Re: Dzielnica Portowa

106
Bogowie, ślepy los, przeznaczenie – cokolwiek maczało ostatnio palce w życiu Eshoar – musiało mieć teraz niezły ubaw. Pomyśleć, że jeszcze kilkanaście godzin temu martwiła się, że nie zdoła przeniknąć do przestępczego półświatka... A tu proszę – gdyby miała jakiś ładunek wybuchowy problemy niejednej osoby w Taj'cah zniknęłyby w kaskadzie ognia i walącego się gruzu... Pomarzyć piękna rzecz. Nie wiedziała, czy to fart, czy ostatni pech, jakiego w życiu doświadczy. Z pewnością jednak nie będzie musiała długo czekać, by się przekonać, jeśli nie zacznie czegoś robić. Póki co ignorowała wszelkie pytania o swoją osobę, ale też nie wyglądało na to, by kogoś szczególnie obchodziła. To akurat był atut. Skoro była nikim – nie liczyła się, więc nie będą się przy niej krępować, a trunek w końcu rozwiąże nawet najbardziej dyskretne języki. To, co ją martwiło, to libido co poniektórych uczestników biesiady.

Nastawiła się na słuchanie i raz jeszcze uważnie omiotła twarze, dopasowując do nich imiona. Wyglądało na to, że tego wieczora zebrała się tu cała wątpliwej jakości śmietanka towarzysko-biznesowa Czarnego Portu. Zerkając na tłustowłosego Raska czy zużytą Szczurzycę, Esh uznała, że po takiej śmietance można mieć tylko sraczkę. A żeby nie była to sraczka krwawa – wzięła się do roboty.

Z początku czuła się niezręcznie. Nie przywykła do bycia w tle, jakiegoś uwłaczającego godności artysty tańczenia do kotleta. Lecz gdy przymknęła oczy i wsłuchała się w spokojny, hipnotyzujący rytm bębnów ciało wchłonęło dźwięki i odpowiedziało samo. Poczuła elektryzujący impuls, idący od stóp, przez kolana, biodra, brzuch, klatkę piersiową, ramiona i dłonie aż po głowę, w której eksplodował niekłamanym uczuciem radości i... podniecenia. Na gładką twarz elfki wypłynął ekstatyczny uśmiech, pół przymknięte oczy rejestrowały tylko plamy światła i cienia, a zapach alkoholi, tytoniu i perfum nieudolnie maskujących odór spoconych ciał działał jak narkotyk. Smukłe, gibkie ciało Esh poczęło wić się wężowymi, z pozoru ospałymi ruchami, lecz wyczuwało się w tym jakieś napięcie, jakby elfka gotowa była w każdej chwili zaatakować. Ta mieszanka erotyzmu doprawionego szczyptą potencjalnego niebezpieczeństwa, emanującego z każdego jej ruchu, uosabiała w Eshoar ogień, w którym spalają się ćmy. Migające światła lampek, świeczek i ogarków falowały wokół pomieszczenia, wydobywając spomiędzy cieni jedwabnej tuniki smukłe kształty elfki, upodabniając ją do sennej mary.

Starała się zachować przytomność umysłu, by móc spijać słowa dryfujące pomiędzy zgromadzonymi. Nie było to łatwe skoro już dała ponieść się muzyce, a kontrolę nad ciałem przejął instynkt, lecz ruszyła lekkim – eterycznym wręcz – krokiem bliżej uczestników biesiady, tańcząc gdzieś na granicy ich i jej własnej przyjemności.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

107
– A na czym kurwa skonczyłam, bo już... – podjęła Szczurzyca, z impetem runąwszy plecami na oparcie z poduch.
– Na tym, jak Zurghab... – przypomniał usłużnie śliski człowieczek, wskutek ruchu Szczurzycy tracąc kontakt swego łapska z jej piersią. Dłoń chciała wrócić na poprzednie miejsce, ale kobieta trzasnęła tę dłoń swoją, usmarowaną hennowymi symbolami.
– Spierdalaj. Teraz nie przeszkadzaj – powiedziała doń obojętnie, podejmując zaraz wraz z przerwanym wątkiem podany jej przez młodszą kobietę kielich. – Dzięki, Yeke. No, kurwa, czyli tak: robota narajona, ja swoje zrobiłam, ale patrzę – tamci kurwa nie wychodzą. Już miałam iść, kiedy patrzę, kurwa, jeden się przepycha, wielki jak jebany galion. Patrzę – kurwa – Zurghab. Kąsacie, o co chodzi, nie? Zurghab, osobiście, na lądzie, kiedy wszyscy dawno sądzili, że Zęby obstawiają-
– To się da wytłumaczyć – przerwał Rask.– Słyszałem, że werbują. To się zgadza... wyczuli mięso i zwiększyli zaciąg. Jedna grupa została – zerknął na Esh, jakby chciał sprawdzić, czy nie jest za blisko – na mieliźnie, "obstawiając" truchło, a druga – wychodzi z tego, co mówi Szczurzyca – w mieście... Dziwne – ale możliwe. Ma sens.
– No nie do końca – smagły jegomość z bródką pokręcił głową. – Niczego wtedy nie mogli obstawiać – nie wiedzą, gdzie szukać. Zwiększyli zaciąg, żeby skuteczniej przeczesywać szelf, ot co. I szukać nie przestają. Niewiele mamy czasu...
– To pokazuje, jak wiele zależy od układu z rybakami...
– Pytanie, skąd wiedzieli tak wcześnie – zasępił się wysoki mężczyzna w foczej kamizelce, zapatrzony w wino na dnie kielicha. Natychmiast półork, wcześniej nazwany Zevvegiem, spojrzał na niego z przelotną wnikliwością.
– Albo są pierdolonymi prorokami, albo mają swoich wszędzie.
– Pffff! – prychnęła Szczurzyca. – Wszędzie, czyli w tym kurwa jebanym przypadku – gdzie? mianowicie? Wśród rekinów i żółwi?
– Wśród...
– Wśród rybaków – wyręczył Zevvega ork, sądząc ze stroju – wilk morski jakiś. Dłubał w sobie w zębach czubkiem długiego noża, nie zdradzając przy tym jakiejś nadmiernej ostrożności. – Prawda? Panie Maad?
Kilka par oczu przeniosło się na zahukanego spoconego mężczyznę, mnącego w obu dłoniach coś w rodzaju płóciennej czapeczki. Przecknął się gwałtownie, wyprostował, spojrzał w kierunku pytania.
– Vaad... Myge Vaad... do usług... – bąknął, przerażony już samym faktem, że przyszło mu do głowy proponować korektę swego miana.
– Zaraz. Moment. CHwila – wciął się kwadratowy człowieczek, dotąd milczący. – To rybacy... są jakby po której stronie? Bo już...
– Myge chętnie wyjaśni – rzucił pożeracz cycków,chyba chcąc się nieżyczliwością przeciw słabszemu podlizać przed silniejszymi od siebie.
– No? Kurwa? – zainteresowała się Szczurzyca, ponaglając ruchem dłoni z kielichem. – Czyli?
– WIelu rybaków ma jakby... układ. Znaczy – płacą h-h-haaaAracz – wysapał rybak Myge Vaad, miotając wokół siebie bezcelowe spojrzenia.
– Wiadomo – rzucił ktoś, chyba ten w foczej kamizeli.
– Znaczy kurwa – komu? konkretnie? Kurwa, to przecież jest chyba... – Tiwwal zadbał, by nie posądzać go o to, że siedzi tu podkupiony przez kogoś innego – ...kurwa ważne.
– Nie wiem... nie wiem... na babkę żony nie wiem... Ja tylko starosta, mam pod sobą cztery tuziny łodzi, mój obowiązek mierzyć połów, dzielić ludziom na ich, sołtyskie i królewskie, pilnować sprzedaży...
– Nie pierdol, wieśniaku, bo... – kolega Zevvega wysłał ku rybaczemu gardłu swą półorczą dłoń z groźbą duszenia, ale powstrzymał go łysy mężczyzna z uszyma pełnymi kolczyków:
– Uspokój się, Huar. Jemy i pijemy, a nie rzucamy się do gardeł. Było powiedziane?
Huar kiwnął głową, spluwając daleko przed siebie i wciskając się z powrotem między Zevvega a Yeke. Łysy z mnóstwem kolczyków spojrzał na rybaka łaskawie i dopytał: – Jeszcze raz, mości Vaad. Rybacy płacą haracz, czy ty, jako starosta, płacisz? I komu? Skup się: jak wyglądają, ilu ich przychodzi, czym się poruszają – konno, łodziami, piechotą...
– Tak-tak, panie Narval. Ja płacę hha-hharacz, ale oni przychodzą też do rybaków... Strach, panie Narval, strach czasem... Same gobliny, uzbrojone... ale to tylko sługi. Tylko sługi. Statek zakotwiczony tyle od brzegu, żeby nie było nic widać... gobliny przypływają łódkami... łódkami...
– Wszystko jasne – orzekła służka Szczurzycy, nazwana niedawno mioanem Yeke, ściągając na siebie spojrzenia pozostałych: – Gobliny nie mają żadnej konkretnej organizacji. Ściagają haracz razem z nowinami z morza. Stąd i infomacja o fre-
TRZASK – Szczurzyca zakończyła objawienie Yeke siarczystym policzkiem, choć po reakcji dziewczyny można by sądzić, że nawykła. Tym razem jedynie posłała swej opiekunce pytające spojrzenie.
– Czego ślepisz, Yekelet? Było mówione, co można mówić. Nie wpierdalaj się jak świnia w kapustę, popij sobie, popatrz... Ej, kurwa – ty popatrz... Weź-popatrzcie na tę wysoką! – Szczurzyca wskazała Esh kielichem, sama sobie nagle objawiając coś, co chyba do tej pory przegapiała. – Ej, kurwa! Patrzcie, jak ona...
Było w tym ochrypłym okrzyku Szczurzycy przede wszystkim uznanie – toteż wszyscy spojrzeli nagle na Esh. Spojrzenie to złapali również muzykanci, przyśpieszając. Atsi stała przy nich, klaszcząc z zamkniętymi oczyma. Znała swoją rolę – ruszać się i sprawnie reagować na nastroje. Ale muzyka ją porywała. Kościste biodra dziewczęcia kiwały się na boki wraz z lekkimi uderzeniemi bosych stóp: raz!-patanga – raz!-patanga – bębenek wybijał rytm, z membrany sączył się żar, z opuszek bębniarza – pot. Kiedy towarzystwo raz zwróciło swą uwagę na Esh w tańcu – ciężko było mu powrócić do rozmów. Ktoś jeszcze podjął wątek, ale i tak słowa zagłuszyła muzyka. Esh tańczyła jak córka bogów – przynajmniej w opinii zebranych. Śliski facecik, amator piersi, oblizywał się, przeniósłszy lubieżne zainteresowanie z cycka Szczurzycy na całą Esh. Ktoś zaczął klaskać do rytmu, zawtórował mu Zevveg (rytmu nie łapiąc ni w ząb), ktoś gwizdnął z przytupem, ktoś krzyknął: "Daleeeej!..." Muzyka przeszła na pierwszy plan, niesiona ruchami elfki. Esh doskonale wyczuwała – nawet jeśłi odruchowo – granicę własnej i zebranych przyjemności. Czuło się autentyzm i artystyczne zapamiętanie, a przecież wszyscy biesiadujący znajdowali się adresatami tego na wskroś profesjonalnego pokazu.
– HEJ! – czyjś głos wybił się ponad muzykę i rytm wybijany stopami. Było to ewidentnie przywołanie, choć adresat musiał siebie znaleźć sam. Czy wołano do Esh, czy do Atsi? Czy do muzykantów, czy do któregoś ze współbiesiadujących? Żadną, lub w każdym razie nieznaczną wskazówką były słowa, które tym samym głosem padły za chwilę: – ZBLIŻ SIĘ!
Muzyka zagęśćila się jeszcze bardziej, bęben zaczynał zatracać się w coraz gęstszych i częstszych tremolach. Wołanie wisiało w dusznym powietrzu.

Re: Dzielnica Portowa

108
Urywki rozmów, docierające do Eshoar nie sprawiały wrażenia istotnych z jej punktu widzenia, lecz i tak starała się zapamiętać jak najwięcej. W końcu po to tutaj przyszła. Dokładnie zanotowała w pamięci nazwisko rybaka i fakt, że jakaś banda goblinów nabrała chrapki na coś, co Rask i jego goście uznali byli już za swoje. Tymczasem wyglądało na to, że będą musieli się postarać, bo konkurencja jest duża i szybka.

Nagle pośród znajomych już dźwięków mieszaniny męskich głosów i chrypiącej Szczurzycy – Esh usłyszała zduszoną uderzeniem wypowiedź Yeke. Zduszoną zapewne słusznie, acz niedostatecznie prędko, by bystry słuchacz nie mógł dodać dwa do dwóch. Elfce zrobiło się gorąco. Czyli jednak ma szansę uratować Yewina! Ogarnęła ją euforia. Rozpędziwszy się na ile pozwalała przestrzeń, Esh zawirowała na jednym ze stolików, po czym wdzięcznie przeskoczyła na kolejny i kolejny – nie strącając ani jednej butelki czy talerza – by na koniec zeskoczyć z pełnym obrotem w powietrzu i płynnie przejść w wirowanie na środku sali niczym oszalały derwisz.

Sceniczny zmysł Eshoar bezbłędnie wyłapał moment przeniesienia ciężkości uwagi zgromadzonych z rozmów na jej popisy. A im szybsza była muzyka, tym figury taneczne bardziej niemożliwe, a sama postać elfki – mniej realna. Serce szaleńczo pompowało krew, a ta wrzała w skroniach Esh, wywołując uczucie iskrzącego chaosu pod powiekami. Jawny aplauz ze strony tej niecodziennej widowni był tylko oliwą dolewaną do ognia. Gdy więc crescendo splecione z rytmu bębnów, pokrzykiwań, klepnięć i tupnięć zostało przecięte niespodziewanym głosem – Esh bez zastanowienia uznała, że to ona jest adresatką zawołania i ruszyła w jego kierunku, zwinnie zagarniając biodrami gorące powietrze i naelektryzowaną atmosferę.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

109
Nie dało się ukryć, że wyczyny taneczne Esh spotkały się z wielce znaczącą reakcją – mieszaniną osłupienia w zachwycie oraz podniecenia seksualno-artystycznego. Foniczną manifestacją tego stanu była kakofonia okrzyków, oklasków i gwizdów. Stoliki, niczym wyrzutnie, wystrzeliwały Esh jeden po drugim jak pchełkę z grzbietu na grzbiet, a jej lądowanie na środku sali wyzwoliło i z muzykantów okrzyk szczerego uznania, wpleciony w kulminacyjny węzeł rytmów i melodii. Atsi otwarła oczy, zmuszona hipnotyzującą motoryką Esh do zaniechania własnych ekstaz – to Esh była teraz źródłem ekstazy, zbiorowej, wspólnej dla wszystkich, a tryskającej niczym gejzer połączony z wodną trąbą powietrzną. To ostatnie porównanie znalazło nawet realny wymiar, gdy jakiś orczy głos zakrzyknął: "Istne kurwa yagharlair!... Kto nie wiedział, że yagharlair to słowo z orczo-ludzko-elfiego pidżynu na określenie trąby wodnej – ten się właśnie dowiedział.
Sama zaś Esh, najwyraźniej zasmakowawszy w konwencji, wypełniła ją całą, doprowadzając (tę konwencję) do przelania się, gdy ruszyła ku zbiorowisku, zagarniając biodrami powietrze gęste, rzekłbyś, od spojrzeń, słów i żądz. Słowa i gesty wylały się z tej sceny jak melasa z garnca.
– Łohooou!
– O jassssna kurwo...
– Trzymajcie mnie, bo nie zdzierżę...
– Biodra. Patrz na biodra. I kibić. Japppierdolę...
– Zajebałbym. Zajebałbym.
– Podejdź, z łaski swojej, moje dziecko...– te słowa wypowiedziała Szczurzyca, przepychając się ku Yekelet, żeby zrobić Esh miejsce między sobą a tłustowłosym Raskiem. – Jak to kurwa możłiwe, żem cię wcześniej nie poznała? Faktycznie, Yagharlair, miałeś rację, Agharravdag... No, już: siadaj, kurwa, nalejcie jej, skąpe skurwysyny...
– Nalać wszystkim, kurwa! – zakrzyknął śliski człowieczek, który podczas euforii wstał, tracąc swe miejsce obok Szczurzycy, a teraz kręcił się między stolikami i poduchami.
– No to nalej, Etren, zamiast ciamkać ryjem. Tylko nie wino może...
– Yagharlair – zapraszamy, iskierko, zapraszamy...
– Tak! Tak! – włączył się Zevveg. Pierdolić to wińsko – dawać coś konkretniejszego, bo...
Zmierzającą ku grupie Esh ktoś złapał za dłoń w geście podprowadzenia, ktoś inny – za pośladek, ktoś oparł jej łapę na ramieniu, podpychając ku miejscu, które wygospodarowała Szczurzyca. Elfka mogła, jeśli chciała, przelecieć spoconym wzrokiem po gorejących twarzach, by znaleźć zwierzęce żądze na licach większości orków i półorków, niebezpieczny uśmiech Szczurzycy, niedwuznaczny w swej zalotności uśmiech Yekelet, skupienie na twarzy mężczyzny z bródką i warkoczykami, debilny obślin Raska czy rodzaj zaskoczonej konsternacji Tiwwala. Przepychaną i prowadzoną wpomiędzy poduchy i stoliki Esh mogła teraz przejąć Szczurzyca – elfka widziała, jak ku niej wysuwa się pokryta tatuażami szczupła, ogorzała, obficie obwieszona branzoletami i wyposażonymi w łańcuszki pierścieniami ręka kobiety, czekająca na jej dłoń...

Re: Dzielnica Portowa

110
… którą jej podała, po czym z gracją posadziła swój – tak teraz pożądany – tyłek na poduchach, gdzie zrobiono jej miejsce. Z wdzięcznością przyjęła kielich trunku i łyknęła solidnie, by zwilżyć trawione żarem występu gardło. We krwi wciąż krążyła adrenalina, podtrzymując stan euforii, a lubieżne spojrzenia i komentarze sprawiały elfce jedynie dziką satysfakcję. Uśmiechała się tajemniczo, błyskając złotymi tęczówkami rozświetlonymi teraz samozadowoleniem. Takie chwile były tym, po co żyła Eshoar z domu Zefir.

Yagharlair. Podoba mi się – pomyślała, uśmiechając się w duchu z rozkoszą, która zakwitnąć mogła jedynie na żyznej glebie artystycznego spełnienia. Pudełeczko próżności, które elfka nosiła głęboko na dnie duszy zostało wypełnione po same brzegi, a to mogło oznaczać tylko jedno – popłynie na tej fali, choćby na końcu czekała ją sama Otchłań. Gadzi mózg Eshoar eksplodował niczym supernowa.

Z niecierpliwą (i niezdrową w jej sytuacji) ciekawością oczekiwała na dalszy rozwój wypadków.
Ostatnio zmieniony 13 lis 2018, 15:01 przez Juno, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

111
Próżność cudownie smakuje, fakt. Ale może mieć kiepskie skutki, tym bardziej, że włąśnie zażywając ją nikt chyba nigdy o nich nie pomyślał.
Zdaje się, że Eshoar z domu Zefir, obecnie szerzej znana jedynie jako Yagharlair (a bardzej kolokwialnie – co się miało okazać – jako "Ta-Zajebista"), nie była wyjątkiem w kwestii mechanizmów upojenia próżnością. To odsuniętej dotąd niespodziewanie poza zainteresowanie Atsi pierwszej włączył się instynkt samozachowawczy. – Grajcie coś spokojniejszego, błagam... – sapnęła do muzykantów i ruszyła w stronę biesiadujących, próbując przyciągnąć spojrzenie Esh wzrokiem i samym pojawieniem się.

Mogło to wszelalko nie być łatwe – mnogość bodźców wypełniła teraz bowiem umysł i zmysły Eshoar.
Wślizgnąwszy się bez kolizji między pośladki Szczurzycy a płócienne spodnie Raska, dała się przede wszystkim ogarnąć chmurze wyziewów: wino, rum, tytoń, trochę narkotyków – rewelacyjna konstrukcja perfumiarska na solidnej bazie mieszanki potu ludzkiego, półorczego, orczego i jeszcze jakiegoś – stokroć lepszej od klasycznego piżma. To mogło otumanić.
Druga sprawa, jak chodzi o zmysły, i tak odurzone własną wspaniałością Esh w jej własnym przekonaniu, to alkohol. Podano jej kielich wina, ale albo było horrendalnie młode, albo dla pewności skropiono je obficie wódką. W smaku ostre, cierpkie jak łodyga kaktusa, z posmakiem przepoconego kagańca, wielkiej zaiste wytrawności trunek, zdecydowanie nie tani – raczej trzeba by rzec – trudny.
Kolejna kwestia, która zagarnęła Esh, skoro tylko wkomponowała się w tę naznaczoną dekadencką potęgą grupę, to zjawiska społeczne i sposoby ich manifestowania się. Rask co prawda rozpuszczał się jak bałwan w środku lata, pocąc się obficie, woniejąc i maślaniejąc w oczach, Szczurzyca też była raczej bezpieczna, otoczyła tylko władczo Esh ramieniem, przysuwając nieco do siebie, niczym burdelmama przyszywaną córunię, ale poza tym wyrażała się słowami, które miały zaraz paść. Jednakowoż inni też chcieli "coś" zrobić względem nowej ikony erotycznego tańca, tak ubóstwianego elementu podobnych tradycyjnych bibek. Yekelet wstała i kucnęła naprzeciw Esh (niejeden by tak chciał, ale była szybsza), poprawiła odruchowo czarne pukle i szukała wolnej dłoni elfki chyba po to, by zatrzymać ją w swoich drobnych, jeszcze dziewczęcych łapkach. Przed nosem Raska przesunęła się graba Zevvega: – Gratuluję... – wysapał, formując dłoń w gest uścisku, ale jeśli nie doczekał się odzewu ze strony Esh (która miała rąk tylko dwie, w jednej zaś wino, a druga już była poszukiwana przez Yekelet), przewidział dla swego łapska inne cele – mianowicie udo tancereczki. Orcze gabaryty czyniły jego dłoń zdolną do objęcia ponad połowy grubości uda Esh nad kolanem, a to, które wymiary planował Zevveg badać dalej, to sprawa przyszłości pozostającej częściowo tylko w rękach Esh. Ponadto ktoś staną za nią nad nią, położył ręce na jej ramionach gestem tylko częściowo ojcowskim, i uścisnął dwa razy, jakby to był sygnał, albo zapowiedź, że dłonie te dopiero zaczynają swą podróż po zdobytym właśnie obszarze. Nie wiadomo, czy to do ich posiadacza skierowano ledwo słyszalne przez rozmowy słowa: "– Agharravdag, kurwa, ej...". Z kolei ponad głowami poniósł się głos: – Czujecie to? Ona też cała aż gore... Nie ma co pierdolić konwersacji, wiecie co mam na myśli, chłopcy... – tylko przez niektórych (w tym "kapitana") odbity fuknięciem dezaprobaty. Padło również pytanie – mianowicie z ust wysokiego mężczyzny w foczej kamizeli:
– Rewelacyjny taniec. Wielkie zdolności, moja mała. A teraz powiedz: kim zasadniczo jesteś?
– W sumie – fakt – przyznał ktoś, chyba ten z kwadratowym licem. – Z tego co kojarzę, zrzucaliśmy się tylko na dwóch muzykantów i Atsi.
– Atsi! Heeej, mała! Wskakuj tutaj!
– Pierdolić Atsi. Ta zajebista nowa jest lepsza!
– Ta Yagharlair... Mogłaby się nam przydać, sir. Nieprawdaż...
– Owszem, Narval. Owszem. Na razie czekaj.
– Dobra. Huar ma rację. Szczurzyca, oddaj ją, póki taka rozgrzana...
– Oddam, jak zasłużycie. Na razie ja mam parę spraw. Szepnij, kochaneńka... pracujesz sama na swoje, czy dla kogoś? Bo rzecz w tym, że znam wszystkich, więc albo jesteś od kogoś nowego... – tu potoczyła wzrokiem po kilku twarzach – albo niestety nie jesteś od nikogo. Jeśli zaś tak, to mam dla ciebie propozycję. A propozycje Szczurzycy są jak wiatr w kurwa żaglach. Dają kopa i nie sposób się odzależnić... Więc?
Tymczasem jednak człowieczek nazwany Etrenem, ten co obłapiał z paskudnym śliskim uśmieszkiem cycek Szczurzycy, rozlał trunki do pucharów i kiwnął na Atsi, znajdując tym samym dla niej wspaniałą wymówkę, by jeszcze nie pakować się przepoconym samcom na kolana. Podjęła puchary i jeden za drugim, z ukłonem, jęła wręczać biesiadnikom. To dało jej okazję puścić w stron Esh ostrzegawcze spojrzenie, choć czy ta widziała – odurzona próżnością, oparami i bełtem słów i dotknięć – tego nie wiadomo.

Tymczasem więc w powirtrzu wisiało pytanie Foczej-Kamizeli oraz zaloty, zarówno gesty jak i słowa, co do których zebrani potrzebowali reakcji Esh, by pożywić swe odruchy co do rozwoju sytuacji. Mimo ekstazy Esh mogła była się już zorientować na pewno, że biesiadnicy dzielą się na prostszych i tych nieco bardziej wyniosłych, i że trudno będzie teraz jednak wnioskować, czy ci ostatni zdołają powstrzmać tych pierwszych, jeśli owi tak łatwo będą się widzieć adresatami niewątplwiych wdzięków Esh, teraz dodatkowo uatrakcyjnionych przez jej własne zachowanie.
Pytanie o tożsamość, dłoń Yekelet, łapsko Zevvega, ślisko-krzepki uchwyt na ramionach, drżąca od pożądliwości propozycja zaniechania konwersacji na rzecz lepszych zabaw – na to wszystko musiała teraz Esh dać jakąś odpowiedź, jeśli zechce zkorzystać z ostatniej być może szansy drobnego choćby wpłynięcia na dalszy ciąg tego spotkania.

Re: Dzielnica Portowa

112
Świat zawirował na moment, oczy Eshoar zaszły łzami, a przez gardło przetoczyła się burza z piorunami. Odetchnęła, przełknąwszy przedziwnego bukietu likwor, po czym roześmiała się w głos. Dawno nie piła czegoś tak obrzydliwego, lecz nowe doświadczenia natury zmysłowej były dla Esh tym, czym ekstaza religijna dla kapłana.

Piołunowy posmak wstrząsnął jednak świadomością elfki na tyle, by wyłowić w panującym zgiełku niewybrednej natury wołanie, którego adresatką była Atsi. Poszukała dziewczyny wzrokiem, lecz uwaga Eshoar została szybko rozproszona. Poczuła nagle, że tłum ciał wokół niej gęstnieje coraz bardziej, zabierając powietrze i przestrzeń, a obce dłonie – ludzkie, orcze, męskie i kobiece – wyciągają się ku niej, chcąc dotykać, ściskać, gładzić. Chcąc zagarnąć dla siebie chociaż małą część elfki. Pomimo szeroko rozumianego upojenia, Eshoar nie spodobała się wizja rozszarpania na kawałki przez stado rozochoconych – jak się okazało – nie tylko mężczyzn, ale i kobiet. Nie była jakąś byle kurwą, żeby każdy, komu się spodoba mógł ją bezkarnie obłapiać. Na taki luksus trzeba było sobie zasłużyć.

Szansa na zgrabne wywinięcie z impasu pojawiła się tuż przed Esh, zasłaniając twarz Raska. Posłała więc filuterny uśmiech Yeke, po czym wciąż patrząc jej w oczy chwyciła podawaną jej przez Zevvega dłoń, wyrażającą uznanie. Trzymając ją, lekko poderwała się z poduszek, wyślizgując zwinnie spod ramienia Szczurzycy i rąk opartych na jej barkach, by prędko odwrócić się w stronę zgromadzonych. Skinąwszy wdzięcznie głową Zevvegowi puściła jego pomocną dłoń, po czym złożyła fantazyjny ukłon – głównie przed Szczurzycą i kapitanem, którego na tle całej reszty wyróżniała umiejętność panowania nad chucią. A może powodem jego powściągliwości było zgoła co innego? Nie wiedziała, lecz upatrzyła go sobie, bo emanował aurą władczości, której reszta w jakiś sposób ulegała.

Oresha, do usług – rzekła, kłaniając się. Była przekonana, że zechcą ją sprawdzić, gdy tylko nastanie świt, a alkohol wywietrzeje im z głów. Dlatego też zdecydowała się na anagram swego imienia, by nie kusić zanadto losu. Wspomnienie próby zagrania szczerością w rozmowie z Uthem wciąż było żywe w jej pamięci. – Ale możecie mówić mi Yagharlair. W istocie chyba lepiej do mnie pasuje – uśmiechnęła się drapieżnie. – Jestem wolnym duchem – zwróciła się do Szczurzycy – gnanym przez zmienne wiatry.

Przejechała szybko wzrokiem po wszystkich twarzach, sprawdzając jakie reakcje wywołała jej prezentacja, po czym zakołysała kielichem i uniosła go w geście toastu.

Zdrowie zacnych gospodarzy!
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

113
– Oresha... – zamyślił się Foczakamizela. – No dobra. A kim jest Oresha?
– Yamrakhazd, dajże spokój dziewczynie... – sapnął Rask, z żalem konstatujący nagłe zniknięcie Esh spod swego boku, ale Yamrakhazd nie dawał za wygraną:
– Nie bądź idiotą, Rask. To nie jest spotkanie podobnych do ciebie łachmytów, których największą tajemnicą jest niezawodny sposób radzenia sobie z wszami. To jest spotkanie na szczeblu, a jak nie dorastasz do szczebla, to sp-
– Grozisz mi, kurwa? – Rask doskoczył do Yamrakhkazda, widoczny teraz tyłem dla Esh, jeśli obrócila się w lewo. Foczakamizela wstał, ukazując, iż góruje na Raskiem i wzrostem, i opanowaniem.
– No/ – przytaknął, uśmiechnięty paskudnie. – Grożę ci. Pasujesz tu ze swym wszawym kołtunem jak glista do bukietu.
Rask wysapał jakieś zduszone wysiłkiem przekleństwo i zamachnął się. Błyskawiczny prawy sierp poszybował w stronę yarmakhazdowej twarzy...
...ale został zablokowany jego ramieniem lewym, podczas gdy prawa pięść Yarmakhazda odbiła głowę Raska gwałtownie do tyłu. Chłopak zatoczył się, hamując krok przed Eshoar. Spod zakrywającej twarz dłoni płynęła krew.
– Jeszcze? – zapytał grzecznie Yarmakhazd, stając w rozkroku, ale wdarł się pomiędzy nich Narval, mężczyzna kojarzony z "kapitanem"
– Już – rozłożył ramiona w geście mającym kończyć walkę. – Wystarczy, do kurwy nędzy. To nie jest-
Ale nie skończył, odepchnięty przez śliskogębego Etrena-cycmacanta. Ktoś go chyba pchnął, bo Etren, dzierżący dwa puchary pełne niechcianego wina, fyrtnął śmiesznie, chlustając zawartością naczyń częściowo na Raska, częściowo na Yekelet i Szczurzycę.
– KURWA – Szczurzyca podniosła się, niefajnie zaskoczona mokrością twarzy i obwieszonego naszyjnikami dekoltu, ale wstając znalazła się nagle na trasie Huara; ork rwał właśnie ku epicentrum, grawitowany tym, co jest naturalnym orczym imperatywem – rozróbą.
Pchnięta Szczurzyca wpadła na Esh, ale Zevveg rwał dalej, hamując pięściami na głowie Etrena, który – odbity potężnie – runął na Yarmakhazda, zajętego chwilowo opędzaniem się od kwadratowego człowieka w ohydnie beżowym wamsie. Yarmakhazd stracił równowagę, odruchowo wysyłając ku komukowleik pięść w potężnym zamachu. Bochen trafił w gębę Raska, ale jego cios w odpowiedzi przypadkowo wylądował na głowie Huara w momencie, gdy do walki o cokolwiek ruszyła wkurwiona Szczurzyca. Wystraszona nagłością rozwoju wypadków Yekelet chciała czmychnąć, ale zastąpił jej drogę Agharravdag, przyciągnął za talię i ruszył ku stolikom. Źle wybrał, bo właśnie na stoliku zakończył lot Huar – nie wiadomo, kto go tam wysłał, ale lądowanie było niekontrolowane, cielsko orka przejechało po blacie jakiś metr po paciajce z owoców i wina. Ktoś warknął "Dość!", ktoś odwarknął "W ryja!" – i naturalnemu żywiołowi nic nie mogło teraz stanąć na drodze. Plątanina ciał – głównie Yarmakhazd-Foczakamizela, Huar (oj, jaki wkurzony...), Zevveg-ork, ów kwadratowy konus w beżowym wamsie (głownie w pozycji obronnej), oblech-Etren, ostro już obity, Szczurzyca, Agharravdag oraz – co gorsza – Yekelet, którą ten ostatni pchnął byle gdzie, żeby mieć wolne ręce, a owo byle gdzie okazało się zwarciem jakichś dwóch oponentów... Nie ma co – w kilkanaście sekund bijatyka ruszyla niczym huragan, pozostawiając poza obszarem walki chyba jedynie Tiwwala, pana Narvala, sołtysa rybaczego (zdradzającego naturalną ochotę czmychnięcia) i "kapitana" w czerni, szarościach i warkoczykach.

Atsi – jeśli Esh zechciała zerknąć – prychnęła sobie właśnie w kielich śmiechem, wsparta tyłkiem o jeden z bocznych stolików – zaś sama Esh, która przed chwileczką jeszcze stała w dwornym ukłonie, życząc zdrowia gospodarzom, teraz miała przed sobą nieoczekiwanie ograniczony wybór decyzji: dać drapaka z całej tej imprezy, zostać, ale odstąpić na moment, aż się samce i samice uspokoją jakoś, zareagować lub nie na fakt, że Tiwwal powstał i klucząc wśród zmiennych układów ciał i ramion, wynawigował właśnie ku niej, poważny, spokojny, gestem sugerując, że ma sprawę – albo wreszcie (ostatnie wyjście, ale kto wie, czy nie równie ciekawe jak pozostale) – włączyć się do walki, jeśli tak nakazywał jej temperament albo pomyślunek.

Re: Dzielnica Portowa

114
Elfka już chciała odrzec coś dociekliwemu jegomościowi – coś pełnego ozdobników i frazesów, by sens zgrabnie się w tym zapodział – gdy rozognione, samcze temperamenty ją uprzedziły. Zaczęła się regularna burda. Eshoar była w pierwszej chwili tak zaskoczona obrotem spraw, że stała ze swoim kielichem – wciąż w geście toastu – i oniemiała gapiła się jak ciele na malowane wrota. Jak ci ludzie dochodzili do jakiegokolwiek konsensusu skoro nie potrafili wytrzymać bez mordobicia trzydziestu minut?

Esh otrząsnęła się w momencie zderzenia ze Szczurzycą, którą ktoś bezceremonialnie popchnął na niedawną gwiazdę wieczoru. Odruchowo odepchnęła kobietę od siebie – niezbyt zresztą delikatnie – posyłając ją w kipisz, lecz zamieszki trwały w najlepsze i raczej wątpliwym było, by podstarzała hetera miała się obrazić. Elfka patrzyła na tę kuriozalną scenę jeszcze kilka uderzeń serca, po czym uznała, że to nie jej cyrk i nie jej małpy. Mogła się pojedynkować, mogła brać udział w zawodach strzeleckich, albo stawać w taneczne szranki. Do mordobicia jednak nadawała się jak goblin do wykładania savoir vivre'u.

Z pewną dozą zawodu i urażonej dumy wycofała się pod ścianę, tam, gdzie przycupnęła Atsi, chichocząca teraz pod nosem. Klapnąwszy obok dziewczyny, Esh zerknęła na nią, po czym znów na stado orangutanów, którzy jeszcze przed chwilą byli – podejrzanej proweniencji, ale jednak – ludźmi, i po chwili sama zaczęła chichotać, by w końcu roześmiać się w głos. Powietrze gęste było od testosteronu zaprawionego swądem używek i rozlanego wina, a światła falowały szarpane gwałtownymi ruchami walczących. Miało się wrażenie, że jakiś demon opętał zgromadzonych, bo bijatyka trwała w najlepsze i nie wyglądało jakby miała się ku końcowi. Nagle Esh poczuła nieodpartą pokusę, by dopełnić tę niecodzienną scenę muzyką i nakazała grajkom robić swoje, po czym znów przysiadła koło Atsi i zaczęła tupać do rytmu, wciąż śmiejąc się z absurdu sytuacji.

W pewnym momencie zauważyła Tiwwala, dającego jej znaki i powoli zmierzającego ku bezpiecznej przystani, którą obrały sobie z Atsi. Uznała, że lepiej będzie nie zwracać na to uwagi i poczekać aż Tiwwal-muszę-spierdalać sam podejdzie, by nie wzbudzać niepotrzebnie podejrzeń. Bo choć większość brała udział w tych igrzyskach żenady, to jednak nie wszyscy. Kapitan Esh stał z boku z nietęgą miną i z pewnością obserwował wszystko i wszystkich. Była teraz już naprawdę zaintrygowana jego osobą.

Hej, Atsi – zwróciła się do towarzyszki, nachylając do niej, by mogła usłyszeć elfkę w zgiełku szamotaniny i muzyki – kim jest ten posągowy galant? – zapytała, wskazując nieznacznym ruchem głowy na kapitana. – I co on robi pośród takiej bandy imbecyli? – pytanie zakończone parsknięciem płynnie przeszło w chichot i śmiech, lecz co tak Esh bawiło, tego nie wiedziała chyba nawet ona sama. Wszak pospolite burdy są powszechne jak piasek na pustyni, a i nie były to zapasy usmarowanych oliwą orczych karłów, żeby tak się z tego śmiać. Najwyraźniej likwor, który zdążyła łyknąć Yagharlair zaczynał się wchłaniać.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

115
Cóż... "Jak ci ludzie dochodzili do jakiegokolwiek konsensusu, skoro nie potrafili wytrzymać bez mordobicia trzydziestu minut?" – otóż być może w ten właśnie sposób dochodzili do konsensusu. Sytuacja nie sprzyjała socjologicznym dywagacjom, ale Esh prędzej czy później na pewno przyszło do głowy, że w takim (troszkę nowym, nieprawdaż, dla niej) środowisku, zaludnionym przez istoty rozmaitych ras, a wszystkie w jakimś sensie na krawędzi (tej czy tamtej), gdzie jest naturalnie wyższe napięcie powierzchniowe – że w takim środowisku konsensus jest tak samo niezbędny, tyle że uzyskuje się go szybciej i uczciwiej (w dlaszym rozliczeniu, rzecz jasna).
Po zderzeniu ze Szczurzycą lekko ochlapana własnym winem Eshoar de domo Zefir zdecydowała się po prostu wyłączyć z pierwszego obiegu. Słusznie – jak można byłoby sądzić, patrząc teraz na nie: dwie psiapsiółki korzystające z bezpiecznego miejsca blisko epicentrum chwilowej zawieruchy, winko w dłoniach, muzyka w uszach, niełatwa przygoda przeżywana razem – no marzenie. Mogły tak się chichrać, szczęśliwe, że te gorsze scenariusze Atsi nie spełniają się w zasadzie ani trochę. Nawet można było pogadać, dopóki Tiwwal nie wymanewruje w miarę bezpiecznie ku nim.
– Któ... A, ten – Atsi wskazała posągowego galanta kielichem. – Nie znam osobiście, ale to chyba kapitan Kebb. A ci dwaj są jego: o, ten tutaj, o... – palec dziewczyny próbował nadążyć za pojawiającą się i znikającą w kotłowaninie sylwetką jednego z orków – teeeen o... o ten – to Agharravdag, jego bosman. A ten... Yyyy, no: tamten – wyłuskała zakrywaną ciągle postać jednego z męczyzn, niezaangażowaną w walkę – to jest chyba jego ten... obserwator? Jak on...
– Pän Närväl – wyręczył ją Tiwwal, spode łba patrząc w kierunku wskazywanym przez palec Atsi. Zgarbiony mieszaniec dotarł do dziewczyn i kucnął, jakby chciał zaraz iść siku. – Näwigätor Närväl i kurwä säm käpitän Häärum Kebb – dodał, dopijając to, co przywlókł w kielichu, lokując następnie wzrok w oczach Esh. – Słuchäj... Gówno mnie obchodzi, o co kurwä chodzi, äle jedno powinnäś wiedzieć, skoro jeszcze ci Ätsi nie powiedziäłä: od Kebba trzymäj się jäk näjbärdziej z kurwä dälekä, ci rädzę. Po co w sumie tu przyläzłyście obie? Hm, kurwä? – spojrzał badawczo na Atsi, na Esh, na Atsi – i na Esh. – Powiem täk: mäsz dwie w dupejebäne opcje: wypierdäläsz teräz, póki się łomoczą, älbo zostäjesz do momentu, kiedy zäczną ubijäć interesy. Ätsi, powiedz jej – zwrócił się do chudzielca, powstając z przykucu, wsparty wolną dłonią na kolanie: – Powiedz jej, jäk może wyglądäć ubijänie interesów, kiedy täkie typy mäją do podzieleniä skórę nä złotym wielorybie. Dodäj sobie do tego, mäleńkä, to, czego nie widäć: Czärne Zęby, Królowie kurwä Życia, Żändärmerię i odwieczny späring mäfii, mägnatów, pirätów i portu. Jäk znäjdziesz w tym tę cäłą ärrigälową Pätelnię, to kurwä grätuluję. O ile dotrwäsz do końcä – wskazał za siebie kciukiem – procesów mieszäniä skłädników, hehe... – zarechotał dychawicznie, wyprostował się i uszedł sprawnie na swych pająkowatych nogach, odsłaniając akurat wyraźnie obrazek, na którym kapitam Haarum Kebb, przyśrubowując nieruchomym wzrokiem Esh, słuchał nawigatora Narvala, co jakiś czas wskazującego kierunek dziewczyn kciukiem, kiedy tłumaczył kapitanowi coś spokojnie w tym harmidrze.
– To jest pieprzona prawda akurat... – zamyśliła się Atsi. – Rozumiem cię, masz układ z Uthem, i dobre przeczucie, że tam, gdzie piraci ubijają interesy ze szczurami i szczurzycami, tam cuchnie grubszym waleniem – spojrzała na Esh kontrolnie, wybuchając zaraz krótkim śmiechem – znaczy... o wieloryba chodziło. Wiesz, że wielorybami – albo truchłami – nazywa się wywalone na mieliznę albo inaczej "złapane" okręty, zwłaszcza kiedy się podejrzewa, że w brzuchach mają coś cennego, nie? My mamy tańczyć i nie zwracać uwagi, a jeśli – to tylko czymś, co udowadnia, że nasza rola jest przeciwna do ich: oni od interesów, my od zabawy. Tylko oni mogą to mieszać... Jak widać.

Tiwwal odszedł do stolika i jakby nigdy nic dolał sobie wina z wielkiej karafy oraz wpakował do ust pełną garść jakichś mięsnych strzępków ociekających tłuszczykiem, a na dorgę – garść owoców etepeleko, i tak wyposażony wracał okrężną drogą ku poduchom. Tymczasem kapitan Haarum Kebb wyglądał jak ktoś, komu udało się coś wytłumaczyć. Spokojny Narval, powiedziawszy najwyraźniej co miał do powiedzenia, półleżał na poduchach i przypatrywał się bijatyce, miweszając kileichem i raz tylko kontrolnie podnosząc się, gdy poleciał ku tej nawigacyjno-kapitańskiej dwójcy Etren, po raz setny chyba dupnięty czymś w łeb. Narval odbił go otwartą stopą z powrotem w wir walki. Kapitan – postać nienaruszalna. Dwa metry wokół kapitana – wara. Narval pilnuje. Narval nie jest tu tylko od picia i jedzenia.
Kapitan.
Haarum Kebb...
Atsi zamilkła jak małpa zahipnotyzowana przez węża, Esh musiała chyba zwrócić na to uwagę, bo tamta nawet przestała oddychać, nieoczekiwanie związana spojrzeniem z kapitanem. Rzekłbyś, że męczyzna rzucił bezbłędnie cumę i przyciągnął nierozerwalną liną Atsi, niezdolną teraz do ruchu. Wreszcie wypuścił, przymykając na moment powieki – a Atsi, szarpnięta wracającym oddechem powstała.
– Dobra.. bo zauważą, że nie robię swojego... Do roboty, maleńka. Tobie też radzę: nie zrób tu z siebie centralnej postaci. Tutaj każdy – wskazała bitkę podbródkiem – jest centralną postacią, kurwa... A my najmniej. No? Ha'! Ha'! Ha'! Ha'! – ruszyła rytmicznymi krokami do muzykantów, klaszcząc na "i" wykrzykiwanych sylab. Bęben podjął pląs, uginając się pod głównym akcentem tak, jak kolana Atsi, by potem ustąpić talerzykom i grzechotkom: d'gumm-ce HES-ced'gumm-ce HESse... d'gumm-ce HES-ced'gumm-ce HESse... – Ha'! Ha'! Ha'! Ha'kka-riiiiii... – Atsi okręciła się i zniknęła w melizmacie jak dżungl-wąż wśród listowia. Ej – ta mała też tańczyła nieźle! Ktoś nawet świsnął, wyrwany zmianą sytuacji muzycznej. Pan Narval zaczął się podnosić, rzucając jeszcze Kebbowi ostatnie słowo, na co ten kiwnął przyzwalająco głową.

Re: Dzielnica Portowa

116
Jakie szanse miała Eshoar, by uratować Yewina od zostania pokarmem dla ryb? Czy to, czego już się dowiedziała będzie wystarczające dla Utha? A jeśli nie, to czy 65 koron, które były obecnie całym jej majątkiem, wystarczą, by wykupić brata? Pewnie nie. Pozostawało ostatnie, bodaj najtrudniejsze i najważniejsze, pytanie: ile jest gotowa poświęcić dla rodziny? Takie i podobne rozterki zapewne nawiedziłyby umysł Esh, gdyby tylko było w nim trochę wolnego miejsca. Miejsca pomiędzy upojeniem alkoholowym a podnieceniem wywołanym przez taniec, które jeszcze z niej nie uszło.

Tymczasem burda trwała, Atsi próbowała w tym hałasie odpowiedzieć na pytania Esh, Esh próbowała ją usłyszeć, a Tiwwal wreszcie do nich doczłapał. Wciąwszy się mało uprzejmie w słowa dziewczyny, nakreślił elfce ponury obraz rzeczywistości zastanej, po czym zawinął swój pokraczny okręt z powrotem do portu z poduszek. Kapitan w tym czasie ewidentnie coś knuł, gapiąc się w ich stronę i dyskutując ze swoim „sekretarzem” Narvalem. W pewnym momencie wzrok Atsi scalił się ze spojrzeniem Kebba, co wyglądało trochę jakby ten zahipnotyzował dziewczynę. Esh poczuła się nieswojo. Nim zdążyła jakoś zareagować – Atsi już nie było. Poszła „robić swoje”.

Nie mając nic lepszego do roboty, elfka obserwowała jeszcze przez chwilę „mieszanie składników”, popijając obrzydliwe, zaprawiane chyba orczym potem, wino. Błędny uśmieszek nie schodził jej z twarzy, lecz odczuwała już pewne znużenie całą sytuacją. To nie było jej środowisko naturalne, panowały tu jakieś dziwne zasady, których wciąż jeszcze nie pojmowała. Miała do wyboru uprzedmiotowienie z upokorzeniem, bądź podjęcie próby cichego opuszczenia imprezy, która niekoniecznie musiała zakończyć się powodzeniem. Żadna z tych opcji nie wydała jej się kusząca.

Chyba, że...

Ignorując dobre rady wujka Tiwwala, Eshoar wychyliła resztkę osobliwego likworu i ruszyła w stronę kapitana. Nawiązanie kontaktu wzrokowego nie było problemem, biorąc pod uwagę fakt, że Haarum Kebb i tak świdrował ją oczyma od dłuższego czasu. Wybrała uśmiech numer jeden ze swojej gamy nienachalnych, uwodzicielskich uśmiechów i zbliżyła się tanecznie, lawirując między plątaniną kończyn a resztkami zdewastowanego umeblowania. Zatrzymawszy się na niewidzialnej granicy, której zdawał się tak skwapliwie pilnować Narval, elfka – wciąż wpatrując się w nieskalaną emocjami twarz kapitana – schyliła nieznacznie głowę i wykonała gest, który w swej istocie miał być pytaniem-sugestią, czy szanowny życzy sobie prywatnego tańca. No, prywatnego na tyle, na ile było to w owej chwili możliwe. Zważywszy jednak, że reszta zajęta była okładaniem się czym popadnie i gdzie popadnie – kapitan faktycznie byłby jedynym odbiorcą wdzięków elfki.

Eshoar założyła, że ktoś taki jak Haarum Kebb potrafi czytać między wierszami. I ostatecznie jeśli miała dzisiaj z kimś legnąć – niech to będzie mężczyzna, który nie ma rozdartego wamsu, tłustych włosów i pizdy pod okiem. Czekała cierpliwie na jego reakcję. Gdyby żadnej się nie doczekała miała zamiar zwinnie „wytańcować” się w stronę Atsi, jakby jej nieme pytanie nigdy nie miało miejsca.
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

117
Na widok zbliżającej się Yagharlair obaj panowie podnieśli wzrok. O ile spojrzenie kapitana Haaruma Kebba pozostawało wolne od czytelnych treści, o tyle pan Narval pozwolił sobie na zdystansowany uśmiech półgębkiem, jakby chciał rzec komuś, na kogo nie musi patrzeć, że tak, taki to jest typ kobiety – prędzej czy później podejdzie samodzielnie. Uznanie dla zachowania niewidzalnej granicy wyraził brakiem reakcji, a na propozycję tańca przeniósł wzrok na kapitana.
Kebb patrzył. Tumult trwał, zza pleców Esh dochodziło szuranie, plaśnięcia, dyszenie, przekleństwa i inne odgłosy bójki, która zresztą naturalnym trybem przeniosła się bardizej na środek sali, gdzie było więcej swobody dla ruchów. Gdzieś na marginesie kadru przeleciał śliskomordy Etren Tsevere, władował się bezwładnie ramieniem w ścianę i zjechawszy ku podłodze tak już został, krwawiąc z całej chyba twarzy. Kebb zaś patrzył sobie na Esh, żując coś nienachalnie. Pożuł sobie, popatrzył, na koniec – powstał.
To był znak i dla Narvala.
– Chodź – machnął na Esh nieznacznie ręką, ruszając za kapitanem i absolutnie nie zakładając, że Esh mogłaby mieć inny pomysł.

Za linią kanap z poduchami pomieszczenie się nie kończyło – kilka metrów od kanapowych "pleców" pod ścianą (tą daleko naprzeciw ściany z drzwiami wejściowymi) nieco w rogu był stolik i kilka poduch, zacisze najwyraźniej przewidziane na bardziej intymne pogaduchy czy pieszczoty. Haarum Kebb zasiadł gibko, Narval obok, gestem polecając Eshoar zajęcie przedostatniego wolnego miejsca. Na stoliku, wyłożonym na podobieństwo obrusa pięknymi żółtobłękitnymi liśćmi rośliny zwanej paaritu była karafka z rumem i szklanki oraz miski z łakociami i owocami.
– Słuchaj – poinformował ją nawigator. – Nie mów. Będziesz mówić, jak przyjdzie pora.
Kapitan rozlał kulturalne ilości rumu do trzech szklanek, biorąc sobie swoją w opatrzoną pokaźnymi pierścieniami dłoń, a przed pobraniem pierwszego łyka wypluł na bok wraz z czerniawą plwociną przeżutą pakułę tytoniu.
– Rewelacyjny taniec – orzekł, przełknąwszy łyczek trunku. Spojrzał w głąb szklenicy, a otrząsnąwszy się z półsekundowego zamyślenia przeniósł wzrok na Esh i utkwił go w jej oczach, jakby nie były oczyma, lecz czymś, co chwilowo jest godne uwagi, jak ptak czy niedaleki żagiel pod linią horyzontu. – Masz wielki talent. Skarb, zaiste. Wszyscy wiedzą, że marnowanie skarbów mści się stukrotnie. A ja lubię skarby. Szukam ich, znajduję i posiadam lub wymieniam.
Tu najwyraźniej nastąpiła pauza, w której Narval wyciągniętą otwartą dłonią dał Esh lojalny znak, że – nie: jeszcze nie pora mówić. W istocie, kapitan nie skończył.
– Bez obaw, moja droga – to tylko propozycja – uspokoił ją gestem dłoni ze szklanką, wziął w dwa palce owocek podobny do winnego grona, tyle że krwiście czerwony. Przyjrzał mu się. – Ta biba to cyrk idiotów, jak zauważyłaś. W większości dość ważnych idiotów. Każdy szuka odrobinę sceny dla siebie, bo w Taj'cah jest mało miejsca. Zresztą pewnie sama wiesz. Kto nie wydepcze sobie trochę areny, tego – PSTRYK – palce kapitana kapitana zmiażdżyły owocek, trysnął rubinowy sok – zadepczą. Ale poza lądem jest dużo miejsca. I dużo spraw. – Westchnął, wytarł palce w chustkę, wyciągniętą z kieszeni kurty. – Kiedy stąd wyjdziemy, ja, pan Narval i ty, jeśli taka będzie twoja decyzja – odbijemy od lądu, zostawiając cyrk idiotów idiotom. Kilka mil pod horyzontem mam spotkanie. Na moim flagowym okręcie. Ważne spotkanie. Delikatne. Ani kawałka idioty. Potrzebuję cię przy tym spotkaniu. Nic, co z mojej strony naruszyłoby twój honor – o ile twój honor nie jest z morskiej pianki. Po wszystkim odstawię cię z powrotem na ląd. Ci, z którymi to spotkanie... – spojrzał w bok, spojrzał na Narvala – ...to nasza rzecz. Nie chcę burd, krwi i dramatów. Szczegóły przedstawię ci na pokładzie, za kilka godzin. Napij się.
Gestem pozorującym jednoosobowy toast kapitan Haarum Kebb zakończył wypowiedź, na co Narval zareagował uniesieniem szklanki i kiwnięciem na Esh. To chyba znaczyło, że jeśli chce coś powiedzieć – teraz właśnie był na to przewidziany moment.

Re: Dzielnica Portowa

118
Musiała przyznać, że nie takiego obrotu spraw się spodziewała, ruszając z wolna za kapitanem i jego dodatkowym organem (jak zaczęła myśleć o Narvalu) w kierunku romantycznego kącika. Z początku – nim jeszcze usadowiła się wygodnie na wskazanej poduszce – elfka czuła mieszaninę rozbawienia i rozdrażnienia spowodowanego tym, że nawet do tańca na kolanie potrzebny jest Kebbowi jego pomagier. Frywolna złośliwostka na temat trójkątnych preferencji kapitana szczęśliwie jednak nie spłynęła z niewyparzonego języka Esh. Być może coś w otaczającej pirata władczej aurze zmusiło Yagharlair do zachowania powagi i okazania szacunku, a może zwyczajnie się go bała. Zarówno bowiem Kebb, jak i Narval mieli iście faustowską fizjognomię. Słuchała więc uważnie, okazując uprzejme zainteresowanie, podczas gdy rozleniwiony trunkiem umysł starał się wyłapać prawdziwy sens słów kapitana. Wstępne wnioski nie były może zachwycające, ale nie łudziła się przecież, że znajdzie w piracie rycerza na białym koniu.

Gdy kapitan skończył, Eshoar uniosła swoją szklankę w bliźniaczym geście toastu i upiła drobny łyk.

Propozycja... – mruknęła jakby zamyślona, opierając lewy łokieć o stolik, a na dłoni – brodę. Odstawiła szklankę, po czym zaczęła bawić się owocem podobnym temu, który tak marnie skończył w palcach kapitana. – Bardzo ciekawa, zaiste. – Zerknęła na Kebba nieco spod byka, zalotnie, nie ustając w próbach wybadania tej nieznośnie beznamiętnej twarzy. – Jestem artystką, nie kurwą – podjęła po chwili. – I wiem, że dla niektórych to żadna różnica, ale tacy, co głoszą podobne poglądy zwykle mają w spodniach kozik zamiast szabli, więc sumienie nakazuje tylko współczuć. I dać po mordzie. – Zaśmiała się cicho, po czym pstryknęła owocem w powietrze, by zaraz go złapać i schrupać z nieskrywaną rozkoszą. Lepka słodycz wypełniła usta Eshoar, które wygięły się w lubieżnym uśmiechu. – Do łóżka idę tylko z tymi – zawiesiła znacząco głos, oblizując dolną wargę z soku – którzy mi się podobają. A zatem... czy skorzystanie z tej niezwykle kuszącej propozycji wiąże się z koniecznością naruszenia mojego honoru przez osoby inne niż twoja... kapitanie?
Obrazek

Re: Dzielnica Portowa

119
Haarum Kebb zareagował.
Uniósł lekko brwi.
– W tym sensie – nie.
Nawet na nią nie spojrzał... Nie: tylko odprowadzał wzrokiem szklankę, niosąc ją do ust i potem, gdy wędrowała w dół, by wraz z dłonią znaleźć oparcie na kolanie, ale wtedy już patrzył na Eshoar. I, dokroćset, owszem: był w tym wzroku leciusieńki, niczym szadź rozpryskiwanych dziobem kropelek na spinakerze, uśmiech. Domysł uśmiechu. Obietnica, którą – rzekłbyś – starał się ukryć, ale... Nie: nie wytrzymał, albo przeciwnie: pozwolił sobie – i uśmiech wyraźnie pchnął kąciki zaciętych dotąd warg na zewnątrz.
Narval wypuścił głośno powietrze przez nos, też pozwalając sobie na niemal fraternalny grymasik, i pokręcił dwa razy głową, jakby chciał rzec "Ech, facecje..." Koniec końców zagarnął i on owocowych kulek – pełną garść – i średnio zgrabnie wpakował sobie wszystkie naraz do gęby. Trzasnęły cicho skórki, krople spełzły po urzeźbionym podbródku. Starł je dłonią.
– Zatem...?
– Zatem – ugadane – odparł kapitan, wylewając resztę trunku beznamiętnym gestem na podłogę przed sobą. – Oddajmy się uczcie,muzyce i tańcom. Yagharlair... – zerknął na nią, gasząc cień uśmiechu, lecz już nie przywołując poprzedniej surowości – Skoro nie masz już pytań, zechcesz jeszcze zatańczyć, hm? – i z dłońmi wspartymi na kolanach szykował się do wstania.
Pan Narval skwitował te słowa kiwnięciem, jakby zamiast znaku zapytania stawiał oto kropkę.
– Nie będzie to ani kulturalne – sapnął, również gotów powstać – ani strategiczne – wymykać się razem teraz. Wracajamy do idiotów. CIekawe, czy już dość się natańcowali... – zerknął przez ramię ku głównej scenie, na której faktycznie tumult nieco chyba ucichł.

Re: Dzielnica Portowa

120
Oczywiście – odrzekła kapitanowi z oszczędnym uśmiechem, skłaniając wdzięcznie głowę. – Po to tu jestem. Nim jednak oddamy się magii nocy i tańca... jest jeszcze jedna drobnostka... – zawiesiła głos, do ostatnich sekund ważąc w myślach to, o co chce zapytać. Nie mogła jednak postąpić inaczej, musiała mieć chociaż cień szansy na uratowanie Yewina. Jeśli nie dowie się niczego ciekawego i na temat tam, dokąd chce ją zabrać Kebb, będzie potrzebowała pieniędzy... albo pomocy. Nie od dziś zresztą wiadomo, że tonący brzytwy się chwyta. – Drobiazg, doprawdy. Uznanie dla artystycznego trudu i wkładu w waszą, kapitanie, sprawę... rozpatrywane będzie w kategorii usługi czy przysługi? – popatrzyła na niego poważnie, bez cienia uśmiechu. Chciała, by wiedział, że nie żartuje i nie zamierza pracować za darmo. Poza tym zapłata to chyba podstawowa kwestia w tego typu układach. Kto wie co by pomyśleli, gdyby o to nie zapytała? Wbrew obiegowej opinii artyści nie żywią się jeno winem i oklaskami. To raczej dość wyrachowana grupa społeczna – przynajmniej tam, gdzie brak szczodrego mecenasa. Eshoar wiedziała o tym, bo znała Adelmo... a teraz również i Atsi.

Na uwagę Narvala odnośnie reszty biesiadników, zerknęła niedbale w tak dobrze znanym kierunku, lecz był to raczej odruch grzecznościowy niż faktyczne zainteresowanie. W istocie jednak tumult jakby zelżał, dźwięki muzyki stały się wyraźniejsze i czystsze, a gdzieś w tle widać było pląsającą Atsi. Elfka na powrót spojrzała na kapitana, czekając na odpowiedź.
Obrazek

Wróć do „Stolica”