Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

1
KOMPLEKS PAŁACOWY ELFIEGO RODU MAGNACKIEGO KEALGAN Jak to bywa z miejskimi posiadłościami magnatów Taj’cah – zajmują one pokaźne areały w granicach miast, najczęściej w Dzielnicy Magnackiej na tej części przymorza Taj’cah, która prowadzi do tzw. Portu Złotego – cywilizowanego, kontrolowanego prawem, żandarmerią królewską i supremacją pieniądza portu przeładunkowego korporacji magnackich. Podobnie rezydencja rodu Kealgan – była niczym wydzielone z miasta miniksięstwo, z centralnym pałacem na rzucie kwiatu, z pozostałymi budynkami odchodzącymi od Pałacu niby liście i tak też nazywanymi: Biały Liść – skrzydło do obsługi życia wyższej służby pałacowej oraz rodzin złączonych z rodem Kealgan, Błękitny Liść – skrzydła zmieszkiwane przez kilka takich rodzin, w tym przez Zefirów, elfich żeglarzy, darzonych od pokoleń zaufaniem i łaską pańską kealgańską, Perłowy Liść – przeznaczony do zbytków, Srebrny Liść do spraw biznesowych, i inne. Na terenie posesji Kealganów są ogrody – pięć dokładnie, liczne sady, strumień z wodospadem, ale i oczywiście magazyny, budynki użytkowe i techniczne – wszystko co potrzebne do tego, by żyć, prowadzić interesy i bogacić się na najwyższym poziomie. Dominującym kolorem rezydencji jest błękit, biel i czerń – takie barwy też widnieją na herbie Kealganów.
Ostatnio zmieniony 19 sie 2018, 18:04 przez Jedenastka, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

2
Taj’cah…
Taj’cah. Miasto opisywane tysiącami porównań – zwykle w kontekście mnogości i centralności swego położenia w mieniącym się świecie Wysp – jako „serce Archipelagu” (w odach), „matka Archipelagu” (w kołysankach), „twarz Archipelagu” (w pieśniach), „rdzeń kręgowy Archipelagu” (w pieśniczkach), „brzuch Archipelagu” (w piosenkach), „pępek Archipelagu” (w przyśpiewkach), „dupa Archipelagu” (w wyliczankach) czy w sposób zawoalowany i metaforyczny jako „Centralna i Podstawowa Strefa Kondensacji Odpadów” (rozumiane jako rozwinięcie skrótu) Archipelagu, w portowych wiązankach przekleństw czy w altersłowniku topograficznym marynarzy z całego świata, zmuszonych dogadywać się ponad językami i rasami na wodach znających każdy język i każdą rasę.
Taj’cah – w każdym języku i rasie wymawiane inaczej, i w każdym przypadku z mieszaniną miłości, zachwytu, obrzydzenia, odurzenia i szaleństwa. Kto w Taj’cah nie był – nawet nie pojmuje, co stracił. Kto się tu urodził – atrakcyjność każdego innego miejsca będzie miał za projekt, i to raczej nieudany.
Taj’cah – wystarczy przejść się od portu „białego” (obsługującego ruch pasażerski) przez port „złoty” (obsługującego oficjalny handel morski), zahaczyć o port „czarny” (jak to mówią: „podnóżek miasta”, „zęzę świata”, gdzie spotkasz naprawdę każdy smród i każdą poczwarę, i gdzie dowiesz się absolutnie wszystkiego) i przez dzielnicę handlową do dzielnicy magnackiej w stronę Pałacu królewskiego, żeby zaznać wszystkich istniejących na świecie zapachów, kolorów, faktur, smaków, oraz wszystkich możliwych sposobów zwrócenia na siebie uwagi i zapadnięcia w tłum. Zobaczysz też na tej symbolicznej trasie wyznawców wszystkich religii, przedstawicieli wszystkich ras i mieszanek, wszystkie znane i nieznane światu formy społecznych zależności i wszelkie możliwe manifestacje znaczenia wyrażenia „tygiel świata”. Zobaczysz tyle dobra i piękna, tyle zła i szpetoty, tyle odcieni powyższych walorów, że jeśłi tylko zakręci ci się w głowie – to jesteś uratowany.
Taj’cah… Mawiają, że dzieje się tu tyle, że czas jest jednocześnie zbyt szybki i zbyt wolny, i wszystko unosi się w chronologicznej zupie – ale to może dla wagabundów i latawców, których chmary zaludniają każdą ulicę poza dzielnicami magnackimi i królewską: tak naprawdę codziennie Taj’cah odmierza czas pieniądzem, ubitymi umowami, podpisanymi transakcjami, konkretnymi słupkami cyfr w księgach i monet z każdej strony świata w gnomich, ludzkich i krasnoludzkich bankach. Wszystko to koegzystuje jakoś razem, lokalnie tylko ulegając predominacji jednego elementu nad drugim – zwykle bez krzywdy tego drugiego. Miasto oferuje wszystko wszystkim – tak, możesz tu spotkać goblina-poetę, gnoma-berserkera, orczycę-prostytutkę, elfa-boksera, krasnoluda-mistrza-tańca-ipelopelo, człowieka-mapę-nieba – i każdy poczuje się tu na swoim miejscu, bo rano mając ćwierć korony i pół pomysłu – wieczorem (jak dobrze zakręcisz kołem fortuny) możesz być właścicielem slupu (wraz z dziurą w dnie i hipoteką na tysiąc dwieście miesięcznie), ale też – możesz zginąć marnie, bo tutaj wszystko jest możliwe i jest tak samo superbezpiecznie, jak superniebezpiecznie, zależnie od tego, czy trafisz Miastu na orgazm, czy na sraczkę. No chyba że jesteś jednym z tych magnatów – oni zawsze mają dobrze, mieszkają nie tyle w pałacach, co w kompleksach pałacowych miasteczek, przypominających wydzielone na mapie Taj’cah miniksięstwa. Prowadzą jawne interesy na taką skalę, że ich obroty stanowią zdecydowanie istotną część budżetu miasta – mają więc czas nie tylko na oficjalny biznes, kręcą ze wszystkimi (tak się mówi), kupują twoją wyspę, kiedy śpisz, sprzedają ją komuś, kto potem przegrywa ją w karty z pierwotnym właścicielem – a jak się budzisz, myślisz, że wszystko jest po staremu i że świat ci się przed oczyma nie poprzesuwał, podczas gdy oni obrócili nim po prostu o trzysta sześćdziesiąt stopni, gdy chrapałeś, upojony gęstym winem tajcahańskiej nocy.
O, magnaci mogą wszystko i mogliby więcej, gdyby na drodze do podium nie stał król Altestein oraz Żandarmeria Królewska. Ale rozsiadają się pod podium i też nie jest im źle. Można by sądzić, że jedyną bodaj skazą na ich żywocie jest to, co łączy każdego obywatela globu: ból straty. Kiedy magnat straci dwa okręty – to jest to wliczone; kupi sobie trzy.

A co gdy straci… jedyną córeczkę?

Tak jak Arrigal Kealgan – dziedzic potężnego elfiego rodu, ustawiony na pokolenia naprzód potentat perfumiarski, szycha rynku biżuterii i przypraw, gigant transportowy, ale i działacz miejski, zaufany ministrów, patron, nestor i członek honorowy Tego i Tamtego… Jego jedyna córeczka, Patla Kealgan zniknęła. Co gorsza – została porwana! Co już całkiem fatalne – winna jest oczywiście elfka, która wielopokoleniowy związek rodu Kealgan z orbitującymi wokół niego rodzinami realizowała poprzez obowiązek opieki młodej dziedziczki. Słońce ponoć wschodzi i zachodzi tak samo dla wszystkich (tyle że dla magnatów tajcahańskich jaśniejsze i złocistsze) – ale tego późnego ranka nad pałacem kealgańskim miało miejsce lokalne zaćmienie.
Atmosfera Północnej Mapiarni zdawała się aż wić od napięcia. Ściany, pokryte malunkami oddającymi mapy świata, zdawały się kurczyć ze strachu przed Arrigalem Kealganem, który przechadzał się przed mapstołem tam i sam, z dłońmi splatanymi i rozplatanymi z dziką mechanicznością.
Był to elf niemłody, ale świetnie się trzymający – długie zachodzące powoli siwizną włosy splatał w jeden z modnych w tym sezonie warkoczy, co nadawało mu polor kontrolowanej swobody, choć przeczyło temu oblicze – pomnikowo urzeźbione, piękne właśnie poprzez swój wiek (profil jak z monety, anfas jak z karty „król karo”), obecnie straszliwie obciążone gniewem, oburzeniem, zawodem, niesmakiem, poczuciem zagrożenia, ciężarem obowiązku karania podwładnych oraz imperatywem zemsty – a nade wszystko, jak można sądzić – cierpieniem ojca. Patla! Jego Patelka, Patlusia, Paci-Paci, Iskierka, Złotko, Brylancik, Kurkumeczka, Karawelka, Bibelocik… – i tak dalej – otóż Patla Kealgan – porwana!
Dziś w nocy!
W obecności opiekunki!
Z szanowanego domu Zefir!
A może nawet w jej świadomości!...
Tak czy owak – porwana...
Noż khurrrwa mać! („cytuję”).
Powyższy (nie tak znów odkrywczy) cytat oraz Prawy Palec Wskazujący Arrigala Kealgana – najpotężniejszy palec wskazujący na tym obszarze – po raz kolejny wbił się w gęste powietrze, celując w Eshoar, stojącą na ułożonej w mozaikę herbów posadzce krok przed swoim ojcem, Tanevem.

– Szacowny domu Zefir! O, jakże się zawiodłem… – sapał Arrigal, to zatrzymując się, to ruszając dwa kroki, wciąż, po dwóch godzinach od powstania przyczyny, powodowany bolesnymi emocjami. – Eshoar! – pokręcił głową, jeśli autentycznie, to w szczerym zawodzie; jeśli w ubolewaniu – to nieco zbyt aktorsko. – Eshoar… Trzydzieści lat temu urodziłaś się… o tam, w Liściu Białym. Od trzydziestu lat żyjesz tu bezpiecznie, obdarzona zaufaniem wraz ze swoją rodziną… – Arrigal znów pokręcił głową: no nie rozumiał. Jak można? Jak można… – To moja córka, Tanev. Moja Patla… – okręcił się wokół osi, szukając wsparcia w swoich krewnych i współpracowników. Jego żona oraz najstarszy syn siedzieli złamani tragedią na wymyślnych fotelach przy przeciwnej ścianie. Pani Kealgan, wybudzona z bolesnych myśli spojrzeniem męża wstała i ruszyła do wyjścia, szeleszcząc najdelikatniejszym materiał podomki. Obok tkwił Dus’Ge, totumfacki magnata, człowiek od bycia wszędzie gdzie trzeba, a gdzie pan nie ma czasu, albo mu nie wypada. Był i Teclis, zmiennik-opiekun przy panience Patli, obecnie tak niewyobrażalnie niewinny i tak szczęśliwy, że nie wiedział jak to ukryć. Arrigal przejechał po nich wzrokiem, gdzie nabrał mocy, i podjął wędrówkę w przeciwną stronę mapiarni.
– Nie wracaj tu bez niej – znów pikował w stronę Eshoar. Brew uniesiona, zmarszczki pogłębione, pomnikowość wzmożona, lekkie drżenie palca i głosu. – Nie wracaj tu bez niej, Eshoar. I módl się do wszystkich bogów, lub kup u nich błogosławieństwo za co chcesz, aby mój gniew nie postępował w niechęć do domu Zefir głębiej, niż to ma miejsce teraz. Bo głębiej jest już chyba tylko… – zastanowił się, ale zrezygnował, machnął upierścienioną dłonią, zapadł się w sobie na moment po czym na powrót usztywnił. – I śpiesz się, jakem Arrigal Kealgan. Nic nie przekreśli twojej winy – poza przyprowadzeniem mi tu Patli. I nie za rok czy miesiąc. Nie będę cierpliwy…
Słowa, nanizane na kolejny wskazujący palec Arrigala, zawisły w powietrzu jak trupy na konarach, kołysząc się posępnie w ciszy, którą dotknęła potem z jego ust tylko jedna sylaba, raczej widzialna w ruchu warg, niż słyszalna w nikłym szepcie zduszonego gardła: „Won…”. Palec wskazywał drzwi, a słowa – te i poprzednie – wskazywały jasno, że dla Eshoar nie ma tu odtąd miejsca, dopóki nie przyprowadzi Patli Kealgan, Patlusi, Patuni, Pitlu-Pitlu z powrotem do papy. I że niech nie sądzi, że ten dramat pozostanie bez wpływu na dom Zefir, choć powodzenie w wykonaniu niezbędnej misji może wpłynąć korzystnie na ostateczne zdanie magnata w sprawie tej podłączonej do jego władztwa rodziny.

Zobaczywszy drzwi, Eshoar i jej ojciec Tanev nie mieli już tu i teraz nic więcej do zrobienia, poza opuszczeniem pańskiej części pałacu. Nie musieliby wychodzić na dwór – korytarzami też można się stąd dostać do Błękitnego Liścia, w którym obecnie mieszkali Zefirowie – ale tym razem uprzywilejowane przejście zastąpił im wartownik.
Pierwszy i nieostatni dowód utraty łaski…
Musieli wyjść i przez palmiarnię wniknąć w cień okalających Błękitny Liść ażurowych kolumnad prowadzących do wejścia na „ich” teren. Czy szli w milczeniu, czy mieli sobie coś do powiedzenia – wedle woli – ostatecznie po kilku minutach byli u siebie. Czyli w cieniu figowców, tworzących żywy sufit przed wejściem do domu, gdzie na plecionych ławkach rozsiadła się chyba cała żyjąca rodzina Eshoar.
Babcia Astarys, której kołysanki tak wiele znaczą dla Esh i teraz, dziadek Faol, niegdyś wilk morski, obecnie kret ogrodowy, pan tego, co rośnie w ziemi, jak o sobie mawia żartem, choć teraz tkwił smutny i zdawał się starszy o dekadę. Dalej pierworodny Lashlo, prosty i sztywny jak maszt, z udręką na twarzy, oraz Yewin, młodszy od niego a starszy od Eshoar chłopak Zefirów, na co dzień szaleniec, nicpoń i kłębek kłopotów, ale dzieciak do kości kochany, żywe srebro… No i matka.

Fenwyn; mama Fen. Szkoda słów…
A może właśnie wręcz przeciwnie?
No – na pewno nie szkoda czynów i szybkich, czujnych, konkretnych decyzji.
Matka podniosła głowę na Taneva i bez słów, spojrzeniem zadała oczywiste pytanie w tej scenie z ojcem wracającym z córką od pana magnata: „No i co?”

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

3
Pulsujący, oblewający ją gorącymi falami mdły ból, zagnieździł się gdzieś z tyłu głowy. Zaciskanie szczęk do granic wytrzymałości szkliwa na zębach również nie pomagało w tej patowej sytuacji. Nie spuściła jednak wzroku ani na chwilę, skupiając go na jednej z map wiszących naprzeciw miejsca jej upokorzenia - centralnego punktu sali Północnej Mapiarni.

Była wściekła.
Wściekła, zła i cholernie przerażona. Bo choć doskonale wiedziała, że nie ona ponosiła winę za wyjątkowo feralny obrót spraw, w niczym jej ta świadomość nie pomagała. Arrigal Kealgan potrzebował teraz kozła ofiarnego jak sucha studnia wody. Inaczej musiałby przyznać sam przed sobą, że jego Patelka, Patlusia, Paci-Paci, Iskierka, Złotko i Brylancik nie jest tytanem intelektu. Albo, że chciała uciec ze złotej, wysadzanej brylantami klatki, którą tak kunsztownie dla niej stworzył. A toż to niepodobna! To niemożliwe przecież! Ona by mu tego nigdy nie zrobiła! Nie JEGO Patlunia!

Eshoar stała więc na baczność, ze wzrokiem wbitym w dal, słuchając gniewnego sapania i niewypowiedzianych, zawieszonych gdzieś pomiędzy niespokojnymi krokami, gróźb i starała się ze wszystkich sił nie wybuchnąć. Cała się wiła w środku, gdy jej chlebodawca bezceremonialnie uznał ją za winną, nie zbadawszy nawet wcześniej sprawy. Ba! W ogóle go nie interesowało co zaszło! Liczyło się dlań tylko to, że smarkula zniknęła. I że Eshoar na to pozwoliła. Tak jakby miała jakiś wybór po otrzymaniu ciosu kandelabrem w potylicę od samej porywanej...

W momencie, gdy Kealgan otwarcie zagroził jej domowi - nie jej personalnie, ale całej jej rodzinie! - Eshoar drgnęła gwałtownie, jakby przeszedł ją dreszcz albo skurcz, i już, już miała się odezwać, lecz wzrok jej prześlizgnąwszy się po profilu magnata, spoczął na napiętej twarzy Dus’Ge. Nieznaczny ruch głową i niemy nakaz milczenia w poważnych, stalowych oczach, podziałały na nią jak wiadro lodowatej wody.
Opamiętała się.
To Dus’Ge ocalił jej skórę. Tylko dzięki niemu jeszcze tu stoi i ma szansę wykaraskać się z tej kabały - niewielką i szalenie mglistą, ale lepsze to niż od razu zawisnąć na jednym z ogrodowych drzew. Miała świadomość, że odezwanie się w tej chwili przekreśliłoby wszelkie starania magnackiego zausznika, by darować jej życie. Uchylone usta, składające się w zdławione słowa, złapały odrobinę powietrza i zacisnęły się boleśnie. Spierzchnięte wargi pękły, Eshoar poczuła krew na języku. O dziwo, krew zamiast słonego, pozostawiła po sobie gorzki posmak.

Ironia i złośliwość losu zajęły na chwilę jej znękany umysł, a gdy się ocknęła - stała już w korytarzu. Drogę, którą zawsze przechodziła do swoich kwater, zastępował wartownik, na którego nieomal wpadła, gdyby ojciec nie złapał jej za rękę.
Odsuńże się, człowieku! Nie widzisz, że chcemy przejść?! – fuknęła jak rozjuszona kotka. W końcu mogła się odezwać, spuścić nieco pary, lecz wartownik bezczelnie ją zignorował. On!, który jeszcze wczoraj po południu kłaniał jej się w pas i przymilnie uśmiechał! Poczuła wzbierający na nowo gniew. Miała ochotę przejechać płazem po tej tępej gębie i nawet dłoń sama, jakby prowadzona impulsem, zbliżyła się do rękojeści szabli, lecz... palce nie znalazły niczego. No tak... – pomyślała – Przecież zabrali, szczurze parchy...
Chodź, Eshoar. Wystarczy nam już kłopotów. – Słowa ojca podziałały na nią jak siarczysty policzek. Czyżby słyszała naganę w jego głosie? A więc i on uważa ją za winną. Wyrwała mu się z uchwytu gwałtownie, jakby trzymał ją przemocą, i szybkim krokiem odeszła wgłąb palmiarni, ku temu, co jeszcze do wczoraj było jej domem.

Ażurowe kolumnady okalające Błękitny Liść jeszcze nigdy nie wydawały się Eshoar tak piękne i jednocześnie tak kruche. Choć gniew i złość wypełniały ją niemal całą, powoli zaczynała odczuwać także żal i strach. Strach, że to wszystko zostanie jej odebrane na zawsze - wygodne życie w pałacu, gdzie każdy detal cieszy oko, a wielość barw i woni z przepysznych ogrodów upaja wieczorową porą, gdzie sypia w gładkich jedwabiach i kąpie się w perfumowanej, ciepłej wodzie w wannie na lwich łapach, a noce spędza tańcząc, bawiąc się i pijąc z przyjaciółmi w najlepszych knajpach Taj'cah. Tak bardzo nie chciała opuszczać Błękitnego Liścia, tego miasta i Archipelagu... Ta myśl ją zmroziła, bo właśnie dotarło do niej, że właściwie nie wie dokąd ją zaprowadzi ta cała historia. Gniew przeistoczył się w paniczny strach. I wtedy jej wzrok napotkał pytające spojrzenie matki.

Czy ten stary dureń dał sobie przemówić do rozumu? – zapytała babcia Astarys, nie siląc się na konwenanse, jak to miała w zwyczaju. Na zmęczonej twarzy Eshoar po raz pierwszy tego dnia pojawił się nieśmiały uśmiech.

Obawiam się, że jego zaślepienie jest nieuleczalne. – odparła bezsilnie Eshoar i opadła na ławkę obok ukochanej babci, jakby chciała się w niej ukryć, jakby ta wiekowa, drobna elfka mogła naprawić całe zło i niesprawiedliwości tego świata. – Mam ją znaleźć i sprowadzić z powrotem. Szybko.

Nie martw się, dziecko, wszystko się ułoży. – powiedziała pogodnie babcia i poklepała ją po zaciśniętej dłoni. – Może tak miało być? Może twoim przeznaczeniem jest wyrwać korzenie, które tu zapuściłaś? – uśmiechnęła się łagodnie i tajemniczo. Dziadek sapnął zgnębiony. Być może nie do końca widział we wnuczce materiał na podróżnika i poszukiwacza zaginionych ludzi.

Babcia dobrze mówi – odezwał się Yewin zaczepnie. – Jako jedyna z rodziny nigdy nie byłaś poza Archipelagiem.

Nie byłam, bo nie odczuwałam, nie odczuwam i nie będę odczuwała takiej potrzeby! – fuknęła Eshoar naburmuszona. Wyglądało na to, że wszyscy chcą się jej pozbyć. Co ich właściwie obchodzi jej sposób życia? – Wolałabym sama decydować o swoich potencjalnych podróżach. Nie zaś znosić je jako karę za coś, czemu winna jestem tyle, co brudu za paznokciem...

To musiał być zatem bardzo długi paznokieć, siostro. I to uwalany błotem – sztywny, krygujący głos Lashlo przeszył przedpołudniowe powietrze. – Dać się obić salonowej pannie. Kpina. Teraz wszyscy mamy przez ciebie kłopoty, nie mówiąc o zszarganym nazwisku – dodał z wyrzutem. Eshoar popatrzyła na niego przeciągle, jej twarz wykrzywił grymas i już miała odpyskować bratu, lecz ubiegł ją ojciec.

Milcz, Lashlo. To nie była wina twojej siostry i dobrze o tym wiesz – Eshoar rozdziawiła usta z wrażenia. Nie takich słów spodziewała się usłyszeć od ojca. – Magnat Kealgan rozpuścił córkę, pozwalał jej na wszystko i jest to fakt wszystkim w Taj'cah dobrze znany. Obwinianie Eshoar za coś, czego nie mogła się spodziewać jest nie w porządku. Zwłaszcza z ust rodziny. A o nazwisko dbamy wszyscy, nie tylko Eshoar – po tych słowach Lashlo zamilkł, lecz na jego obliczu i w głębi zielonych oczu błyskały iskry złości.

Wiadomo coś o tym porywaczu? – zapytała rzeczowo matka Eshoar, chcąc uciąć puste dywagacje, żale i usprawiedliwienia. – Pamiętasz coś? – Eshoar spojrzała na nią przytomnie. Po tych pytaniach dotarło do niej, że proces jej wygnania, jak to w myślach określała, właśnie się dzieje i im szybciej stawi mu czoła, tym lepiej. Skupiła się i najlepiej jak umiała przywołała w myślach sceny z poprzedniej nocy.
Obrazek

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

4
Mogłaby teraz za jedyną troskę mieć takie problemy świata, jak to, że tak ostatnio modny w jej rozrywkowych kręgach nowy napój alkoholowy niezbyt jej smakował, czy to, że coraz częściej Yewin wchodził w konflikt z ojcem – a los zechciał, że jej problem miał naturę kryminalno-egzystencjalną, i że w środku tego problemu była ona – ona, która jeśli dotąd była w czegoś środku, to raczej dobrej zabawy.
Tak, dobrze odruch jej podpowiedział – od tego momentu musi znaleźć w sobie zmysły i rozumowania, których dotąd nic raczej w niej nie uruchomiło. Zacząć od przypominania sobie szczegółów zajścia – absolutnie.
Do tego momentu całość wydarzenia była dla niej raczej jak mignięcie, przelot latających letnich gwiazd, ciągnących za sobą ogon błysku oraz krótkie „Oooo…!” obserwujących. Jednak gdyby prześledzić całe wydarzenie ruch po ruchu…

Apartamenty Patli. Siedem komnat do wygodnego życia z oknami na południe i wschód pod różnymi kątami (podobnie jak ściany – taki urok budynku na planie rozkwitającego kwiatu), trzy łazienki, kilka graciarni, trzy garderoby, dwa tarasy i dwa balkoniki w wywinięciu architektonicznej imitacji końcówki płatka. Paręnaście pomieszczeń na pannę Kealgan i nianię-Eshoar, dopuszczaną łaską panienki bądź wymogiem jej ojca do różnych poziomów intymności szlachcianki.
Tego wieczora – ledwo co zbudowana dowcipami i aktami pozornego kumplostwa relacja prawie siostrzana, dla której podtrzymania Esh chętnie rozwinęła dialog o nawigacji w stronę opisu mechanizmu halsowania łódki.
– Hals?[/akapit]
– Hals. Zaraz ci pokażę. Idę po jakąś miednicę, a ty znajdź coś, co posłuży za nibyłódkę.
I z tymi słowami Esh oddaliła się do łazienki przy pokoju centralnym. Tym z wyjściem na taras.
Wyjścia na taras broniły ażurowe drzwi – zamknięte…? Otwarte…?
Zamknięte. Kiedy Esh wracała z uśmiechem i miednicą – Patla szła właśnie w stronę tarasu gdy…

Tak! – Tak. Wtedy. To było wtedy. Miednica, jej kontrolowany chlupot, kątem oka postać Patli idąca do zamkniętych drzwi tarasu, gdy nagle mignięcie w jednym otwartych okien w sąsiedniej ścianie…
Ha, gdyby poczekał chwilę, mógłby je zastać na tarasie…

Wskoczył jak kot, cicho, sprawnie. Kiedy miękko lądował – Eshoar upuściła miednicę.
Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie, wśród szelestu ubrań, własnego łomotu w skroniach, szybkich ruchów i reakcji. Pierwszą reakcją Patli był przestrach, który poprzez krótkie „Och!…” płynnie zamienił się w coś w ordzaju zachwytu – Esh widziała to w geście, choć teraz może tylko tak jej się wydawało. Błyskawiczne, wtedy zupełnie niegodne uwagi, teraz widoczne gesty, ruchy, słowa.

– C-co to ma być?!
– Z drogi.

– Qail?
– Z drogi, mówię!
– Kim jesteś i jak tu wsz-
– Nic jej nie zrób…
– Wołam straże:
– Odsuń się, kurwa mać…
– Ach…

W kotłowaninie urywanych słów rodzi się kotłowanina ciał. Esh ma do niego kilka dużych kroków, ale zastana w drodze do tarasu Patla stoi tuż po lewej stronie tej trajektorii. On rusza do Patli, Esh do niego, kto – dokąd – łapią się – szamocą – w dramatycznie bliskim kontakcie Esh (tak, teraz pamięć to przynosi) widzi jego twarz, pewne szczegóły postaci… Młody. Chłopak. Nie – młodzieniec. Bosko przystojny… ale to nie tylko twarz, chociaż już sama twarz… Nie: sylwetka? Oczywiście, i ruchy. Ale też…
Coś w świadomości. Macająca tę zatrzymaną scenkę pamięć podpowiada: wolność. To obywatel niższej kategorii. Znała takich. Widziała takich. Latawiec, bezdomny – wolny – zapach wiatru… I portu. Pamięć rzuca skojarzeniami jak kartami z rozkompletowanej talii… Kreska zarostu wzdłuż idealnej linii żuchwy – w ogóle: smolistość: Włosów, oczu, atmosfery, jaką roztaczał. I zapachy wolności – mieszanina powietrza, morza, przypraw, potu, feromonów, jasna cholera…
On rusza do Patli – a ona?
Zamiast uciekać – jakby na niego czekała? Nie – za proste. Po prostu ją zamurowało. Jego też. Esh to wykorzystuje.
Szybkie zwarcie.
– ...biegnij po ojca!...
I Patla znika z pola widzenia, które chwieje się i upada – Esh zwarta w walce, której napastnik się chyba nie spodziewał. Jego stara koszula, jak u… pirata. Czy innego bezdomnego wolnego ducha, w szamotaninie błyska jego oko, wytatuowana chyba ręka, lśniące sploty mięśni przedramienia, ale Esh się nie daje, kopniak, stęknięcie męskości, młodzieniec wściekły, Esh szybsza, już go ma, już ma – gzieś go widziała? – już go ma –

Jeb.
(tak to trzeba nazwać. Aż prychnęła, przebudzając się z gry wspomnień do rzeczywistości cieniolistnego tarasu przed Błęitnym Liściem).
Dostała w łeb.
I tutaj opoweść się kończy – pozostaje niejasna plątanina zapamiętanych – po co? – szczegółów i dziwnych pytań pierwszy raz dopuszczonego do głosu zdrowego rozsądku.

Jak on się w ogóle dostał na wysokie pierwsze piętro?
Ha – to jasne: po ozdobnym bluszczu, chętnie porastającym nasłonecznione ściany.
Aaa – momencik... Nie: bluszcz akurat pod oknami Patli w tym pokoju sięga do połowy wysokiego parteru. Nad górną jego granicą – jakieś trzy metry (no – to chyba jest ze trzy metry?) gładkiej ściany…
Skąd wiadomo?
Papużka.
Patla kiedyś zapragnęła papużki utu’ukali. Papużka… nie zapragnęła i uciekła. Nielotna papużka. Szukali jej wzrokiem na tle ogrodów – a ona przycupnęła na…
Tak! Na wykuszu – wzdłuż calej udającej rozkwiat cześci budynku idzie na granicy kondygnacji wykusz szerokości ot, wąskiej dłoni. Akurat na papużkę utu’ukali.
Albo czyjeś pół stopy… Tak – mając taką podstawę można by się podciągnąć do niskiego parapetu. Ale nieeee… – nikt by tego nie próbował. Przede wszystkim wykuszu nie widać z dołu.
Nie widać z dołu!
To jakim sposobem ten zabójczy… złoczyńca powziął zwieńczoną sukcesem próbę zaatakowanie ściany pod oknem?
Można tu tylko pokręcić głową na liczbę niemożliwych do odpowiedzenia pytań. Jak zwykle – pamięć przychodzi usłużna, a odchodzi winna zamieszania, ciągnąc za sobą pourywane wątki…
Tylko czemu się zdaje, że ten akurat szubrawiec już gdzieś... już ona go kiedyś…
Ale kiedy?
Ale gdzie?
Ale te oczy, to jego spojrzenie…
W kwestii spojrzeń pamięć natychmiast podsuwa analogię: Dus’Ge. „Jego spojrzenie”… Pamiętała je. I rozumiała je. Dus’Ge nie był postacią bez wyrazu. Tubylec – czyli mieszaniec. Elf wschodni z przymieszką człowieka nieznanej rasy, i jakiegoś mieszańca ludzko-orczego, bo ta budowa, ten profil i ta skóra… Dus’Ge. Kochany Dus’Ge.
Jakieś pięćdziesiąt-sześćdziesiąt mądrych lat; umiar, fachowość, spokój, dystans. Czegoś nie wiesz? Dus’Ge wie. Dokądś masz daleko? Dus’Ge przybliży. Z Dus’Gem było wszędzie po drodze i Arrigalowi, i innym. Dworny na dworze, stawał się skurkowanym wilkiem morskim, gdy towarzyszył Arrigalowi w jego roboczych wizytach w dokach portu złotego, gdzie Arrigal zabierał nawet Patlę w ojcowskim odruchu „Popatrz córeczko, tak tato pracuje”…
No tak – stąd ma to w pamięci sama Esh, wówczas również dzieląca obowiązki współobecności.
Owszem, bywało się w porcie złotym, widziało się załadunek wielkich fregat, cudowną wielkopańskość komend i gestów Pana Arrigala i niewyniosłe, a prawie tak samo emanujące mocą gesty i komendy Dus’Ge. Kilkuosobowym pochodem Kealganowie wraz z przybocznymi Eshoar i Dus’Ge kroczyli nabrzeżami wśród swoich towarów, mijając swoje statki, swoich marynarzy i „swoich”, bo wynajmowanych do pomocniczych prac najemników wszelkich ras; istot gotowych zrobić coś za uczciwe pieniądze – i za nieuczciwe pewnie też, bo ich egzystencja płocha, chybotliwa... no tak: więc czemu nie znajdą regularnej roboty? Hm? A – bo taki w nich duch, Esh widziała to w ich oczach, trochę rozumiała, tę dzikość wolności, głupotę wolności, taką jak u poetów czy u malarzy, jak u Adelmo, gdy sobie popić w te upojne wieczory bez granic…

No tak.
Pora się otrząsnąć. Po co pamięć wlecze myśl przez zbędne obrazki? Tylko z tego misz-masz i mamienie. A świat przed Eshoar teraz nagle jakiś twardy, niechętny, niespolegliwy… Dosyć. Od czegoś trzeba zacząć!
Myśli tej wzniosłej zawtórowała drwiąca kakofonia kwilenia w koronach palm – małpiatki, rzecz jasna. Nie – nie chcemy być małpiatką. Koniec grania z życiem w tingu, gdzie wiadomo, że wygrasz, a wszystko jest tylko sportem. Koniec, kochana Eshoar, z życiem w zwisie.
Ostatnio zmieniony 22 sie 2018, 19:32 przez Jedenastka, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

5
Kwilenie schowanej gdzieś w cienistym listowiu małpiatki zabrzmiało w uszach zgnębionej Eshoar jak szyderstwo. Wszyscy wlepiali w nią wyczekujące spojrzenia, gdy dryfowała po mętnych wodach poszarpanych wspomnień, póbując usilnie wyłowić z nich coś, co choć odrobinę nadałoby sensu ostatnim wydarzeniom.

Musiał przecież znać plan pałacu, warty... Wiedzieć gdzie ma kwatery Patla i jakimś cudem trafić na ten przeklęty gzyms! – myślała gorączkowo, skubiąc niecierpliwie końcówkę jednego z wielu warkoczyków spływających jej na ramiona – A może to nie cud? Może rozwiązanie jest dużo prostsze, banalne wręcz w swej prostocie? A co jeśli ktoś z pałacu mu pomógł? Ale kto... kto by się ośmielił? I kto wiedział o tym chędożonym w dupę gzymsie?! – nagle olśnienie spłynęło na nią jak łaska pańska – Eshoar, ty durna cipo! Przecież ona zwróciła się do niego po imieniu! Qail! To ona sama musiała udzielić mu wskazówek! Ona go znała...! Ale skąd? Jak długo? – na te rozmyślania przed oczyma stanęła jej piekielnie przystojna, po stokroć przeklęta, twarz porywacza. I te jego oczy... to spojrzenie...

Nagły zryw Eshoar zaskoczył zebranych w milczeniu członków domu Zefir. Dziewczyna wystrzeliła z ławki jak sprężyna
Dus'Ge! Gdzie jest Dus'Ge?! Muszę z nim natychmiast pomówić!

Cholera, dziewczyno, mówisz i masz! – zarechotał Yewin, zaskoczony niemniej niż inni. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, od strony palmiarni zamajaczyła w oddali szacowna sylwetka magnackiego zausznika. Niósł coś pozawijanego w szmaty i ewidentnie kierował się w ich stronę. Eshoar wybiegła mu na spotkanie, chcąc jak najprędzej zrewidować swoje podejrzenia, czy też raczej płonne nadzieje. Bo coś wewnątrz złośliwie podszeptywało, że cała rzecz nie będzie nawet w połowie tak łatwa i prosta jakby sobie tego życzyła.

Ona go znała! – zaczęła bezceremonialnie, gdy tylko Dus'Ge znalazł się w zasięgu jej głosu. – Może nawet sama to zaplanowała, niech to szlag! – gdy ostatnie słowo wybrzmiało, stała już lekko zdyszana tuż przy Dus'Gem, a ten mierzył ją stoickim spojrzeniem swych stalowych oczu.

Przypomniałaś coś sobie – bardziej stwierdził niż zapytał. – Dobrze. Bo masz godzinę na opuszczenie posiadłości – w jego słowach brzmiał chłodny profesjonalizm bez cienia sentymentu, choć znała go na tyle, by wiedzieć, że użył wszelkich, tylko jemu znanych sposobów, aby jej tę godzinę wywalczyć. Była mu wdzięczna. Tak bardzo, że nawet cień wątpliwości "dlaczego tak chętnie jej pomaga" nie zawitał w jej umyśle, skupionym teraz na zupełnie innych rzeczach. Podał jej zawiniątko, które ze sobą przyniósł – jej broń... Szabla po dziadku i elfi łuk, który wygrała kiedyś w karty... Ha! To było dobre – przeszło jej przez myśl, lecz krotochwila umknęła równie szybko jak się pojawiła. Wśród rzeczy leżał też niewielki ozdobny tubus, domyśliła się, że to jakieś pańskie pismo, może glejt? Zbytek łaski... – wydęła nieznacznie usta. Szybko jednak skupiła się z powrotem na rzeczach ważnych.

Dziękuję, Dus'Ge. Obawiam się jednak, że muszę prosić cię o jeszcze jedną przysługę – żarliwie wpatrywała się wgłąb szarych studni jego oczu, licząc, że pomoże i tym razem. Kiwnął lekko głową. – Młodzieniec, niezwykle urodziwy, zwinny jak kot, ciemne oczy i włosy, delikatny zarost, tatuaż... chyba na ręku. Aparycja żeglarza, może pirata, aura wolnego człowieka. Qail. Czy to imię coś ci mówi?
Obrazek

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

6
Dus’Ge przekazał elfce, co miał do przekazania i był chyba gotów odejść – zatrzymała go tym pytaniem. Mięsień na twarzy żaden mu nie zadrgał, spojrzał na Esh przeciągle i z namysłem, a odpowiedź pojawiła się nie wcześniej, niż wtedy, gdy najwyraźniej wszystko sobie przemyślał, by udzielić jej należycie, choć bez wyraźnego zaangażowania:
– Imię coś mi mówi, ale… nie łączy mi się z żadną twarzą – odparł, przenosząc wnikliwe spojrzenie z Eshoar na szczyty dachów Liścia. – Ani w ogóle z tym opisem. – I znów przeniósł je na rozmówczynię, kondensując myśli. – Qayl… Hm. Obiło się o uszy. Ale wiesz… o moje uszy obija się wiele imion. Choćby najemni, których zatrudniam do dodatkowych prac, odkąd pan Kealgan postanowił rozszerzyć zasięg i obrót transportu. Załadunek-rozładunek-załadunek… To wymaga sporo tanich rąk. – Podrapał się po nosie, odchrząknął. – Qail… No, może Qayl, może Kyal, czy inny Cael… – i pokręcił głową: – Trudno powiedzieć na pewno, Esh. Przykro mi. Nie potrafię wskazać ci dobrego tropu. Opis sugeruje menażerię Czarnego Portu, natomiast ja stamtąd sezonowych nie biorę – położył jej dłoń na ramieniu, ścisnął lekko, niemal po ojcowsku, puścił szybko… – Idź, dziecko – …i odwrócił wzrok, okręcając się ku ścieżce prowadzącej poza kolumnadę Zefirów. – Będę się modlił, żeby wszystko się dobrze skończyło.

Niecałą godzinę przed opuszczeniem pałacu Kealganów Esh mogła spędzić w dowolny sposób, choć spośród dotychczasowego wachlarza możliwości ciężko było teraz wybrać lekko bąbelkowy wieczór z przyjaciółmi czy przymierzanie sukni na taneczną noc. Podobnie mniemali pozostali Zefirowie, bo po odejściu Dus’Ge niektórzy zniknęli w cienistym wnętrzu posesji, by po chwili wrócić z czymś w rodzaju wyprawki.
– Pieniądze, Esh… – szepnął Yewin, wręczając jej obszywany szkiełkami mieszek. – Jakieś pięćdziesiąt koron, tyle akurat miałem. I, słuchaj… – nachylił się lekko do jej ucha – wiesz, masz nas. Jakby ci było ciężko… albo jakbyś czuła, że wchodzisz za głęboko – wycofaj się, rozglądając na boki. Nie wszystko jest takie śliczne jak w Pałacu. Wiesz, co mi chodzi… nie daj sobie zrobić krzywdy, Gwiazdko, przecież w-
– Dobra – przerwał mu Lashlo z tylko odrobinę udawaną szorstkością, wpychając się przed brata. – Esh, żeby było jasne: jak coś się popieprzy – daj jakoś znać. Może przez tego twojego… poetę? Czy tam… aktora. Powiedzmy… „Złota Perła”, hm? Tam będzie nasz punkt. Jakby co… A: i to jest nóż – oznajmił, przypatrując się niewielkiemu, lecz pięknie wykonanemu sztylecikowi w takiejże pochwie, jakby ten zdolny przeciąć owoc granatu albo nić czyjegoś żywota artefakt miał teraz zabrać głos. Sztylecik jednak milczał, więc Lashlo wręczył go siostrze, żegnając ją spojrzeniem tajemniczym, wróżącym niestety raczej pesymistyczne powody do spotykania się w „Złotej Perle”, stosunkowo ekskluzywnej tawernie na tarasach stanowiących przedłużenie kapitanatu Złotego Portu. Lashlo chciał coś jeszcze dodać, ale tylko ją wyściskał swoimi marynarskimi ramionami, bo wyczuł za sobą dziadka z babcią. Tych stać było jedynie na łezkę i przytulenie. Co było do przekazania na temat życia – przekazali już Esh dawno temu. Teraz po prostu potwierdzali swoją obecność, jak trzask fali potwierdza twardość głazów nabrzeża.
– To jest najgorszy dzień w moim życiu – oświadczył ojciec, wynurzając się zza Faola. Jego smutną twarz przecinał krzywy uśmiech, wymuszony dla Eshoar, żeby było jej trochę lżej. Albo jemu. – Ale niebawem o nim zapomnimy, będzie tylko opowieścią. Natomiast… muszę to podkreślić: nie wina się tu waży, córuś, ale nasz los, mam wrażenie. Pan Arrigal to nie jest przyjaciel, choć może darzyć przyjaźnią. Ani nie opiekun, choć roztacza opiekę. Arrigal Kealgan to ktoś, kto włada. A władza dopuszcza wszelkie decyzje. Nie ma już miejsca na beztroską radość w podcieniach jego p-
– Przestań już, Tan – przerwała matka, i Tanev zamilkł, ustępując jej miejsca. Fenwyn wślizgnęła się w zwolnioną przestrzeń i przytuliła do córki z siłą, którą Eshoar mogła już od dzieciństwa zapomnieć. Była też w tym geście jakaś smutna ostateczność, jakaś niepasująca teraz do koniecznego nastroju pokorna zgoda na niezbyt pozytywny los. „Matki nie są od walczenia, Tan” – przypomniały się słowa podsłuchane przez małą Eshoar skrytą za framugą kuchni. „Matki są od tego, żeby nie trzeba było walczyć”. Prawda to, czy tylko wyidealizowane dziecięcą pamięcią bezużyteczne hasełko? Nieważne: wszak nie macierzyństwo teraz było najbliższym zadaniem Esh. Niemal nieświadomie dała sobie wcisnąć w dłoń węzełek kolorowego materiału z wyczuwalnym twardym przedmiotem w środku. Fenwyn zawsze była piękna, i nie traciła tego przymiotu z wiekiem, ale dziś, teraz, Esh mogła zobaczyć, jak cierpienie rzeźbi w jej twarzy cienie i smugi swoim własnym dłutem. I taką pewnie twarz matki przeniesie w pamięci na najbliższe dni, czy tygodnie, czy… miesiące, dzielące „teraz” od następnego spotkania.

Powoli kończył się czas dla tych, co chcieli ostatni kwadrans spędzić na wspominkach i bolesnych gestach. Łagodny łuk wysypanej białym żwirkiem drogi z Błękitnego Liścia do jednej z bram pałacu zdawał się, niczym zagięty palec, kiwać i ponaglać. Bielejąca spomiędzy liści fontanna kryła rozwidlenie – jedna odnoga prowadziła bezpośrednio na plac przed pałacem, druga zmierzała do jednej z pomniejszych bram, prowadzących do okalającego posesję pasa parku i dalej na ulicę miasta. To była brama, którą Esh wysmykiwała się w beztroskich podskokach przez całe życie, zaznawać przyjemności istnienia. Ta właśnie brama teraz jednak kładła na nieskazitelny szuter cień niepokoju. Jeśli Esh nie znalazła dla siebie więcej czynności na terenie kompleksu pałacowego rodu magnackiego Kealgan, i zechciała ruszyć ku bramie, zbliżając się mogła dostrzec, że wartownik uprzejmie, acz zdecydowanie tłumaczy komuś z zewnątrz konieczność pozostania poza terenem posesji.

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

7
Modlił? Modlił?! – Eshoar nie wierzyła własnym uszom. Chodząca skarbnica lokalnej wiedzy wszelakiej, plotek, słuchów, szeptów z najmroczniejszych zakamarków Taj'cah, człowiek, który wie o wszystkim i zna wszystkich, nie kojarzy kogoś tak charakterystycznego? To przecież niemożliwe, coś tutaj nie gra i to jego... wahanie? Albo raczej kalkulacja czy warto dzielić się informacją...? Z drugiej strony dlaczego miałby coś ukrywać? Wszak i jemu zależy chyba na odnalezieniu pańskiej córki... prawda? Eshoar miała mętlik w głowie, sama już nie wiedziała, co myśli i co czuje, kogo podejrzewa, a komu ufa i gdzie właściwie ma się udać.

Patrzyła na plecy oddalającej się nonszalancko postaci i zalewała ją krew. Gorąca, wrząca w jej żyłach wściekłość mieszała się z lodowatymi prądami strachu i obaw, o których istnieniu beztroska dotąd Esh nie miała pojęcia. Być może ze względu na emocjonalne tornado, które szalało w jej duszy nie potrafiła wskazać palcem na coś konkretnego, lecz ewidentnie elementy układanki nijak do siebie nie pasowały. I coś tu śmierdziało. Była zgnębiona i zniechęcona, miała ochotę rozpłakać się, albo kogoś zabić... tylko jeszcze nie zdecydowała co przyniosłoby większą ulgę.

Ze stuporu wyrwał ją głos Yewina i przyjemny ciężar wypchanego mieszka, który wcisnął jej w dłoń. Jego krótkie pożegnanie zapoczątkowało coś na wzór konduktu żałobnego i to ona była jego powodem, jak i celem. Jakże znamienne... Gdy już wymieniła pożegnalne słowa i uściski ze wszystkimi, z ciężkim westchnieniem i ściśniętym żołądkiem dźwignęła bagaże, odwróciła się i ruszyła w kierunku bramy, nie oglądając się za siebie.

Wartownik, który nie raz witał ją i żegnał przy tych wrotach, cierpliwie tłumaczył komuś dlaczego nie może wejść na teren posiadłości. Zwolniła nieco kroku i nadstawiła uszu.

... tylko chwilę, przysięgam na wszystkich bogów! – wysoki męski głos o płaczliwej już nucie docierał zza muru.

Przykro mi, ale nie ma takiej możliwości. Jaśnie Pan Kealgan nie zezwolił na jakiekolwiek odwiedziny. Proszę stąd odejść.

Ależ ja muszę wiedzieć czy wszystko z nią w porządku! – zapiał głos jeszcze bardziej dramatycznie, a Eshoar była już na tyle blisko, że dosłyszała charakterystyczny zaśpiew i kąciki jej ust same powędrowały do góry. Głos natomiast kontynuował – Czyż nie rozumiesz tego, caro mio? Jak serce twoje może być tak kamienne? Czyż nie odczuwasz nawet cienia kojącej niczym szklaneczka rumu litości dla mej umęczonej du...

Twojej dupie nic nie będzie, Adelmo – przerwała mu Esh wychylając się zza wartowniczych pleców – A skoro już o rumie mowa, to wciąż wisisz mi butelczynę – wyszczerzyła się do przyjaciela i przepchnąwszy się obok strażnika, uściskała "swojego malarza" serdecznie. Nagle przygnębiający poranek płynnie przeszedł w całkiem znośne południe, a skoro tendencja była wzrostowa, to kto wie co przyniesie wieczór?
Obrazek

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

8
– "Mojej dup-"...? A! O! Na wszystkich bogów!… – Adelmo rozwarł ramiona, zaraz jednak dodając uprzejmie w stronę wartownika: – …jak zresztą już wspominałem – Na bogów, Esh! Pokaż-że mi się…
Wziął ją w pas, zanim dobrze przekroczyła próg, niższy od niej, ale obciążony przez los i genotyp dodatkowym ciałkiem mężczyzny do końca życia obdarzonego pewną dziecięcością – zaparł się nogami w żwirku alejki i obtańcował elfkę we dwa obroty.
– Uf… straszny upał. Słuchaj… chodź – ujął ją za rękę i nie pytając ruszył naprzód, wolną dłonią obficie gestykulując. – Domyślam się, jak jest ci źle. Zanim coś powiesz – oznajmię ci, jaki jest plan. Plan jest taki, że zasadniczo trzeba wszystko obgadać. I, sama rozumiesz, należy to zrobić przy lodowatym piwie. A to oznacza, moja przesmukła, że idziemy do Tawerny… Hm? No? do tawerny naaaad?… – najwyraźniej skłonny do szybkich zmian nastroju po początkowym zmartwieniu teraz bawił się swoimi własnymi gierkami – …nad Czerwonym Stawem! Brawo, sam zgadłem. Rozumiesz, jakie to ważne, Esh.
Zupełnie nagle zatrzymał się, złapał ją za ramiona wyprostowanymi rękoma, spojrzał w oczy, nagle znów poważny, ojcowski, stanowczy. – Rozumiesz, jakie to ważne, żeby w takiej sytuacji… wypić lodowate piwo, prawda?
I znów uśmiech, i znów cap za dłoń, i znów w galop, bo każdy, kto umie dodać dwa do dwóch wie, że zaplanowane zimne piwo nie może czekać. Zwłaszcza nad Czerwonym Stawem, mekką poetów, bardów i szerzej – osobników o aspiracjach makroartystycznych.
Tak przynajmniej uważał Adelmo – młody (emocjonalnie), utalentowany (relatywnie) malarz (definitywnie), ale przede wszystkim cudowny człowiek, przyjaciel wszystkiego co żyje (a zwłaszcza Eshoar), przyjaciel kolorów i kształtów, nadto zapachów i smaków, ale też przyjaciel trunków i cudorodnych proszków i grzybków, przyjaciel biesiadników, przyjaciel malarzy, przyjaciel aktorów, przyjaciel bardów, przyjaciel poetów i ich ód, przyjaciel bohaterów tych ód i przyjaciel córek i synów bohaterów tych ód…
Ach – nieważne. W każdym razie Adelmo został przez bogów obdarzony tym, co potrzebuje artysta: gigantycznym potencjałem wiary w siebie i swój talent, bardzo czujnym zmysłem detekcji potwierdzeń tego talentu, miłością do piękna we wszelkich postaciach (łącznie z postacią samego Adelmo) oraz odpowiednimi warunkami, by zachować na zawsze tak zwane Dziecko W Sobie (prawdziwemu artyście – niezbędne, by patrzeć na świat trzecim okiem, zresztą przymkniętym). Wygląd jego świadczył niezbicie o przynależności Adelmo do tego gatunku. Nie był człekiem wysokim (Eshoar przewyższała go o dobrą głowę), za to z lekką skłonnością do tycia, choć jego kształty nigdy nie przydały mu mężności, naznaczając (częściowo tylko zasłużenie) pewną miękkością, gładkością i chłopięcością. Wrażenie to nieco niwelował starannie utrzymany nieco fikuśny zarost i zawiłości zebranych w kucyk warkoczyków, choć z drugiej strony podwajał to wrażenie stopień samouwielbienia Adelma dla swego wizerunku (z zarostem, by tak rzec, na czele). Ale nie było to uwielbienie powodowane pychą, raczej wspomnianym umiłowaniem piękna, które cenił pasywnie i aktywnie u ludzi każdej płci, łącznie z sobą. Wspomniany zespół cech czynił go również niezwykle wiernym, rozumiejącym i naturalnie bliskim przyjacielem; Adelmo potrafił słuchać jak matka, radzić jak ojciec, kumulować napięcie jak młodsza siostra i odgramiać jak starszy brat. Upijał się a) na błazna, b) na kabareciarza, c) na filozofa sztuki, d) na szlachetnego barbarzyńcę – tak zresztą jak żył; znał wszystkich przeszłych, aktualnych i przyszłych poetów, bardów, epików, dramaturgów, aktorów, malarzy i wirtuozów instrumentalnych – o ile tylko przewinęli się przez jego życie, a życie Adelma przebiegało między jego skromnym lecz niezwykle klimatycznym atelier a artystowskimi tawernami dzielnic portowych. Znać Adelma było jak czytać samopiszącą się kronikę świata sztuki, doprawioną wszelkimi substancjami (acz w dobrze zważonych ilościach), zapachami i kolorami. Poza tym – znać Adelma było jak… mieć zawsze na kogo liczyć, w tańcu, w uczcie, w cudownie niezobowiązującym gromadnym wieczornym flircie i w kłopocie.
Tak – w kłopocie też.
– Wiem, to znaczy: mniej więcej wiem, jak sprawy stoją – wyjaśnił jej pochopnie, gdy parli wzdłuż pasa parku, okalającego obszar posiadłości Kealgana, ale kiedy doszli do jednej z fontann, Adelmo zatrzymał się. – Wiem, że masz mało czasu… znaczy: domyślam się. Domyślam się, że masz mało czasu. Nie myśl, że w tej sytuacji mam zamiar szlajać się z tobą po knajpach. No – może mam, ale ci dziś odpuszczę. Ale pod jednym warunkiem: że powiesz mi, jak ci mogę pomóc, i dokąd chcemy iść: faktycznie do Tawerny pod Czerwonym Stawem, a może wręcz przeciwnie, do „Padłej Mewy”? Hm, kochana moja? Czy… nie wiem: do Tiwwala? Nieee… raczej nie – prawda? Czy tak? Czy nie…?
Chyba na tym skończył – bo uspokoiły się jego ręce. Do tej pory każda jego dłoń zdawała się mieć ambicje opisania każdego ważnego rzeczownika i przymiotnika jego wypowiedzi odpowiednim kształtem i ekspresją gestu. Gdyby paliczki Adelma świeciły w ciemności – nocą te dwie dłonie wystarczyłyby, aby symulować światła odległej bitwy. Stał spokojnie, patrząc na Esh z troską i powagą. Był artystą każdym skrawkiem swego przyjacielskiego ciała i swej przesłonecznionej duszy – więc łatwo przeskakiwał z nastroju do nastroju, jak dobry bard, który nie musi mówić „Uwaga – zmiana!”, gdy po strofie pełnej wdzięku przychodzi nagle strofa poważna bądź tragiczna – gdyż ich rolą w opowieści jest właśnie sąsiadować oraz zdumiewać i zachwycać płynnością swych przenikań. Tak też Adelmo zupełnie nagle umilkł, jakby zyskał lat i powagi, a jego przyjaźń – jakby zamieniła imperatyw zabawy na gotowość do trudu, gdy rozważał dobre w obecnej sytuacji cele: artystowska, nienachalnie ekskluzywna Tawerna nad Czerwonym Stawem; międzyrasowy garniec tawerny „Biały Troll”; Tiwwal, mieszaniec goblino-elfi, znany w światku mistrz krótkiej ody, wirtuoz bębenka pung, nadto „ten, co wie niemało, choćby mu się zapomniało”; speluna "Padła Mewa" przy granicy Czarnego Portu, ulica „Perłowej Róży”, jedna z najgwarniejszych esplanad łączących wszystki porty Taj’cah…
– Wiesz, że ulica już mówi. Oczywiście – mówi zależnie od strefy. W złotym porcie mówi się o straszliwym… no straszliwym gniewie Kealgana, oraz że córeczkę uprowadził pirat skumany z opiekunką, dla okupu! – Adelmo nie powstrzymał tutaj prychnięcia pogardy, po czym wyliczał dalej: – Miasto mówi, że kto ma dziwne znajomości, tego rodzinę spotykają dziwne przygody. Z kolei Czarny Port – gdzie,jak wiesz, raczej nie bywam… – tu okrasił swą deklarację miną lekkiego obrzydzonka – …Czarny więc Port mówi, że … Hm – zasępił się Adelmo – nie wiem, co mówi Czarny Port, szczerze rzecz ujmując. Ale nie martw się – i nie trać ducha, perłowa ty moja. Jeśli cię teraz jakoś zmęczyłem… (Ej, ale nie zmęczyłem cię, nie?) No ale jeśli, trochę, to powiedz, a pójdę. A jak nie – to chodźmy razem. Gdzieś, gdzie przez chwilę można nie biec. Kogoś spotkamy lub nie, coś wypijemy lub nie, ale zawsze będzie chwila na zastanowienie. Hm?
Mogła wybrać cel, mogła rzucić się w logoreę Adelma i wyłowić z niej co tylko mogło się okazać przydatne (informacji nieprzydatnych oczywiście zbierze przy tej okazji pełne sieci), mogła też przecież wywinąć się z powyższych planów, by realizować swoje w nieoczekiwanej samotności. Wszak sytuacja była poważna, niecodzienna, i kto wie, czy tradycyjna oferta Adelmo jest pomocnym przyjacielskim zbawieniem, czy na przykład sposobem na złapanie niefortunnego opóźnienia. Adelmo, odziany w zieloną koszulę z materii wielkiej miękkości oraz szarawary w muszle i samodzielnie chyba namalowane symbole, w rzemykowych sandałach, z chustką na szyi – czekał, wpatrując się z troską i przyjacielką miłością w pełne niejasnego niepokoju (tak to widział) oczy Eshoar.

Re: Rezydencja elfiego rodu magnackiego Kealgan w Taj'cah

9
Jeszcze nigdy nie była tak rada paplaninie Adelma jak tego parnego popołudnia. Nie przerywała mu, pławiła się w dźwięcznym głosie przyjaciela, nie do końca słuchając uważnie, a jedynie chłonąc ogólny sens i napawając się znajomym brzmieniem, które w jej umyśle wiązało się z bezpieczeństwem, zabawą, beztroską... I już, już prawie udało jej się uwierzyć, że poprzedni wieczór był tylko senną marą, gdy zatrzymali się nagle przy fontannie na skraju parku okalającego posiadłość Kealganów. Delikatna, chłodna bryza owionęła ich spocone twarze, a w powietrzu zawibrował ostatni znak zapytania – dokąd?

Gdyby to był typowy dzień, Eshoar nie miałaby najmniejszych wątpliwości – Zoltan i jego wyborne piwo, porządnie schłodzone, w taki upał jak dziś... Rozmarzyła się i niemal poczuła jak przyjemne zimno rozlewa się po jej wnętrzu, zostawiając rozkoszną goryczkę na języku... jak mięśnie przyjemnie się rozluźniają na poduszkach w jednej z dyskretnych alków, gdy przystojny młodzieniec silnymi dłońmi masuje jej kark, barki, ramiona... jak dreszcze przyjemności rozchodzą się promieniście od podołka, gdy ciepły oddech zbliża się do jej ucha, a miękkie wargi muskają szyję... czuje tak dobrze znany zapach morza romansujący z zapachem ciepłej skóry, leniwie otwiera oczy i widzi bosko piękną, śniadą twarz mężczyzny o atramentowo czarnych oczach i doskonale wykrojonych ustach, które naraz wykrzywiają się w grymasie złości – Z drogi, mówię! – Miłe rojenia jak nożem uciął. Znów jest w apartamencie Patli, zdezorientowana, siłująca się z nieznanym i co gorsza – niespodziewanym przeciwnikiem. Drgnęła. Spojrzała w zatroskane oczy Adelma.

Lodowate piwo to aktualnie jedyna stała w moim życiu, przyjacielu – powiedziała głosem o wiele mniej radosnym i żartobliwym niż by chciała. – Słuszność masz, że należy czym prędzej wychylić kufelek ku pokrzepieniu serc i nerwów... – zawahała się – jednak wolałabym uniknąć wścibskich, artystycznych oczu i języków. Jestem pewna, że nawet bez mojej tam wizyty ułożą sobie własną wersję wydarzeń nim zajdzie słońce... – zasępiła się. Oczyma duszy widziała już tę flądrę, O'khtanię, jak degraduje ją (przez nieobecność tylko i wyłącznie, oczywiście) w wieczornych pokazach tanecznych na centralnej Wielkiej Ławie tawerny Nad Czerwonym Stawem. Zacisnęła drobne, białe zęby. Szykowała nowy, oszałamiający numer, który miała zaprezentować na dniach, a teraz wszystko przepadło, wszystko na nic... i ta piękna, zwiewna szata mieniąca się tysiącem drobniuteńkich, złocistych splotów, na poły jedynie zakrywająca jej zwinne ciało, którą zamówiła u najlepszej krawcowej w Złotym Porcie... i jedwabne pantofelki w kolorze gniewnego turkusu z wywiniętym noskiem, misternie haftowane złotą nitką we wzór dalii...

Kurwa! – wypluła nienawistnie Esh. – Kurwa, kurwa, kurwa! Niech to jasny, pierdolony chuj! Żeby mu koza dupy dała, żeby mu jaja odpadły! A bodajby zdechł, kurwi syn, szczurzy parch... – po tym iście poetyckim wybuchu, Eshoar jakby oklapła, zapadła się w sobie. Oparła się ciężko o cembrowinę fontanny, spuściła głowę na zadyszaną pierś i westchnęła ciężko.

No, już mi lepiej – sapnęła i posłała Adelmo krzywy uśmieszek. Przyjaciel spoglądał na nią nieco skonsternowany, lecz widziała, że aż pali się, by zapytać kogo też miała na myśli w swoich błogosławieństwach. – Napijmy się w końcu tego piwa, a później wszystko ci opowiem. Chodźmy do Tiwwala, może prócz piwa ożeni nam informację, albo dwie... Dalej gra na tym garnku?
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Stolica”