całej iluzji było wystarczająco skomplikowanym zadaniem w codziennych warunkach. Samo kontynuowanie marszu mało brakowało, a zaczęłoby przekraczać jej możliwości, gdyby nie Edward i skonstruowana podpórka, przewróciłaby się z wycieńczenia. Brakowało jej tchu, jak po morderczym biegu.

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

43
Odwołując się do wszystkiego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dni, Erriz nie potrafiła stwierdzić, czy kolejnych kilka godzin wędrówki z rozerwaną nogą wyraźnie odróżniało się stopniem trudności. Chyba wszystko można było ze sobą porównać - każde zdarzenie ruszało inną strunę, każde zależało od innych czynników, ale, podsumowując, nie było momentu sprawiającego, że wszystkie inne bladły w ogólnym porównaniu. Zdarzenie z krokodylem chyba było najbardziej znaczące, lecz poza nim nie potrafiła wskazać, czy dalsza droga przebijała wszystko inne. Lista była mniej więcej jednolita. Nie zmieniało to jednak faktu, że była to lista okupiona krwią, śmiercią i zmęczeniem.

Drobiazgi poprawiały ogrom znoju dalszej drogi, począwszy od ulgi po zdjęciu wszelkich magicznych barier, przechodząc przez zabrany Edwarda tobołek czy naprędce skonstruowane oparcie, kończąc na kilku owocach, które utrzymały ją przy zdrowych zmysłach. Niewiele czasu z nią spędziły, systematycznie spożywane, by chociaż odrobinę nawodnić organizm i ugasić pragnienie. Spożywała jeden co postój, wpierw gorączkowo starając się pozbyć się trującej skórki, następnie szybko posilając się tę małą przyjemnością.

Przydało się, i to cholernie się przydało. Pierw, by ukoić nerwy związane z niedoszłym spotkaniem z wielkim kattoczańskim kotem, potem już po to, by nie zdechnąć z pragnienia. Inne potrzeby nadal jednak doskwierały, chociażby jak przeklęta noga, nadal rwąca z bólu i uniemożliwiająca normalne poruszanie się. Do tego dochodziło nieznośne gorąco, wiecznie tnące owady i głód - czego by się nie zrobiło, zawsze coś przeszkadzało w drodze, najczęściej jednak wszystko występowało razem, jakby cały świat zmówił się przeciwko dwójce zagubionych podróżników próbujących jedynie przeżyć i dostać się w bezpieczne miejsce.

Kilkukrotnie zdążyła już zwrócić się ku Sulonowi, by w nim zystać siłę. Żyła. Nadal. Wierzyła, że to dzięki niemu. Chciała wierzyć.

Doprowadził ich do celu, do tego najmniejszego, jaki miała, który i tak wydawał się kamieniem milowym - doprowadził ich do siedlisk rozumnych istot, które nie czyhały na ich życie. Radosnym wręcz spojrzeniem ogarnęła pierwsze chatynki, jednocześnie prawie upadając, gdy poczuła tę ulgę, że już wkrótce ta mordęga się zakończy. Czuła, jak wraz z ogromnym westchnieniem z jej organizmu ulatuje dalsze zdecydowanie, by walczyć. Musiała nawet mocniej chwycić Edwarda, by nie upaść i zostać w miejscu, mając jedynie świadomość, że cel został osiągnięty. Nie chciała już nawet dalej iść, przez ten pierwszy moment wystarczyła jej wiedza, że ludzie, gobliny, trolle, ktokolwiek jest blisko, razem z wszystkimi udogodnieniami, których im brakowało. Już nawet przez chwilę miała gdzieś, że pewnie nie potraktowaliby jej miło, gdyby ją znaleźli, leżącą w pobliżu tych domów.

Edward sprawił jednak, że zmieniła swoje postrzeganie sprawy. Miał rację - jeszcze jakąś odległość musieli przebyć, by uznać całą wędrówkę za definitywnie zakończoną, chociaż nie było to wiele. Nastała jednak kolejna trudność, którą przed momentem chciała radośnie zlekceważyć. I teraz też prawie machnęła na nią ręką, wiedząc, co zrobić, by nie paradować po mieście z odkrytą twarzą. Nie potrzebowała iluzji, by się ukryć. Wystarczyło zrobić jedno. Schować twarz w kołnierz, a grzywką zasłonić pół twarzy. Dlaczegóż w końcu ścięła ją właśnie tak? Dlaczegóż parę godzin mordowała się z igłą i nitką? Dla takich chwil.

Pochyliła twarz, potrząsnęła nią - i wyglądała, jak chciała wyglądać.

- Zostałabym tu... - szepnęła w końcu, gdy po raz kolejny ustabilizowała się, czując, jak się chwieje. - Ukryć się nie problem... Chce mi się spać, jeść, nogi mnie bolą... Nie zabiją mnie tam, prawda? Jak nie... prowadź, może mają czym tę nogę owinąć... Boli...

Już właściwie zasypiała na stojąco. Przez te dwa dni spała tylko kilka godzin. W ustach czuła suchość, w brzuchu pustkę, tępy ból w nodze uniemożliwiał skupienie się na czymkolwiek głebiej niż powierzchownie. Nie była pewna, czy wytrwałaby jeszcze godzinę. Nie wiedziała, jak duże jest Da'Kattok i jaka jest odległość od przyjaciół Edwarda. Byle niewielka, pomyślała. Sulonie, dodaj mi sił, jeszcze tę chwilę, nie daj mi paść u kresu.

Odetchnęła.
Obrazek

Erriz | Tricya

Re: [Wyspa Kattok, dżungla] Mangrowia, droga wgłąb dżungli

44
Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę... — pocieszył badacz, sam oddychając z najwyższym trudem. — Jeszcze tylko odrobinę, wytrzymaj. Musimy tylko do nich dotrzeć i nic nam nie będzie grozić, jestem pewien... — Nie brzmiał, jakby był pewien. Ale jaki wybór im pozostał?

Erriz strząsnęła włosy i podciągnęła kołnierz odzienia, ukrywając przed wzrokiem wspinające się po szyi łuski oraz odmieńcze oko, wspomożona przez cień nachodzącej dżunglę nocy. Nie żeby przestali się przez to snuć z wysiłkiem jak półżywi, w tym jedno na drewnianej podpórce i z podciągniętą nogą, przyciągając spojrzenia nielicznych pozostałych mieszkańców wioseczki, lecz na to nic nie mogli już poradzić. Tylko oddychać w duszy z ulgą, ilekroć ktoś zamierał zaciekawiony nad koszem ryb, ale nie zatrzymał ich.

Kierując się na ciemny cień Da'kattok, potykali się o zmęczone nogi. Miasto wyłaniało się sponad zielonego dachu lasu, jak porośnięty lianowcami góra, czerniło się sylwetkami spiętrzonych budynków oraz grubych, ciosanych monumentów o obcych rysach. Z początku witało ich tylko ciszą, przerywaną pobrzękiwaniem kościanych dzwonków u strzechy jednej z chat, ilekroć poruszył się nocny wiatr...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Kattok”