2
autor: Aishele
Na ulicach Eroli od samego rana słońce przygrzewało jak szalone. Ivinilus po szybkim marszu pod bezchmurnym niebem zaczynał się już pocić w swojej skórzanej kurtce. Co innego jego towarzyszka, odziana w luźną, krótką do pępka koszulkę z rzędem grzechoczących muszelek i w cienkie kolorowe szarawary. Jej na pewno było przyjemniej, choć chwytając ją za rękę chłopak poczuł, że skórę elki pokrywa warstewka potu. Od gorąca? Być może. Ale raczej nie tylko.
— Czy jestem pewna? Oczywiście że nie! — głos Iolāni nabrał mocnego odcienia histerii. — Ale nie mam lepszego pomysłu. Dobra, słuchaj, postaraj się zachowywać jak najbardziej pewnie, wyniośle i... no wiesz, męsko. Moja matka całe życie miała nadzieję, że ożeni się ze mną ktoś, kto mnie utemperuje i zgasi, ha, ktoś komu uda się to, co jej nie wyszło, niestety tak się zdarzyło, że Kalākua jest miłym i spokojnym facetem, który siedzi w spokoju i robi mapy, nie jakimś zabijaką, czego mama nie może przeżyć. Ona twierdzi, że za jej czasów, to mężczyźni... no wiesz, bla bla bla. W gruncie rzeczy to ty powinieneś głównie z nią gadać, a mi kazać siedzieć cicho. To jej się spodoba. Dasz radę? Żadnej łagodności, żadnego oglądania się na mnie i pytania mnie o zdanie na jakikolwiek temat. Zaimponują jej opowieści o jakichś brutalnych walkach, polowaniach, dużo krwi, dużo trupów, jedzenia trupów na surowo, nie wiem... Cholera, nie znam się na tym, wymyśl coś! Tylko pamiętaj, jesteśmy narzeczonymi i planujemy niebawem wziąć ślub, to musimy... musisz jej powiedzieć. I że Kal to już przeszłość. Możesz dodać, jak go sprałeś albo coś w tym rodzaju, ucieszy się. Jakie to okropne, że musimy to robić, pfu! Naprawdę cię przepraszam!
Elfka splunęła ze złością na krzak hibiskusa, rosnący tuż przy drzwiach dużego, dość eleganckiego domu, wzniesionego z drewna o bardzo ciemnym odcieniu. Po zaciętości, z jaką to uczyniła, znać było, że to tutaj. Westchnęła, wygładziła włosy, które uprzednio z wielkim wysiłkiem spięła w stosunkowo porządny kok, wyciągając z nich większość piór i koralików, i upozowała swoją twarz w najszczerszy uśmiech, jaki tylko udało jej się z siebie wykrzesać. Następnie, uprzedzając ruch Iviego, chwyciła kołatkę w kształcie zwiniętego węża i głośno załomotała w drzwi. Cofnęła się trzy kroki i ukryła za plecami towarzysza.
Po paru chwilach w progu stanęła stara elfka. Znać było, że stara, choć Ivi wiedział, że długousi zwykle trzymają się nieźle prawie do samej śmierci. Podobno jednak krew Elfów Wschodu była na tyle zmieszana z ludzką, że ich słynna wieczna młodość z każdym pokoleniem odchodziła w zapomnienie. Aiiana’kulani (Iola powtórzyła mu przedtem parę razy to imię, żeby tylko się nie pomylił) była wysoka, lecz lekko zgarbiona, śniada, ze skórą poznaczoną siecią płytkich zmarszczek. Białe tatuaże, bliźniaczo podobne do tych na ciele jej córki, zatraciły już nieco swój geometryczny kunszt, z biegiem lat stając się niewyraźne i pofalowane, jak gdyby zmywał je po trochu każdy kolejny przypływ morza, który przyszło jej przeżyć. Ubrana w powłóczystą purpurową sukienkę bez rękawów, obwieszona dużymi koralami, mało przyjazna z twarzy, uniosła tylko wysoko brwi i nie odezwała się ani słowem. Żadnego "dzień dobry" ani "czego tu chcecie?", tylko niechętne oczekiwanie.
Ivi, twój ruch — zdawała się mówić milcząco Iolāni, która ściskała nerwowo dłoń chłopaka z Północy.