Re: Dzielnica Portowa

121
Gotów już do powrotu ku kanapom i poduchom kapitan Haarum Kebb, powstzymany nieoczekiwanym pytaniem, uniósł brwi, Narval zaś zamarł w pół kroku...
Spojrzeli po sobie.
Potem jednocześnie spojrzeli na Esh. Musiałaby siedzieć między dwoma ogniskami, żeby nie zrobiło jej się teraz nagle zimno...
– Sama zadecydujesz – odparł w końcu Kebb, zdejmując z elfki spojrzenie o ciężarze kotwicy, po czym ruszył tam, gdzie planował, za nim pan nawigator Narval, a za nimi pewnie i sama elfka, o ile wydostanie się spod ostatnich kilku sekund nie zajęło jej więcej, niż minuta.

Między rzędem stolików a kanapami i poduchami zastali coś, co zwą krajobrazem po bitwie. Jeden stolik był wywrócony, pozostałe rozpierzchły się po okolicy. Na żadnym – poza jednym – nie utrzymały się pierwotnie postawione tam naczynia, zawartość mis walała się po podłodze, podobnie jak drobne elementy ubioru i porozbijane kielichy. Towarzystwo zaś... siedziało sobie, nieco poszarpane, lecz chyba w gruncie rzeczy zgodne, na poduchach. Szczurzyca nadstawiała skrzywioną buźkę, podczas gdy Yekelet kładła jej uważnie na prawy policzek prowizoryczny okład ze szmatki umoczonej w... no, chyba tylko w winie. Sama służka Królowej Rynsztoków miała rozdartą sukienkę, ale z konieczności obnażone jedno ramię nie mogło jej przeszkadzać, skoro miała teraz ważniejsze cele – dobrostan Szczurzycy. Rosły Yamrakhazd wrócił do dłubania sobie nożem w zębach, tyle że czoło przewiązane miał szarpią, najwyraźniej tamującą krew z nadwyrężonego łuku brwiowego. Tiwwal właśnie wnosił potężną tacę, przekazaną mu za progiem otwartych drzwi przez uspokojonego już chyba kuchmistrza z sąsiadującego pomieszczenia. Rask kucał, podtrzymując się dłonią o stolik, a kwadratowogłowy człowieczek w paskudnie poplamionym (i bez tego ohydnie beżowym) wamsie nastawiał mu nos. Zevveg klepał Huara po plecach, gdy ten rzygał do miski z resztką ponczu, wsparty o ścianę pod którą leżał nieprzytomny Etren Tsevere – ten miłośnik macania – pokrwawiony, ale raczej żywy. Sołtys związku rybackiego drżał wciśnięty w kąt obok muzykantów, których do pracy nieznającym sprzeciwu gestem zachęcał właśnie Agharravdag, ruszając ku kapitanowi, skoro zoczył go wracającym.
– Nieporozumienie zażegnane, kapitanie – zaraportował z pozorną niedbałością.
– Straty? – rzucił mu Kebb, nie zwalniając, gdy mijał go w drodze do wolnej poduchy.
– Jeden poturbowany – Agharravdag machnął gestem w stronę Etrena. – Nikt z naszych. Czy już czas?
– Dzięki, bosmanie – kapitan ulokował się na podusze, pierwej badając, czy aby czymściś podle nie uwalana. – Jeszcze chwila.
Bosman skontaktował się spojrzeniem z nawigatorem i obaj ruszyli po wino. Po drodze Agharravdag złapał wirującą Atsi w talii, okręcił wokół siebie, wsadził łapsko pod koszulkę, pomiętosił, pchnął z powrotem w przerwany jej piruet, i ruszył za Narvalem. Uwolniona Atsi natychmiast kontynuowała taniec, jedynie przymknięciem oczu dając znać, że było, minęło – jak i wszystko minie, o ile ktoś by się jej teraz przyglądał, próbując czytać z twarzy.

Haarum Kebb zaprosił gestem Esh obok siebie, a w miejsce po przeciwnej jej stronie zaraz wcisnął dupsko Agharravdag.
– Wracając kurwa do tematu... – Szczurzyca odpechnęła Yeke zniecierpliwionym gestem, gdy uznała, że manipulacje przy okładzie należy już skończyć – gdyby się wiedziało, co z tego wszystkiego przeciekło do Żandarmerii, byłoby łatwiej planować.
Na te słowa kwadratowy w zapaskudzonym beżowym wamsie powstał po skończonej operacji nastawiania nosa Raskowi – akurat w momencie, gdy przechodził nad nim Tiwwal z chybotliwą tacą.
– Ej-kurwäää...?
– Och, przepraszam...
– O to możńa by spytać pana Maada – zaproponował Huar, ocierając gębę i odklejając się od ściany. – Chodź-pan tu... E? Gdzie jest pierdolony rybak?
– Uważaj, Huar, nie strzęp gęby...
– Panie Vage Myyd!
Rybaczy sołtys przytuptał, mnąc czapeczkę: – M-m-myge Vaad, do usług... Moje miano – Myge V-
– Dooobra tam – kontynuował Huar, ale uprzedzila go Szczurzyca:
– Panie Maad... czy kurwa Gaad, nieważńe, jakieś kurwa trudne te nazwiska chłopskie są... W każdym razie – rybacy są miastu winni przysługę, moim zdaniem. I w imię tej przysługi przydałoby się, abyś wysłał swoich ludzi na morze, tym razem w celu odmiennym niż pierdolone połowy. Otóż...
– Szczurzyca...? – zagaił Zevveg ostrzegawczo.
– Cicho. Otóż potrzebujemy wiedzieć więcej o ruchach na otwartym morzu.
– Ty się Szczurzyca tak kurwa nie interesuj otwartym morzem, po-em ci – doradził uprzejmie Yamrakhazd, poprawiając opaskę na łuku brwiowym.
– Informacja jest dla każdego – odparowała mu kobieta, przywołując gestem Yeke. Dziewczę przysiadło u stóp, zajęte wiązaniem zerwanego ramiączka.
– Dla każ∂ego - ale nie każda.
– Chuja-tam! – włączył się Huar. – Połowa miasta już wie, to jak ma żandarmeria nie wiedzieć! Możni już od dwóch tygodni obstawiają szlaki, to dlat-
Przerwało mu chleśnięcie winem w gębę – na szczęscie dokonane przez pobratymca Zevvega, bo Huar nie zdradzał miną, by lubił takie prysznice.
– R-r-rozumiem i przekażę... – zaczął pan Myge Vaad – chociaż, jak rzekłem, gobliny cisną z jednej strony, królewscy z drugiej, szanowni państwo z trzeciej... Jak żyć? – rozłożył ramiona, naturalnym trybem przenosząc wzrok na kapitana, jakby to od niego zależał los maluczkich. Co ciekawe – kapitan miał dlań odpowiedź:
Długo żyć. A w tym celu – niewiele wiedzieć. Wasza pożałowania godna sprzeczka o mały włos nie spłoszyła nam skarbu dzisiejszego spotkania: – wskazał podanym mu z tacy przez Tiwwala kielichem Eshoar. – Załatwiłem wam, że Yagharlair jeszcze dziś dla nas zatańczy. Pierwej jednak niech się pożywi, patrząc sobie, w jakiej to zgodzie ucztują ci, co stawiają żagle światu – co rzekłszy sam podał jej napełniony czymś kielich. Pachniało... lepszym winem. – Zdradź nam, nadobna Yagharlair, czy znane ci są troski możnych Taj'cah? Zgaduję, że jesteś klejnotem wielu pałacowych uczt i oświecasz mroki wielu niejasnych konwersacyj, hm?
Najwyraźniej tak sobie kapitan zinterpretował jej profesję: pięknej, wielostronnie utalentowanej i obdarzonej niewiasty szlachetnie towarzyszącej spotkaniom bogaczy. Fakt, że przybyła tutaj, nie licował z tą koncepcją, ale licował z wyobrażeniem kapitana na temat własnego szlachectwa. – Muzyka – głośniej! A ty podejdź tu, panie Vaad. Bez strachu – podejdź z łaski swojej.

Re: Dzielnica Portowa

122
Na odpowiedź spowitą lodową aurą Eshoar skinęła tylko głową. Zdawkowy gest mógł świadczyć o jej pewności siebie, lecz mógł być także efektem chwilowego paraliżu wywołanego strachem. Wciąż balansowała na krawędzi i z każdym oddechem w tym smrodliwym pomieszczeniu uświadamiała sobie jak bardzo źle może skończyć się jeden, fałszywy krok.
Podążyła zatem za duetem Kebb-Narval bez słowa, po czym zasiadła posłusznie obok kapitana. Ledwie zdążyła odetchnąć i dojść do siebie, gdy uwaga wszystkich na powrót skupiła się na niej. Choć na twarzy elfki nie drgnął ani jeden mięsień, tętno o mało nie rozsadziło jej serca i tylko delikatne drżenie ręki, w której trzymała kielich mogło zdradzać jej niepokój. Oparła dłoń o kolano, po czym spojrzała na Kebba uważnie, próbując wybadać czy aby kapitan przypadkiem z niej nie dworuje. Na nieszczęście Esh, chyba faktycznie oczekiwał odpowiedzi.

Kluczową cechą każdego artysty – zaczęła ostrożnie elfka – wynajmującego się do uświetniania wszelkiej maści spotkań, winna być pamięć złotej rybki. O ile ceni sobie on integralność swej głowy z resztą ciała, oczywiście. Zgodnie zresztą z radą, którą był kapitan łaskaw wesprzeć pana Vaada – umilkła, spoglądając na sołtysa mnącego czapeczkę w dłoniach. – Nie na płoche umysły ludzi Sztuki bolączki i troski możnych tego świata, kapitanie – zakończyła, na powrót kotwicząc wzrok w oczach Haaruma Kebba. Nie wiedziała czy jest to odpowiedź, jakiej oczekiwał, ale lepszej nie miała. Jeśli opanowała drżenie dłoni, uniosła do ust kielich, by przepłukać wyschnięte z emocji gardło.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

123
Oj, nie trzeba było mieć wnikliwości astronoma, by zobaczyć to, z czym się Kebb chyba celowo nie krył: że wywijasy i gładkie zdanka nie są w stanie usatysfakcjonować pytającego. Zmarszczył się lekko, patrzył jej w oczy dziwnie długo, a jeśli i ona choćby dotknęła wzrokiem tego spojrzenia, mogła pokusić się onastępującą translację jego znaczenia: "Naprawdę myślisz, moja miła, że ciągle udaje ci się tu grać osobę niczego niewiedzącą? Tancereczke o świadomości tulipanu? I naprawdę nie sądzisz, że lepiej byś się pozbyła mej ciekawości, gdybyś rzekła cokolwiek, choćby na wpół realistycznego, zamiast wić się w ten sposób?" – a może zupełnie nie to miał w oczach, może to były zmienne błyski falującej toni, mieszkającej w nim na stałe od długiego w nią się w patrywania?
Po tym czasie kapitan jednak wreszcie odjął wzrok od Esh i przeniósł zainteresowanie na rybaka.
– Nie wiem, Szczurzyca, jak ci to powiedzieć, ale wiesz przecież, że nie ty sama piszesz tutaj scenariusze.
– Kapitanie... – zaczęła, kręcąc głową, ale powstrzymał ją gestem.
– Myślicie, że wplatanie rybaczego chłopstwa to świetny pomysł? Że będą was, czy nas, lojalnie informować? Że jak któryś z czarnozębnych goblinów nie przystawi rybakowi noża do grdyki, to ów rybak nie powie tego, co miałby nazajutrz powiedzieć wam? I ile checie, żeby szanowny pan Myge Vaad, człek przecież do kości uczciwy, przekazał swoim, przez co oni będą gotowi potem przekazać to goblinom czy innej hołocie, gdy tylko poczują, że coś na tym ugrają?
Potoczył wzrokiem po wszystkich – wszyscy słuchali. Muzyka w tle jawiła się teraz jedynie jako obrus dla naczyń, zawierających podstawową substancję. Kapitan obejrzał sobie wszystkich po czym wyciągnął rękę w stronę Yarmakhazda.
– Daj pan ten nożyk, doprawdy... jakoś przeszkadza mi ten ciągły ruch w kącie pola widzenia, kiedy dłubiesz nim sobie w zębach, to ohydne... – o dziwo szczupły a rosły mieszaniec podał kapitanowi długi nóż bez słowa, Kebb zaś nawet go nie obejrzał, kiedy go przejmował. Mówił dalej: – Widzicie tylko to, co potraficie zlapać bez ruszania dupy. Niebezpieczeństwo jest wam groźne dopiero, kiedy obija wam ryja. Zdradę przewidujecie dopiero, kiedy ktoś wzbudzi wasze wątplwiości. Durnie. Nie ma po co męczyć rybaczego ludu wiedzą. Zostawcie lud rybaczy, bo od nich niczego się nie dowiecie. Szanujcie ciężko pracujących. Panie Vaad?
Kiwnął na mężczyznę pożyczonym od Yarmakhazda nożem, sołtys podszedł posłusznie, uspokojony przeczuciem, że oto kapitan postuluje odlepienie warstwy ludowej od poważńych konszachtów. W zasadzie – nie mylił się. Co do meritum.
– Nie jest dobrze, żeby w ręce była karta, o której wiadomo, że ktoś inny też ją ma w swej dłoni – obwieścił kapitan Haarum Kebb tajemniczo i jednym ruchem, błyskawicznym, ale precyzyjnym, wbił nóż yarmakhazdowy w przeponę sołtysa całym ostrzem. Potrzymał chwilę, poruszył w górę i na bok, sołtys stęknął, wstrząsnęło nim dziwnie i rzygnął z oczu zdziwieniem, a z ust krwią i żółcią, po czym osunął się na kolana, łapiąc się za ranę – bo wówczas akurat kapitan raczył wyjąć ostrze z jego ciała, grawitacja zaś i niejaka różnica ciśnień jęła wypychać już z otworu trzewia, począwszy od wątroby. Szczęśliwie dla zebranych, umiejętny kapitan nie naruszył kiszek.
Muzyka na moment się zająknęła, grajkowie stracili jakby rytm, ale zaraz wrócili. Atsi zamarła na ten sam momencik, ale i ona podjęła zaraz taniec. Jej twarz mowiła jasno – nic nie widziałam. Nic.
– Trzeba wytrzeć, bosmanie – szepnął Kebb, podając oręż Agharravdagowi, ten zaś ujął rękojeść w dwa palce i wytarł w obrus, po czym podał Yarmakhazdowi. – A więc widzicie... nie należy budować na niepewnym gruncie, ani inwestować wiele w przedsiębiorstwo, które nie wiadomo do kogo należy. Jest tak: Złota Perła to pewnik, ostrzą sobie na nią zęby lepsi od was, a my – spojrzał informacyjnie na bosmana i nawigatora – możemy najwyżej stanąć w pośrodku tych sił czających się za horyzontem, którego wy, stąd, w zasadzie nawet nie dostrzegacie. Ocućcie jakoś Etrena, mam do niego pytanie.
Kapitan klasnął, ściągając wzrok muzykantów i Atsi, dał im wówczas znak dłonią, że szybciej, głośniej i w ogóle, po czym dopił to, co miał w kielichu, uśmiechając się do Esh półgębkiem, trochę smutno.
– Skoro tak... – westchnęła Szczurzyca i zmarszczyła brwi – to jesteś nam kapitanie winien trochę więcej, niż krwawy teatrzyk. Na co ci dziewka? Pytam – – zastrzegła, dziabiąc powietrze prezd sobą palcem wskazującym – bo zdaje się, żeś ją zawłaszczył. A tak naprawdę nie różni cię tu od nas tak wiele. Czyż i ty nie chcesz przeżyć? Czyż ty – i zwłaszcza ty – nie drżysz przed Czarnymi Zębami? Wiedząc, że jeśłi dojdzie do walki twoich z nimi, uratuje cię tylko sojusz z Królami Życia?
– He, niezłe – sapnął Yarmakhazd, przyglądając się swemu nożowi. – A z Królami Życia dobrze żyje tylko Szczurzyca, hm?
– Nie tylko – uspokoił go kwadratowy człowieczek w ohydnym wamsie, z nieoczekiwaną swobodą przejmując na ten moment stery konwersacji. – Przynajmniej tak samo dobrze układa się im z niektórymi magnatami.
– Wystarczy – włączył się Narval. – Miało być tańczenie, jest Yagharlair, jest muzyka, może wreszcie, do stu kurew w cycek kąsanych, raczymy się trochę zabawić? Chodźże, złotko... – podniósł Eshoar nieoczekiwanie za dłoń, zmuszając do powstania, i jeśłi nie stawiała oporu – pchnął do tańca. Akurat grali Taqa'pallo, a do tego hitu zawsze nóżka chodziła. Kiedy Esh musiała jakoś zdecydować, z którym prądem popłynąć, kapitan dotknął lekko jej pośladka, popychając ku przodowi, zaś zebrani powoli wślizgiwali się na powrót do przerwanej konwersacji, nie interesując się na razie zbytnio, czy Esh zostanie, ryzykując sprzeciw kapitanowi, czy ruszy pląsać, niechybnie wzbudzając zachwyty i usztywnienia u męskiej części towarzystwa (plus Yeke). Kucharczyk wniósł ciasta.

Re: Dzielnica Portowa

124
Próby wplatania półprawd nie zakończyły się ani pozytywnie, ani powodzeniem przy okazji „pertraktacji” z Uthem, więc Eshoar założyła, że i z kapitanem nie ma co próbować. Kiedy jednak bez mrugnięcia okiem rozpruł biednego Myge Vaada, przemknęło jej przez myśl, że może nie trzeba było podpinać się pod sołtysa – nawet w metaforach. Ale było już za późno. Elfka oniemiała wpatrywała się w zamordowanego, a w umyśle zagościła pustka. W stuporze nie zorientowała się nawet gdy nastąpiła zmiana frontu atmosferycznego i gdyby nie dłoń Narvala, podrywająca ją z poduszek, Eshoar z pewnością siedziałaby jak posąg do końca świata i jeden dzień dłużej. Gdzieś na granicy widzenia, pod powiekami, utrwalił się Esh smutny uśmiech kapitana. Nie była jednak w stanie oddać się rozważaniom filozoficznym nad tym, co też mógł on oznaczać. Pozostawało mieć nadzieję, że nie był zapowiedzią odlepienia od poważnych konszachtów również i warstwy artystycznej.

Pociągnięta w górę przez kapitańskiego nawigatora i klepnięta przez samego Kebba, Eshoar nigdy jeszcze nie czuła takiego podekscytowania na myśl, że schodzi ze sceny. Ruszyła tanecznie, choć nad wyraz prędko, w kierunku Atsi, jakby ta była jakąś boją ratunkową. Nie miała pojęcia co ma zrobić, najchętniej spieprzyłaby stąd w podskokach, ale na to czas już minął. Wyglądało na to, że każda kolejna decyzja elfki pogrąża ją jeszcze bardziej od poprzedniej. Co ja sobie myślałam?! Że wejdę tu jak do cholernej karczmy, zrobię widowisko, a najgorszy rodzaj istot rozumnych ot tak powie mi, co chcę wiedzieć, by następnie odprowadzić do drzwi i machać jedwabnymi chustkami na pożegnanie, życząc zdrowia, szczęścia i pomyślności? Gonitwa histerycznych myśli przyprawiała ją o mdłości, miała ochotę dać sobie w twarz. Jeszcze to spotkanie... na statku... na morzu. Na pełnym, pieprzonym morzu, na jebanym statku, z którego nie ma żadnej ucieczki! Brawo, Eshoar – usłyszała w myślach kpiący głos Lashlo – nie mogło pójść ci lepiej. A może to był jej własny głos? Zalała ją fala strachu i paniki. Musiała się z tego otrząsnąć, musiała zająć umysł czym innym. Dała więc ponieść się muzyce, licząc na katharsis w tańcu.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

125
Yarmakhazd z pomocą Huara sprzątnęłi przyciężkawe jeszcze za życia (a teraz to już w ogóle) ciało rybaka, przenosząc je za drzwi wejściowe, zaś Eshoar, zachęcana gwizdami i okrzykami, ruszyła w tan, pozostawiając biesiadników dalszym ich dyskusjom. Jej zrzedłej miny ani nie widzieli, ani nie obserwowali, zajęci sobą. Tylko Zevveg, Yarmakhazd i Rask zerkali obficie podczas rozmów na elfkę z wyraźnym pożądaniem, powstrzymywanym chyba poprzez fakt, że zgodnie z jakimiś nieznanymi jej zasadami gibką tancerkę objął swym posiadaniem kapitan Haarum Kebb.
Wielką zaś radość swym powrotem na parkiet sprawiła Eshoar współtańczącej Atsi. Dziewczę rozpromieniło się, ulga rozlała się po jej zmęczonej twarzyczce.
– Ja pierdolę... – ogłosiła, może dość nieoczekiwanie, Atsi, nie zdejmując na tę okazję szczerego uśmiechu. – Tak się czasami zdarza, chociać to... Zabili go jakby był gęsią na kolację... – Wypowiedź była przerywana, bo Atsi wkładała, mimo zmęczenia, sporo serca w egzotyczny, pełen młynków i wygięć tan. Na te chwile, gdy mowiła, zbliżała się do Esh i zgodnie z istotą tej nocy – przywierała do jej ciała swoim patyczkowatym istnieniem, na te krótkie chwile jednocząc się z nią w ruchach i rytmach. – Powinnyśmy się wymknąć niebawem. Za godzinę-dwie będą wszyscy zbyt pijani, żeby nas gonić... A ja potem to wytłumaczę i Szczurzycy, i Uthowi. A właśnie! – znów odlepiła się od spoconych wywijasów, zakręcila wokół osi, wylądowała na kolanach i wygięciami pleców w tył odbiła kilka taktów rzęsistego rytmu, dość żałośliwie – acz ofiarnie – prezentując niezainteresowanym figurę lubieżnego okręcania talią i nikłym w jej wypadku torsem, szurnęła nogą, w młynku wrócila do pionu i dofalowała znów do Esh: – No właśnie: dowiedziałaś się tego, co chciałaś? Bo wiesz – jak zaczniemy wracać, to do Utha. Masz tam swoją broń, nie? No i układ z informacjami...
I odbiło ją znów o dwa kroki, choć teraz pozostawała w kontakcie wzrokowym z Esh, najwyraźniej zaraz skłonna przyjąć odpowiedź wśród naprężeń ciała i umysłu. Kucharczyk rozstawił patery z ciastkami, ustąpił w progu wracającym Yarmakhazdowi i Huarowi i zakrywając oczy przed widokiem trupa w korytarzu – zniknął za drzwiami kuchennymi.
Noc starzała się z kwadransa na kwadrans, a kiedy oni tak tam biesiadowali i tańczyli i jedli i pili i rozmawiali i upijali się stopniowo – pierwszy błysk łuny świtu rozdarł nieboskłon gdzieś nad wschodnim horyzontem, rzucając na ten dzień pierwsze promyki, jeszcze dla pogrążonych w duchocie tej nocy - niewidoczne.

Re: Dzielnica Portowa

126
Wymknąć...? – sapnęła elfka, odchylając niemożliwie ciało w stronę przeciwną Atsi, by za chwilę na powrót spotkać się z dziewczyną w bliskim tańcu. – Nie mogę się wymknąć, cholera...! – półprzymknięte oczy i półuśmiech, półobrót, i znów symultaniczne wicie się dwu ciał, kobiecego i dziewczęcego. – Kebb nie jest i nie będzie... pijany... zauważy moje zniknięcie... – przerywane wirowaniem słowa utrudniały wypowiedzenie na głos pełnej i składnej myśli. Zresztą Eshoar i tak miałaby spory problem, by takową spłodzić. Buzowała w niej mieszanka podniecenia, wywołanego nie tylko zmysłowym tańcem, otaczającą ją aurą pożądania czy płynącą w żyłach krwią zaprawioną winem, ale też – a być może przede wszystkim – niebezpieczeństwem.

Rozczyn strachu i podziwu dla osoby kapitana miał proporcje jeden do jednego, a świadomość, że jakimś cudem wśliznęła się w jego łaski zwyczajnie elfce pochlebiała. W obecnym stanie istnienia muskało ją tylko – gdzieś, hen, z daleka – przeczucie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Tym bardziej, jeśli pan ów nie ma problemu, by wbić nóż w trzewia niewinnego i bezbronnego człowieka. Ale coś ciągnęło elfkę do beznamiętnego pirata, którego wszyscy zdawali się słuchać, choć nawet nie podnosił głosu. Być może próżność kazała Esh wystawić tę jego beznamiętność na próbę? A może zwyczajnie lubiła igrać z niebezpieczeństwem, tylko jeszcze nie poznała tej części swej natury. Eshoar z domu Zefir nigdy bowiem nie miała specjalnie wiele z prawdziwym niebezpieczeństwem do czynienia. Życie uprzywilejowanej najemniczki magnackiego rodu upływało jej dosyć leniwie, a potrzebę – prawdopodobnie podświadomą – adrenaliny zaspokajała z powodzeniem w knajpach i tawernach, biorąc udział w pojedynkach, popisach tanecznych czy folgowaniu sobie z używkami wszelkiego autoramentu.
Jednak to... to był zupełnie inny poziom igrania z ogniem. To było jak zamiana zabawy zapałkami na obcowanie z dziką magią ognia. Z jednej strony chciała uciec stąd jak najdalej, lecz z drugiej...

Wiem, że to szaleństwo – podjęła elfka gdy znów zetknęły się z Atsi ciałami – ale mam z nim płynąć na jakieś spotkanie... – dziewczyna i kobieta połączone były teraz miednicami, trzymając się jednocześnie za przedramiona – … i coś mi mówi... – odchyliły się jak na zawołanie w przeciwnych kierunkach, niemal pod kątem prostym, by po chwili wolnym, wijącym ruchem powrócić do pozycji pionowej – że to tam, a nie tu, dowiem się tego, co chce wiedzieć... Uthhh... – dziewczyny odepchnęły się nagle od siebie, puszczając swe ręce i każda pofrunęła w inny kąt sali. Rytm bębnów przyspieszył, stał się bardziej agresywny i ciężki. Wzrok Eshoar był przyspawany do Atsi, co umożliwiało im wspólne pląsy, a także wymianę krótkich, urywanych zdań, lecz kątem oka elfka obserwowała biesiadników, starając się wyczuć nastroje. Kapitan Kebb – najnowsza zagadka i góra do zdobycia – na stałe zagościł na firmamencie myśli Esh. Tańcząc, co jakiś czas miała przebłyski wątpliwości podobne do światła pochodni, przedzierającego się z mozołem przez woal wieczornych mgieł, lecz zaraz spoglądała na tajemniczego pirata i wszystko pierzchało, zalane bijącym od niego mrocznym blaskiem.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

127
Dla Atsi najważniejszym teraz wydawał się z tych wszystkich ociekających potem szczegółów wzrok, przyspawany do towarzyszki. Mokre kosmyki oplatały portowej myszce twarz i szyję, i czarnookie spojrzenie Atsi, rzucane spomiędzy nich, zyskiwało pozór namiętności i dzikości. Kiedy w jednej z ostatnich figur Esh (z którą tańczyło się małej naprawdę cudownie) puściła jej dłonie i w wirowaniu obie rozprysnęły się na dwa końce sali, Atsi zatrzymała się nieco chwiejnie, lecz tamten głodny, dziki wzrok teraz zastąpiły gały wybałuszone w zdziwieniu. Natychmiast dotańcowała do towarzyszki...
– Naprawdę? – wysapała, choć mogła zużyć energię kilku sylab na lepsze pytanie. Powiodła wzrokiem za wzrokiem Esh i trafiła na kapitana i jego grupę. Znów spojrzała na Esh... – Zabujałaś się, idiotko? Heh, no paradne... Kochana, musisz... – słowa wirującej okręcały się wokół Esh – ...bardziej uważać i lepiej wybierać cele. To jest kurwa kapitan Haarum Kebb! Doszło to do ciebie? A nie – znów zestaw koniecznych oplotów, zresztą po pierwszym zdziwieniu w Atsi wracała poprzednia konwencja i transowe oczarowanie tańcem oraz partnerem w tańcu, czyli obecnie elfką. Esh poczuła zaraz drobne pałające dłonie wijące się najpierw po ramionach od tyłu, następnie gotowe w tanecznych wężach opisać gestami i dotknięciami jakąś inną część jej ciała – ...a nie jakiś Uth czy inny jebaka. Miałabyś ochotę na kapitana, mmm?
To pytanie Atsi wsunęła towarzyszce prosto do ucha, wraz ze swym gorącym oddechem, kropelkami śliny i potu oraz elektryzującą (niewątpliwie – dla Atsi) sugestią kontekstu, ku któremu taniec, zwłaszcza taki, zbliżał bodaj najlepiej. Ktoś z sali jął rytmicznie pohukiwać, zaraz rozległy się kolejne okrzyki – zachęty, uznania, pożądania. Jeśłi miała w tej chwili Esh otwarte oczy, mogłą też zobaczyć, jak z chwiejnej masy podpitych biesiadników wyrywają się po kolei postacie, niektóre tylko po coś do picia, inne zaś – nie tylko po to. Jedna z nich zbliżała się do rozplatającej się właśnie dwójcy niewieścich ciał, wybierając Esh. Ucztujący wzmogli pohukiwania i okrzyki, do Esh docierały strzępy rozmaitych wypowiedzi: "Dajeszdajeeeesz!", "Kapitan mu pozwolił??", "Yarmakhazd, tylko nie zmarnuj okazji", "Kurwa, jakie gibkie i śliskie...", "To był za.je.bisty pomysł, Rask, zorganizować nie samą Atsi, tylko dwie, mówię ci, następnym razem ja też..." – i inne, spośród których zaraz wyrysowała się w drżącym powietrzu wysoka, ślicznie pod foczą kamizelą umięśniona sylwetka Yarmakhazda. Skropił się chyba jakimś afrodyzjacznym pachnidłem, tak na pierwszy niuch, a na gębę brutalnie przystojną wdział lekko krzywy, choć nienonszalancki uśmiech kolesia, który zxawsze ma w drugiej cholewie drugi nóż, a w pasku – wytrych.
Thuma'ai-yal... – wyrzekł z nieco karykaturalną, ale w tej karykaturze szczerą dwornością zdanie oznaczające tyle, co "Łaskawa pani pozwoli..." i podobnym do węża boa ramieniem otoczył kibić Esh – Kochasz taniec, i on ciebie też, Yagharlair. Jak głęboko potrafisz utonąć? Hm? – nienachalnie póki co, owszem: z pewną delikatnością, lecz niewolną od drżącej obietnicy namiętnego spotkania ciał i myśli w tańcu – nie tylko ich dwojga, bo z grupki zaraz wyłoniła się Yekelet, ciągnąc za sobą Raska, wstała też Szczurzyca, choć dalsze szczegóły przesłonił elfce jej tancerz. Noc ociekała sokiem granatu, potem i olejkami, ciała wydawały się ruchomym rzeźbami wojowników i ich nałożnic, wszystko chciało wirować i splatać się ze sobą, w czym pomagała i muzyka, ale przede wszystkim coś, co Eshoar perfekcyjnie wyczuwała, od czego chyba była uzależniona i co czyniło ją zarówną perfekcyjnym łowcą, jak i doskonałą ofiarą: magia sceny.
Magia sceny, tak. Scena, bycie na scenie, bycie unoszonym na głosach i spojrzeniach jak na falach, jakby się skakało krokiem wróżki ze stołu na stół, z czyjejś głowy na czyjeś inne ramię – bez grawitacji, bez wszelkich innych ciążeń. Scena jest przestrzenią hiperkulturową, jest (kiedy już tam wlazłeś) całym wszechświatem, własnym, twoim, można na niej robić wszystko – wszystko, a lud, jeżeli w podziwie – wyszystko wybaczy. Scena zagarnia, trawi i wyrzyguje artystę, ale i zapładnia, tworzy i rodzi, wśród wicia, wydzielin i dzikiej muzyki, wśród dyszenia, dotykania i przesuwania dłonią po śliskim splocie – Yarmakhazd łaknął tego owocu, ale Esh – o, Esh była i owocem i istotą płonącą głodem, niewątpliwie – widziała to Atsi, na jej twarzy odmalował się dziki podziw, który zaraz zyskał na krwiożerczości, jakby była małym rekinem albo łasicą, ale odstąpiła o kilka kroków, by mieć widok na tę cudowną pulsującą scenę, krok za krokiem się cofała aż dotarła plecami do Tiwwala, który może chodził niezgrabnie, ale najwyraźniej w tańcu poruszał się nieźle, choć może ciut swoiście. Nieważne to było, gdy jego długie, silne ramiona jęły opisywać skromne, ale nadrabiające kinetyką ciało Atsi, ostatnimi w pełni przytomnymi spojrzeniami patrzącej na Yarmakhazda, który obtańcował właśnie Esh wokół siebie – wyższy od niej o półtora głowy nie miał problemu z wprowadzeniem elfki w wirowanie bączka, trzymając jej stabilność dłonią od góry, by zaraz to wirowanie przeciąć perfekcyjnym złapaniem w pasie – wypadło akurat, że plecami Esh na zewnątrz, a może i do dołu, jeśłi miała ochotę się w jego uchwycie wygiąć, wyprężyć, a może i dotknąć dłońmi zalanej winem, potem i feromonami podłogi, i zobaczyć do góry nogami w tej pozycji kapitana, podkówkę jego uśmiechu i jedną dłoń z kielichem wznoszonym ku Yarmakhazdowi w pozdrowieniu-przyzwoleniu, drugą wspartą na kolanie, widocznego dopóki nie przesłoniła go Szczurzyca, schylająca się po owoc z celowo wypiętym tyłkiem, na którym zaraz pojawila się jakaś orcza dłoń – i znów coś zawirowało, obraz rozmazał się, tłusta muzyka, tłuste, oleiste rytmy, oleiste ciała, kosmyki, ramiona, oddechy, palce Yarmakhazda, z zadziwającą sprawnością tańczące przed oczyma Esh symetrycznie, hipnotyzując, czarując, by zyskać dostęp do jej torsu i pozwolenie wędrówki w dół... Nocy, nocy, nabrzmiała suko... Rodzisz to swoje dziecko zwycięstwa i hańby wśród krzyków i życiodajnych wydzielin, czy – idziesz rzygać porankiem?

Re: Dzielnica Portowa

128
Jeszcze nigdy nie tańczyło się Esh tak dobrze w duecie, jak tej przedziwnej, parnej nocy, przesiąkniętej zapachem rozlanego wina, roztrzaskanych mebli i taniego pożądania. Atsi perfekcyjnie odczytywała intencje elfki w uskutecznianych przez nie pląsach i vice versa, co w efekcie dawało niezwykle harmonijne i efektowne widowisko. Do czasu.

Słowa Atsi ubodły elfkę do żywego, na co ta w jednym momencie zamarła i zesztywniała na całym ciele. Lewa brew Esh poszybowała w górę, ze złotych oczu posypały się skry złości. Czy ta portowa smarkula sugerowała, że pirackie progi są dla niej za wysokie? Na lubieżne i wybitnie niedwuznaczne pytanie Eshoar prychnęła pogardliwie, strząsając z siebie drobne dłonie dziewczyny rozdrażnionym gestem. Okręciła się, stając z nią twarzą w twarz i już miała wyrazić dogłębną dezaprobatę dla powierzchownych opinii swej towarzyszki, gdy została zagarnięta muskularnym ramieniem osobnika, którego miano przyprawiało język Esh o epilepsję. Zaskoczona w pierwszej chwili, połknęła wraz z haustem powietrza wszystkie ostre słowa, które miała usłyszeć Atsi. W następnej – skonstatowała z niedowierzaniem, iż Yarmakhazd jest na swój sposób szarmancki. A przynajmniej nie obłapia jej jak sztuki mięsa, co w tym towarzystwie zasługiwało na najwyższą pochwałę.

Sprawdźmy – odparła na jego enigmatyczne pytanie, mrużąc oczy i uśmiechając się kącikiem ust.

Yarmakhazd pochłonął całą jej uwagę, w jednej chwili zapomniała co tak rozzłościło ją w słowach Atsi. Tym bardziej, że ten facet naprawdę potrafił się ruszać! Jedwabna tunika lepiła się do jej rozgrzanego ciała, serce galopowało w piersi, a oddech rwał się coraz częściej, lecz stopy nie przestawały wybijać rytmu i unosić Eshoar kilka centymetrów nad podłogą, gdy wirowała, prowadzona silnym ramieniem Yarmakhazda. Gdy złapał ją nagle w pasie, ucinając wietrzne piruety – elfka bez namysłu wygięła się w tył, niemal do samej ziemi, muskając uświnioną podłogę czubkami palców. Szczęściem zbyt była pochłonięta tańcem, by to plugastwo zarejestrować, a po chwili wszelkie brudy i tak przejęła focza kamizela. Yarmakhazd natomiast nie wyglądał na kogoś, kto by się takimi rzeczami przejmował, skupiając całą uwagę na próbach oczarowania Eshoar i dobrania się do warstw elfki, znajdujących się pod odzieniem. I choć tańczyło się wyśmienicie, elektryzująco i namiętnie, ostatecznie jej spojrzenie i tak powędrowało w stronę Haaruma Kebba.

Głębiej – rzekła zdyszana do ucha Yarmakhazdowi – nie utoniemy... Przyzywa mnie inny wir morski, wybacz.

Po tych słowach zwinnie wytańcowała się z obrębu władzy yarmakhazdowych dłoni, posyłając mu w powietrzu całusa i uśmiech. Niesiona impetem obrotu poszybowała w kierunku poduszek, gdzie znajdowało się źródło niezrozumiałej fascynacji elfki.

Kapitan zechce dołączyć do zabawy – bardziej stwierdziła niż zapytała, uśmiechając się filuternie i wyciągając ku niemu szczupłe, smagłe ramię. Zastygła w bezruchu, czekając na reakcję Kebba i tylko złote łańcuszki, którymi upstrzona była jej biżuteria, kołysały się w dusznym powietrzu taj'cahańskiej nocy, zdradzając, że czas dalej płynie.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

129
Biedna Atsi niczego złego nie miała na myśli, ale nie zdążyła się porządnie zdziwić, a już zapytać, co stało się przyczyną odrzucenia – tym bardziej, bo noc nabierała przed porodem świtu tempa i Tiwwal też nie planował najwyraźniej darować sobie swojej porcji "taniego erotyzmu". Jego jedna łapa pod bluzką Atsi, czy nawet druga na jej pośladku pod spodniami nie były jednakowoż tak ciekawe, jak to, co wyobrażał sobie właśnie Yarmakhazd.
Czuł dobrze, że elfka łatwo zaczarować się nie da, ale pierwsze otwarcie wzbudziło w nim spokojną, nonszalancką nadzieję. "Sprawdźmy"? – ależ oczywiście! – zdawało się mówić jego uśmiechnięte spojrzenie. Zdecydowaną aprobatą obdarzył swą partnerkę, gdy z taką sprężystą oczywistością pozwoliła się odgiąć przez jego ramię – cóż za widoki! Aż mlasnął (i nie tylko on, dajcie spokój!) na widok delikatnie umięśnionego brzuszka, zroszonego potem, dostępnego w tej jednej chwili wraz z całą okolicą wzwyż i wniż. Toteż i wolną lewą dłoń złożył wstępnie na skórze naprężonej pod żebrami, gotów nie spaprać tego gwałtownym zagarnianiem obszaru – dlatego też, że działał bez porywu, zdążył zareagować na równie gwałtowne elfki odgięcie z powrotem do pionu.
– Rzeczywiście, głęboko – sapnął jej gorącem w twarz, gdy ta znalazła się tuż przed jego twarzą. Już sobie wymyśłił następną figurę; okręcając sobie Esh ciasnym piruetem dla kurażu pozwolił sibie na delikatne opisanie opuszkami trzystu sześćdziesięciu stopni jej obwodu w torsie – wraz z tym, co ów obwód czyniło lekko pagórkowatym – ale na koniec, bidul, dostał kosza.
– Doprawdy? – na pierwszej sylabie jeszcze dziwił się autentycznie, ale na ostatniej już czynił ze swego zdziwionka element aktorskiego szastania reakcją. – Na wiry nie ma rady, pani. Wystarczyło mi jednak te kilka wspólnych oddechów, bym zyskał niemal pewność... – pożegnalnym gestem zaczesał jej kosmyk za ucho, jak młodszej siostrze: – ...bo na pewno nie jest to nasze ostatnie spotkanie, Yagharlair – i na ostatnich jeszcze sylabach uszedł, łapiąc jej całusa i kończąc taneczny jakiś krok, by zaraz przeobrazić go w krok realistyczny, życiowy, twardy, i takim dojść ku poduchom, jeszcze ciągnąc wzrokiem najpierw za pośladkami Esh, a potem za całą postacią, gdy szybowała ku kapitanowi.

Kapitana zastała Eshoar uśmiechniętego, choć był to uśmiech skromny, jak uśmiech ojca skłonnego okazać dzieciom, że nie ma nic przeciwko, iż się przez chwilę pobawią. Nie patrzył na nią – patrzył na tańczących, dopiero gdy skończyła swe pytanie – podniósł na nią wzrok, ujął wyciągniętą dłoń i pokręcił głową:
– Do tej? Nie. Ale czas dojrzał, byśmy razem dołączyli do innej, Oresha. Tuszę, że nie zmieniłaś zdania, hm? Moje dziecko? Mogę na ciebie liczyć, prawda? Czy może jesteś płochym stworzeniem i zaraz usłyszę, że wtedy, tam – wskazał kciukiem za siebie – owszem, ale teraz jednak raczyłaś zmienić zdanie? Jeśli tak – muszę faktycznie prosić o taniec. Jeśli utrzymujesz poprzednią decyzję – pożegnaj swą kościstą przyjaciółkę. Może być wylewnie: rozumiem, że dużo już razem przeżyłyście, a przecież dopieroście się poznały...
Na tych słowach, wciąż trzymając ja za dłoń, Kebb powstał, a tuż po nim nawigator Narval i bosman Agharravdag. Kapitan patrzył jej w oczy, nie przestając się jakoś-tak-smutno uśmiechać – czekał na jej odpowiedź, jednocześnie lekko nadając własnym ruchem ręki i ciała kierunek off-shore, jeśli za nabrzeże wziąć linię kanap, a przestrzeń otwierającą się ku drzwiom, obecnie usianą rafami tańczących – za szeroki ocean.

Re: Dzielnica Portowa

130
Drgnęła zaskoczona. Siłą woli powstrzymała chęć puszczenia dłoni kapitana i cofnięcia się o kilka kroków – na teoretycznie bezpieczną odległość. Takowa oczywiście nie istniała, lecz pewne odruchy zakorzenione są w istotach rozumnych głęboko. Na tyle głęboko, by czerpać pokrzepienie z iluzji zażegnania niebezpieczeństwa poprzez fizyczne oddalenie się od niego. Jednak zagrożenie, z którym mierzyła się Eshoar było o wiele bardziej wysublimowane. Wielopoziomowe. Zawoalowane. Wszystkie drobne sygnały i wrażenia, które puszczała mimo uwagi i uszu nagle zebrały się w jedną, litą całość – podejrzenie, że kapitan wie o niej więcej (a może wszystko?) niż pokazuje i gotów byłby przyznać. I to jego dziwaczne, protekcjonalne zachowanie... Może wyglądała młodo, lecz z pewnością jej powierzchowność daleka była od dziecięcej. O co tu chodzi do stu kurew w cycek kąsanych, jak mawia szanowny pan Narval? – myśl szybka i śliska jak węgorz przemknęła elfce przez głowę, pozostawiając po sobie gorzki posmak nieuchronnie zbliżających się komplikacji.

Cała rzecz – od pytania, przez odpowiedź, a na powstaniu kapitana z poduch kończąc – zajęła może minutę. Minutę, która dla Esh była wiecznością po brzegi wypełnioną wątpliwościami. Uznała jednak, że zagra va banque. Skinąwszy tylko kapitanowi głową, odwróciła się, by odszukać w tłumie ciał to jedno, najbardziej kościste ze wszystkich. Wplątawszy się pomiędzy Atsi a Tiwwala, bez pardonu i bez problemu przejęła dziewczynę, ku niechybnemu rozczarowaniu goblina. Esh jednak nie zwracała na niego uwagi, podobnie jak na reakcję Atsi – jaka by nie była. Powiodła towarzyszkę ku wysepce spokoju, z której nie tak dawno temu obserwowały imprezowe rozgrywki wagi ciężkiej.

Posłuchaj mnie – rzekła stanowczo, by dziewczę wyraźnie czuło, że elfka nie żartuje. – Gdy stąd wyjdziesz, pójdziesz do Utha. Powiesz mu, że popłynęłam z Kebbem na spotkanie. Dowiedzieć się więcej na temat, który go interesuje. Jeśli zabije Yewina, niczego się ode mnie nie dowie, choćbym też miała sczeznąć w tej jego zaplutej kanciapie – na gładkiej twarzy Esh pojawiła się niespotykana do tej pory zaciętość. – Rozumiesz, Atsi? Życie mojego brata na te kilkanaście godzin będzie w twoich rękach. Póki nie wrócę na ląd. Możesz to dla mnie zrobić? – w złotych oczach malowała się prośba i nadzieja. – Odwdzięczę się. Przyrzekam.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

131
W pierwszej reakcji Atsi strzeliła w Esh wzrokiem oburzenia i buntu: jak to tak, odrywać ją od tanecznego partnera, a w wizjach umysłu odurzonego tańcem i jego cielesnością – kochanka? Wpadać między ciała, między kroki, między rytmy? Ale zaraz pojęła, że sprawa jest ważna i dała się po pierwszych kilku krokach opornych – odciągnąć na stronę.
Na pierwsze słowa kiwnęła główką i potem już słuchała, dysząc ciężko i ocierając z czola pot. Słuchała. Potakiwała. Na koniec zaś rzekła:
– Rozumiem, Esh. Skoro tak postanowiłaś – idź z Kebbem, tylko, na wszystkie zarazy, uważaj na siebie, błagam... Tak, pójdę do Utha jak to się skończy i tak to przedstawię, że po prostu dowie się tego, co chce, kiedy wrócisz. A Yewina... – zawahała się, spojrzała w bok i z powrotem, w oczy Esh – ...Yewina ochronię, na ile będę w stanie. Idź – pchnęła ją lekko wstecz, gestem zbyt stanowczym na tę rozmowę, lecz zgodnym z obecnym stanem dziewczęcia, na moment tylko dającego się oderwać od podniecającego kontekstu; Tiwwal stał tam, gdzie go zostawiła, z dłońmi wspartymi na kolanach, w lekkim rozkroku; czekał. – Idź i wróć. A jak wrócisz – ładuj się do tawerny "Biały Troll" albo "Orcze Rzycie". Idź.
I odprowadziła Esh wzrokiem, sama zaraz wracając do Tiwwala, aby oddać się temu, czego sama w gruncie rzeczy była owocem.

Kiedy Esh wróciła do tego, co zamierzała, kapitana już w pomieszczeniu nie było. Czekał na nią Narval, dłubiąc w zębach paznokciem.
– Chodźmy, Yagharlair. Prawdziwie podniecająca zabawa dopiero przed tobą – i zarechotał, puszczając ją przodem przez próg. Na zewnątrz świtało, zaułki budziły się do swej cuchnącej egzystencji. Praczki, żebracy i męty wiodły za Eshoar i Narvalem swymi przekrwionymi oczyma, gdy zmierzali szparkim krokiem na nabrzeże Czarnego Portu, by po niecałych dwóch kwadransach zastać kapitana i Agharravdaga na pokładzie łódki, z trójką piratów u jej wioseł i jednym na brzegu, wśród krzyku mew i słonych podmuchów gotowej do opuszczenia stałego lądu wraz ze wszystkim, o czym Eshoar z domu Zefir mogła rzec, że jest – czy było – jej światem.
+----+----+
akcja przenosi się TU

Re: Dzielnica Portowa

132
Zwinięte żagle trwały sztywno przy wierzchołkach trzech masztów Złotego Krokodyla. Statek kupiecki, którym miała wyruszyć na wyspy Kattok, wielkością chował się między galerami wojennymi Syndykatu. Marynarze pilnujący statku różnili się znacznie od tutejszych mieszkańców, wyznaczając kontrast. Ci pierwsi w prostych i niekiedy poszarpanych gdzieniegdzie spodniach, w białych koszulach bez rękawów oraz w prostych acz solidnie wiązanych sandałach, błyskali śniadym kolorem skóry. Ci drudzy nosili się w zwiewne stroje, zakrywające skutecznie tylko te niezbędne obszary ciała, pokazując goliznę gęsto oznaczoną licznymi tatuażami. Uszy i nosy mieli poprzebijane podłużnymi igłami na zasadzie specyficznej i zupełnie obcej imigrantom biżuterii. Opaleni, albo urodzeni już z ciemniejszą karnacją, sunęli z jednego miejsca na drugie, wbrew upałowi i morskiemu klimatowi strefy tropikalnej, która raczyła wszystkich niezłomnie nawracającymi opadami deszczów. Zaś nieprzyzwyczajeni do warunków bywalcy kontynentu często ocierali roszące pot czoła i nieskutecznie odganiali się od upartych lubiących kąsać owadów.
Sama dzielnica żyła dniem i nocą nawet po zmroku. Przypominało to nieustannie pracującą manufakturę, w której pewna rutyna nie znała końca. Tragarze nosili liczne tobołki, przenosili beczki, skrzynie. Statki cumowały i odpływały. Ambitni sprzedawcy i naganiacze okolicznych biznesów witali gorąco przybyszy, serwując im wszelkie zachęty. Celnicy i strażnicy Syndykatu pilnowali porządku w tym całym kotle. Albo chociaż próbowali, męcząc się zarówno ze szmuglerami, jak i ulicznymi złodziejami, których w całym tym motłochu nie dało się zwyczajnie wytępić.
Posterunek administracyjny Syndykatu zajmował honorowe miejsce w centralnym punkcie szerokiego łuku stworzonego z drewnianych kładek, mostów i innych nadwodnych konstrukcji, a za nim znajdowały się apartamenty dla szczególnych osobistości, gości i ulubionych kontrahentów handlowej potęgi.

Jednym z nich była Agnes Reimann z Saran Dun. Wykształcona i niezależna kobieta reprezentowała w Taj'cah swój i przede wszystkim swój własny interes. Obdarzona patronatem swojego ojca Franza oraz sympatią jednego z weteranów kampanii Syndykatu, Victora LeGuiness, kobieta nie była samotna w swej misji. Choć dla samego Franza jawne przyzwolenie na podróż utalentowanej i bez wątpienia urodziwej córki daleko od jego własnych interesów raczej godziło w zawarcie jakichś sojuszy z innymi zamożnymi drogą małżeństwa, to jednak wspaniałomyślny ojciec wierzył w jej zdolności i powołanie jakie ta sobie wybrała. Przydzielił jej służbę, którą po części nawet znała od samego dzieciństwa, powołał też swoich trzech ochroniarzy dla bezpieczeństwa i dwóch zaufanych posłańców, aby mogła zachować ze swoją rodziną kontakt, czy też realizować swoją politykę i relacje w obcym kraju.
Tego późnego wieczoru z asystą swojego kamerdynera, Rafaela, przeglądała spisy stanów dóbr, majątku oraz inne dokumenty, w tym glejty Syndykatu i umowę współpracy o ponowną kolonizację wysp Kattok. Szacowany rejs na jedną z wysp miał się dopiero odbyć za siedem dni. Tymczasem dochodzono wszelkich starań, aby pionierzy mający dać początek cywilizacji na nowych terenach nie padli ofiarą zwykłych piratów podczas podróży. Załoga galer kompletowała się, a zgromadzeni dotychczas marynarze korzystali z okazji by przehulać swoje pieniądze w tawernach i przybytkach rozkoszy. Tymczasem, kiedy prostaczkowie się zabawiali, inteligencja nie próżnowała... nie mogła jeśli chciała spełnić swoje marzenia. Poza tym ostatnie zlecenie modernizacji pewnego okrętu nie dawało jej spokojnie odstawić biurka.

- Panno Reimann - podjął Rafael pochylając się nieznacznie nad drewnianym biurkiem zawalonym różnistymi papierami i przyrządami, stawiając w wolnym rogu drewnianą okrągłą tacę z ceramiką i napojem - zaparzoną lukrecję. Niewysoki lokaj był już posiwiałym, wyłysiałym i przykurczonym nieco mężczyzną, o twarzy wiecznie spokojnej z licznymi bruzdami i zmarszczkami. Sługa niestrudzonym ruchem poprawił też lampę na oliwę, która stała niebezpiecznie na krawędzi blatu.
- To już chyba pora na spoczynek - zasugerował grzecznie, kiwając z wolna głową, a jego głos czystego basu zwieńczył komar, który upodobał sobie tu i teraz ucho kobiety.
Nie tylko owady lubiły jej przeszkadzać, ale i odległe hałasy hulających marynarzy w tawernach, których pijackie przyśpiewki grzmiały w całej dzielnicy i to każdej niemalże nocy, docierając ukradkiem czasami i tutaj do apartamentu przez cienkie drewniane ściany budowli.

Re: Dzielnica Portowa

133
Taj'cah było interesującym miejscem. Ba, cały Archipelag różnił się od ułożonego kontynentu szarganego aktualnie kolejną tragedią. Spokój polityczny i gospodarczy nieprzeplatany kolejną aferą magiczną mącony był jedynie przez drobnych rzezimieszków oraz piratów, którzy w takim ułożeniu geograficznym byli oczywistością. O spokoju wewnętrznym mieszkańców też nie dane było nikomu pomarzyć, bo ci epatowali wręcz energią. Głównie marynarze, kupcy i uliczni artyści, których tutaj było od groma. O ile nie było to coś nadmiernie uciążliwego, o tyle przyzwyczajona do innej kultury Agnes ciągle się przyzwyczajała.

I pogoda. To jej tutaj najbardziej doskwierało. Nie potrafiła przyzwyczaić się do ciągłego skwaru, który nagrzewał w dzień budynek, a w nocy zamiast przynieść ukojenie, emitował ciepło do środka. Nie pomagały grube zasłony, zamknięte okna - chłodne kąpiele stały się jej codzienną poranną i wieczorną rutyną. Dlatego większość czasu przesiadywała w swojej pracowni i dlatego jej skóra była tylko delikatnie zaczerwieniona. Jasna karnacja nie sprzyja opaleniźnie i już tydzień po przyjeździe tutaj Agnes przekonała się, że zwyczajnie nie może wychodzić na słońce. Stąd potrzebne sprawy załatwiała za pomocą służby bądź w szczególnych przypadkach sama, odziewając się od stóp do głów w przewiewne, acz zakrywające ciało odzienie.

Inną sprawą jest, że jej praca pochłaniała takie ilości czasu, że potrzeba wychodzenia nawet nie jawiła się zbyt często. Ot, okazjonalnie wychodziła kawałek dalej do stoczni, by doglądnąć, jak ewentualna budowa się toczyła, ewentualnie wieczorem kręciła się po mieście w towarzystwie Victora. Chociażby teraz skupiała się na dokończeniu projektu modernizacji konkretnego typu okrętu wojennego.

Tego typem ulepszeniami nie zajmowała się nigdy, aż do przeprowadzki na Archipelag. Musiała dosyć szybko nauczyć się podstawowych pojęć marynarskich, do tego doszło kilka książek o samych statkach, ich rodzajach, budowie i sposobie poruszania się. Syndykat stawiał na rozbudowę swojej najemniczej floty, a im nowsze okręty, tym nowszej technologii pożądał i to właśnie było głównym tematem umowy między Agnes, a organizacją. W swoich pracach skupiała się na przemodelowaniu statków do poziomu, aby zmniejszyć koszty związane z personelem. Oczywiście dzięki temu parę osób mniej będzie mogło wejść do zawodu, ale jest to cena, którą muszą zapłacić inni w imię rewolucji. Wśród jej szkiców i notatek znajdowały się również plany dotyczące niewielkiej zmiany kształtu okrętów. Miały stawiać mniejszy opór, być lżejsze, co spowodowałoby większą zwrotność i szybkość oraz mniejszy nakład pracy siłowej. Pierwsze takie modele już miały swój dziewiczy rejs i sprawują się całkiem nieźle, ale według Agnes daleka droga jest do perfekcji, którą sobie założyła.

W wolnym czasie pracowała nad pomniejszym projektem, którym miał być automatyczny wachlarz. Potrzeba matką wynalazków, a przyzwyczajona do umiarkowanego klimatu północy Keronu kobieta uznała to wręcz za oczywistość, że prędzej czy później takie coś w jej mieszkaniu musi się pojawić.

Pstryknęła sobie w ucho, odganiając natrętnego owada bzyczącego niebezpiecznie blisko niej. Uniosła po raz pierwszy od dłuższego czasu wzrok znad dokumentów, odkładając wszystko na bok. Jej biurko było uporządkowane, chociaż zawalone. W szufladach znajdowało się miejsce na wszystko, ale tym zajmowała się pod koniec dnia, w trakcie pilnując, by pojedyncze kartki nie walały się byle jak po blacie. Odsunęła na bok kontrakt kolonizacyjny i zeszyt z mnóstwem adnotacji dotyczących okrętów. Chwyciła kubek z naparem i upiła łyk, wstając z fotela i rozciągając się.

Prawdopodobnie masz rację. Zmęczona nie nadgonię w tydzień wszystkich terminów, a prawdopodobnie będę jeszcze musiała zabrać część pracy ze sobą — strzeliła raz i drugi kłykciami, przechadzając się spokojnie po pomieszczeniu. Odsłoniła okna, wpuszczając nieco naturalnego światła do środka. — W dodatku na miejscu będzie mnie czekać kolejna porcja rozrywki. Jeszcze nie dostałam dokładnych wytycznych od Syndykatu, więc nawet nie wiem, czego mogę się spodziewać. Czy zacząć wprowadzać plany dla drwali, czy może coś bardziej zdecydowanego...

Chwyciła kubek z naparem i podeszła do okna, zastanawiając się chwilę nad czymś. Ostrożnie popijała, nawilżając gardło i kontemplując nad aktualną pogodą i porą dnia. — Faktycznie na dzisiaj wystarczy. Jeśli możesz Rafaelu, wyślij notkę do Victora, aby mnie jutro odwiedził. Może on będzie znał więcej szczegółów dotyczących mojej przyszłej wyprawy.

Re: Dzielnica Portowa

134
Gdy odsłoniła zasłony Mimbra wysoko już gościła na granatowym nieboskłonie, obdarzając Agnes swoim ciepłym pomarańczowym blaskiem. Księżyc okazywał swoją fazę wzrastającą ku pełni, która to miała dopiero nadejść za parę dni. Gwiazdy korzystając z małego zachmurzenia również ochoczo rozświetlały niebo. Zaś Zarul schował się za chmurami, nie ukazując się ziemskim istotom w ogóle.
Widok zaś z góry jej okna na dół ukazywał ciemne uliczki i budynki, w których to wędrowały ogniki światła pochodni, lamp, czy świec. Dzielnica wciąż żyła i choć ruch w części mieszkalnej już zelżał, to sam port nie znał spoczynku.
Zaczerpnięty napar początkowo częstował goryczą, by potem zalać gardło przyjemną słodyczą. Rafael cierpliwie przyglądał się w miejscu poczynaniom Agnes i słuchał uważnie. Twierdząco kiwnął głową na jej słowa i rzekł:
- Eduard pośpieszy z wiadomością, jak tylko nadejdzie świt. Chyba żeby napisać do niego natychmiast. - zabrzmiał pytająco. Wnet mrugnął oczami i drgnął nieznacznie, kiedy to myślał nad sprawą preparacji ekspedycji, która widocznie nie chciała się zwyczajnie rozwiązać, a zdawkowość Syndykatu mogła być irytująca. Obdarowując rozmówczynię chwilą ciszy powiedział dalej - Traktują panią jako specjalistkę od pewnego zakresu kompetencji, to też nie czują się zobowiązani tłumaczyć z ich własnych planów i pobudek. Z pewnością jak widać po kolejnym zleceniu cenią sobie pani umiejętności, ale naturalnie tego nie przyznają, choć płacą nam hojnie. Widocznie jeszcze nie są pewni scenariusza poczynań, albo dadzą ekspedycji dowolność postępowania - wnet spojrzał porozumiewawczo, czy aby już miał pannie Agnes dać spokój, gdyż ta uznała jego podpowiedź i miała już udać się na spoczynek do pokoju obok. - Flavia czeka już z gotową balią wody w sypialni - dodał, jakby na zakończenie.

Dzielnica Portowa

135
Nie ma najmniejszej potrzeby posyłać po niego dzisiaj. Zapewne też ma wiele na głowie w związku z przyjęciem do siebie paru rekrutów, a o tak późnej porze równie dobrze może spać, bądź nie być go w domu — odparła Agnes, uchylając okno i wpuszczając nieco świeższe, nocne powietrze, a także hałas, który natychmiast uderzył ją w uszy. To miasto nigdy nie spało, szczególnie tak blisko portu.

Płacą płacą, lepiej niż w Saran Dun. Przy okazji więcej wymagają. Kiedy jest czas, nie ma pieniędzy. Kiedy nie ma pieniędzy, jest czas i tak w kółko. W każdym razie byłoby mi niezmiernie miło wiedzieć przynajmniej, jakie dokładnie będą moje kompetencje tam — faktycznie, po tylu godzinach pracy poczuła ciążące na niej powieki. — Nie twierdzę, że to nie jest okazja życia, bo jest, ale cenię sobie świadomość zakresu moich obowiązków. Tymczasem nie wiem, na czym ma polegać ich urbanizacja, jak chcą pozbyć się problemu i jaki jest w tym mój wkład. Ale ale, chyba masz rację. Najlepszym scenariuszem dla mnie będzie kompletna swoboda. Tylko w ten sposób ekspedycja zakończy się całkiem szybko. Oczywiście pozostaje kwestia dóbr naturalnych do wyeksploatowania i jak na razie to powinno być moim największym zmartwieniem, z tym że dopóki nawet nie stanę na pokładzie, to nijak mogę się za to zabrać — w trakcie tej rozmowy przeplatanej z monologiem i głośnym myśleniem, Agnes zebrała papiery z biurka i pochowała je w szufladach. Narzekała głównie dlatego, że nie lubiła być niedoinformowana, ignorowana i traktowana z nieufnością. Raczej zdążyła pokazać, co potrafi, a nie wysyłali jej tam przecież w roli najemnika, a inżyniera. Jej rola była ważniejsza, ale nikt nie kwapił się do objaśnienia szczegółów.

Niech Eduard rankiem, nie musi być świt, weźmie wiadomość, zaraz oczywiście ją napiszę, i zaniesie ją Victorowi. Ja faktycznie pójdę wziąć kąpiel. Do jutra, Rafaelu — pożegnała lokaja i zanim ruszyła do sypialni, naskrobała notkę zachęcającą Victora do odwiedzenia jej w dowolnej porze dnia. Następnie ruszyła do sypialni, gdzie domniemanie czekała na nią Flavia z balią pełną chłodnej wody. Następnie chciała bezpośrednio położyć się do łóżka i z samego ranka zająć się zalegającą pracą. Do wypłynięcia zostało wszakże sześć dni, a trzeba było domknąć parę spraw. Oczekiwała także następnego dnia Victora, któremu nie napisała, o co zamierzała wypytać. Wolała zostawić otoczkę zwykłego spotkania, a o szczegóły ekspedycji zapytać od niechcenia.

Wróć do „Stolica”