Kanały pod miastem

61
Usilnie starała się przekonać samą siebie, że otaczający ją smród nie jest aż taki tragiczny. Bo przecież co strasznego mogło spływać podziemnymi korytarzami? Nic z czym nie miałaby już styczności. Mieszanka była dość efektowna, ale jakby się uprzeć, to przecież ludzie na co dzień nie z takimi oparami mieli do czynienia. Za każdym razem jednak, kiedy brała kolejny wdech, czuła, jak trochę umiera w środku. Nie pomagała w tym gorączka, która zaczynała ją ogarniać. Faktycznie musiała zmarznąć przez sen. Sporym plusem było to, że przynajmniej nie było jej już zimno, bo jej ciało rozgrzewało się samo, choć w niekoniecznie przyjemny sposób. Pocieszała się faktem, że każdą chorobę można zwalczyć, tak samo jak zapach, który teraz wżerał się w jej ubrania i włosy. A gdy prawie straciła buta w grząskiej brei, mentalnie już pogodziła się z ich wyrzuceniem. Generalnie starała się nie myśleć za dużo. Iść przed siebie, nie zwracając uwagi na to gdzie się znajduje, nie przejmując się kulejącym Kamelio i przede wszystkim nie narzekając już więcej.
Elf osuwający się po ścianie jednak szybko wytrącił ją z tego błogiego stanu wymuszonej obojętności. Doskoczyła do niego, by sprawdzić, co takiego mu się stało, kiedy zobaczyła jego dłoń zaciśniętą na klatce piersiowej.
- Kamelio? - spytała ze strachem w oczach. - Co się dzieje?
Wyciągała już do niego rękę, żeby mu pomóc w jakikolwiek sposób, ale wtedy ogarnęła ich ogłuszająca kakofonia dźwięków. Z gardła Parii wydarł się cichy okrzyk. Zacisnęła dłonie na uszach, gwałtownie odwracając się za siebie, by sprawdzić skąd dochodzą te przerażające hałasy. Nic jednak nie zobaczyła, nic, co rozwiałoby jej obawy. Hałas docierał zewsząd, otaczał ją całą i sprawiał, że sama miała ochotę krzyczeć. Po raz pierwszy odkąd opuściła garderobę w posiadłości baronowej, na jej twarzy odmalowało się wyłącznie absolutnie przerażenie. Nie rozumiała co się dzieje i nie wiedziała, co ma robić. Czy to była wina butelki, którą rzuciła? Czy zwróciła w ten sposób na siebie czyjąś uwagę? Jeśli tak, to czyją? Co było źródłem tego przeraźliwego jazgotu?
- Kamelio - szepnęła, odwracając się z powrotem do elfa, który przecież miał być jej ostoją. Miał być wsparciem, miał poradzić sobie ze wszystkim. Tak mówił, czyż nie? To jej obiecywał. Nie wyglądał, jakby teraz radził sobie z czymkolwiek. Złapała go za rękę i odciągnęła od brudnej, śliskiej ściany, by tak samo jak przedtem, kiedy nocą zmierzali dopiero do kryjówki, założyć sobie tę rękę na ramię i pociągnąć go w stronę, w którą się do tej pory kierowali.
- Musimy stąd wyjść. Musimy stąd szybko wyjść. Słyszysz to? Słyszysz to, prawda? Nie oszalałam? - jej oddech był płytki, a serce tłukło się, jakby chciało wyrwać się z jej piersi. Była przekonana, że to wina tych kanałów. Niech tylko z nich wyjdą, będą wtedy bezpieczni. Trefniś będzie mógł z powrotem oddychać, a te wrzaski i jęki zostaną daleko za nimi, bo przecież... to tylko wina tych kanałów.
- Musimy stąd wyjść - powtórzyła z przekonaniem, usiłując uspokoić oddech.
Obrazek

Kanały pod miastem

62
Podczas gdy jedne dźwięki cichły, a inne wzbierały na sile, wciąż jeszcze jakiś czas tworząc nieznośny harmider rozciągający się korytarzami, Kamelio wciąż starał się opanować własny oddech. Krzywił się i marszczył przy tym, jakby miał do czynienia co najmniej z ciężkim do zniesienia bólem. Paria mogła jedynie zgadywać, jak musiał się czuć, skoro dotychczas panował nad własnymi emocjami i mimiką do tego stopnia, by nie uskarżać się i nie okazywać większych słabości nawet w trakcie szybkiego marszu z użyciem uszkodzonej nogi.
- Nie wiem. Nie wiem, ale... - biorąc głębszy wdech, najpierw poluzował, a następnie znowu zacisnął spazmatycznie palce na swojej koszuli. - Jest źle... Coś jest nie tak. Nie wiem, ja-... Ciężko... Ciężko się oddycha... - mówienie sprawiało mu wyraźną trudność, a wzrok wciąż miał dziwnie rozbiegany, gdy pomagała mu zebrać się do kupy.
Zamykając koniec końców oczy i ściągając usta w cienką, bladą linię, elf pokiwał szybko głową na znak zgody, gdy znacznie lepiej trzymająca się od niego towarzyszka pociągnęła go dalej kanałem. Cokolwiek się tutaj działo, zdezorientowało ich obydwoje i najwyraźniej wpływało na Kamelio wyjątkowo negatywnie. Negatywnie do stopnia, gdzie nawet ręka, za którą złapała, wydawała się zimniejsza niż kamienie, po których przyszło jej stąpać.
- Słyszę... - sapnął, początkowo nieporadnie przebierając nogami, lecz całe szczęście dochodząc do siebie dostatecznie szybko, by nie obciążać Libeth zbyt długo. - Następny zakręt... W lewo. Ughhh... Co z tobą...? Jak się czujesz? - potrząsając głową, niczym w agresywnej próbie zmobilizowania swoich myśli, mag z każdym kolejnym krokiem stabilizował swój krok coraz lepiej. Co nie zmieniało faktu, że mimo wciąż tak samo obrzydliwie przesiąkniętego fetorem powietrza, chciwie łapał wdechy pełnymi ustami.
Sama Paria nie czuła się najlepiej, jednak poza pieczeniem w obrębie dróg oddechowych, gorączką wyraźniej toczącą jej ciało oraz ogólnie silnym niepokojem, była w stanie funkcjonować dostatecznie sprawnie. Co więcej, stres związany z sytuacją zdołał ją kompletnie otrzeźwić! Zupełnie, jakby nigdy nie wypiła niemalże całej butelki wina w przesadnie krótkim czasie!

Odgłosy otoczenia na szczęście powoli cichły, lecz gdy skręcili zgodnie z przykazaniem Kamelio w lewy tunel, zupełnie nowy, przerażający wizg uderzył w nich, niczym piorun. W świetle wciąż uparcie trzymanej przez elfa pochodni dojrzeć mogli przed sobą sylwetkę dziko wierzgającego obdartusa. Z początku wydawał się majtać rękami oraz nogami na oślep niczym ślepiec bądź wariat nawiedzany majakami. Gdy jednak wytężyli oczu, a elf wyżej uniósł ich źródło światła, wzrok obydwojga przykuło to, co coraz liczniej i agresywniej obskakiwało osobnika - szczury.
- Zawracamy... - syknął mężczyzna. - Natychmiast!
Jeśli Paria posłuchała, dostrzegła niedługo, że woda w głębokim rynsztoku w części kanału, z której dopiero co przyszli, była teraz niespokojnie wzburzona, a nawet bulgotała ty i ówdzie. Cokolwiek jednak do tego doprowadzało, nie musiało być gorsze, niż gromada wściekłych, wygłodniałych gryzoni. Być może była to tylko pobudzona strachem wyobraźnia? Lub rzeczywiście... Coś jeszcze innego? Powinni się wycofać i znaleźć inną drogę, czy zaryzykować ominięcie pożeranego żywcem nieszczęśnika?
Foighidneach

Kanały pod miastem

63
Bardzo chciała mu pomóc, ale jej umiejętności na to nie pozwalały. Nigdy nie odebrała choćby odrobiny wykształcenia medycznego, żeby wiedzieć, co się z nim dzieje. Swojego talentu magicznego użyć też nie potrafiła, choć bardzo by chciała. Może skoro potrafiła mimowolnie amplifikować dźwięk, potrafiłaby też go wytłumić i nie musieliby tego słuchać. Z przerażeniem więc patrzyła, jak elf z trudem łapie powietrze, zastanawiając się tylko, czy czuje to samo, co on, tylko w mniejszej skali. Jego lodowata ręka i zimny pot występujący mu na czoło sprawiały, że Libeth bała się myśleć o tym, jak długo jeszcze Kamelio da radę iść. Teraz było jej już wszystko jedno, co wydarzy się z butami i jak bardzo będzie śmierdzieć po wyjściu z kanałów; jej główną obawą stała się myśl, że mężczyzna zaraz padnie, a ona nie będzie w stanie go stąd wynieść.
- Dobrze - skłamała, gdy spytał o jej samopoczucie, choć uczucie płuc płonących przy każdym oddechu zdecydowanie nie świadczyło o tym, by była okazem zdrowia. Wrażenie narastającej gorączki sprawiało, że Paria traciła siłę, ale buzująca w niej adrenalina rekompensowała te straty. Nieważne co się działo, nie zamierzała zdechnąć w kanałach, jak jakiś bezdomny.
- Nie, nie do końca dobrze - zmieniła zdanie i przyznała się, choć nie chciała wchodzić w szczegóły. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby teraz zaczął się martwić jej stanem. - Chyba przemarzłam w nocy, a ten odór... piecze mnie w płuca. Ale to nic.

Była zbyt przerażona, by zagadywać Kamelio i odwracać jego uwagę od tego, co się działo, więc po prostu prowadziła go tak, jak ją kierował. Wyjście musiało być już niedaleko. Doszła do wniosku, że nawet nie obchodzi jej, czy wydostaną się stąd w jakiejś bocznej uliczce, czy na środku centralnego placu miasta. Zamierzała opuścić te piekielne podziemia jak tylko zobaczy światło słońca.
Tylko to nigdy nie mogło być takie proste, prawda?
Prawie przestała oddychać, gdy jej oczom ukazał się człowiek zżerany żywcem przez szczury. Zamarła w bezruchu, bliska omdlenia, choć nie wiedziała, czy z powodu tego nagłego ataku gorączki, czy z przerażenia i obrzydzenia. Znała Taj'cah od urodzenia, sądziła, że wie o tym mieście już wszystko. Okazywało się, że o wielu rzeczach nie miała pojęcia i tęskniła za czasami, kiedy żyła w błogiej nieświadomości.
Kamelio nie musiał jej namawiać do zawrócenia, bo to było pierwsze, co przyszło jej do głowy. Tylko że to, co zobaczyła za plecami, wcale nie wyglądało lepiej, niż stado szczurów. Ogarnęła ją panika i niewiele brakowało, by serce wyskoczyło jej z piersi. To było jakieś piekło. Czy naprawdę sobie na to zasłużyła? I czy to naprawdę było warte tego wszystkiego? Może powinna była się zgodzić i podpisać kontrakt na te pięć lat. Nie musiałaby wtedy przeżywać tego.
- Nie - wydusiła. - Tam... tam coś jest.
Szczury. Szczury nie były niewiadomą, a może skupione na łatwej ofierze nie będą próbowały ich atakować. I ogień! Szczury na pewno nie lubiły ognia. Odwróciła się z powrotem w kierunku wierzgającego, umierającego człowieka, a piski szczurów i ich czerwone oczy błyszczące w świetle pochodni sprawiały, że była bliska histerii.
- Musimy iść tędy - zdecydowała i wyciągnęła wolną rękę po pochodnię, którą dotąd trzymał elf. - Daj. Nie pobiegniemy, ale... ale musimy... obok tych szczurów... jak najszybciej. Spróbuj, proszę.
Była gotowa ruszyć biegiem, ale trefniś ją spowalniał. Zamierzała więc opuścić pochodnię w dół i z jej pomocą odganiać wszystkie szczury, które będą próbowały rzucić się na nich. Ale nie powinny, prawda? Miały już swoją zdobycz. Ogień na pewno je odstraszy. Na pewno.
Obrazek

Kanały pod miastem

64
♩ ♪ ♫ ♬ Walcząc z mdlącym przerażeniem, Libeth zdecydowanie wolała zaryzykować spotkanie ze szczurami, niż kompletną niewiadomą. Czy był to jednak naprawdę mądry wybór? Nieliczni, którzy rzeczywiście zdawali sobie sprawę, jak wielkie niebezpieczeństwo stanowić mogła gromada tych paskudnych szkodników, zapewne poleciliby jej każde inne rozwiązanie, o ile tylko było dostępne. Już pojedyncze ugryzienie skończyć się mogło nie tylko poważną infekcją, ale również chorobami, z którymi często ciężko było sobie poradzić. Rzecz jasna sprawa wyglądała nieco inaczej, gdy głodne gryzonie zajęte były raz dorwaną ofiarą. Łatwa przekąska powinna móc zająć je na dłuższy czas. Być może właśnie dlatego Kamelio nie oponował tak, jak oponować zapewne powinien.
Łapiąc głębszy oddech i wysilając się na zdjęcie z Parii części swoje ciężaru, elf powoli pokiwał głową.
- W kanałach... - zamamrotał nieco słabo, ale wyraźniej niż chwilę temu. - W kanałach nie powinno żyć nic gorszego od szczurów i drobnych złodziei... - kolejny, głęboki wdech wciągnął w towarzystwie bolesnego grymasu. Jego głowa na chwilę opadłą ciężko na klatkę piersiową tylko po to, żeby zaraz ponownie się poderwać.
Mięśnie ramion mężczyzny napięły się wyczuwalnie, gdy z uporem wpatrywał się w liczącą sobie przynajmniej kilkadziesiąt osobników kolonię szczurów, spomiędzy kotłowania której dało się już tylko dostrzec wierzgające jeszcze, ludzkie nogi.
- W porządku. Dam radę. Spróbujmy. Wyjście... Jest niedaleko. - zgodził się, pewniej zaciskając palce na szczupłym ramieniu, o które się wspierał.
Niewielka tylko część kamiennego podłoża wolna była na ten moment od gryzoni zajmujących spory kawałek przejścia i jeśli Libeth zamierzała się nim przemknąć, musiała wraz z Kamelio trzymać się jak najbliżej odleglejszej im ściany. Nieco bardziej w głąb korytarza dostrzec jeszcze mogła kolejne rozwidlenia, zanim postanowiła niżej opuścić pochodnię.

Popiskiwania stawały się wyraźniejsze, podczas gdy krzyki nieszczęsnej ofiary drobnych zabójców cichły z każdą kolejną sekundą, by kolejno zamienić się w odgłosy rzężenia i przyprawiającego o dreszcze gulgotania, a następnie zupełnie ucichnąć. Do tego momentu szczury nie przykuwały do ich osób nadmiernej uwagi. Gdyby mowa była o zaspokojeniu zwyczajnego głodu, nie powinny jej przykuwać przez znacznie dłuższy okres, zbyt zajęte walką o najlepsze kawałki. Stało się jednak coś zgoła innego. Nie od razu, lecz stopniowo.
Dwójka bardów była ni mniej, ni więcej w połowie drogi do wyminięcia gromady, gdy pojedyncze osobniki zaczęły odstępować od głównej kotłowaniny, wciąż obskakującej i szarpiącej ciało. Dostrzegając kolejnych intruzów na swoim terenie, szybko zmniejszyły dzielący ich dystans, by w towarzystwie dźwięków przypominających gardłowe charczenia, rozpocząć próby doskoczenia do ich nóg. Z tej odległości Paria mogła dostrzec, że pojedynczy osobnik był co najmniej wielkości średnio wyrośniętego kota - licząc bez ogona. Jeden nie mniej agresywnie od drugiego obnażał długie siekacze i stroszył szczeciniaste futerko.
- Co do...? - zdziwił się Kamelio, gdy zwierzątka usiłowały atakować mimo stojącego im na przeszkodzie ognia, a nawet...! Samą pochodnię! Odskakiwały i doskakiwały naprzemiennie, kontynuując próby także wówczas, gdy któryś z nich spalił sobie wąsy lub dosłownie zajął się płomieniem! To zdecydowanie nie było normalne zachowanie.
- Cholera! - warknął elf, wyszarpując zza pasa kolejną pochodnię i zaraz odpalając od tej, trzymanej przez Libeth. - Co jest z nimi nie tak?!
Ne ważne z której strony na to nie spojrzeć- nie było dobrze. Coraz więcej spośród tych, które straciły zainteresowanie swoją poprzednią zdobyczą, zaczęło okazywać je im. Jednemu z osobników udało się dosłownie przemknąć między pochodniami, by zwinnie skoczyć i przyczepić się łapkami do derki, jaką owinięta była Paria. Całe szczęście, Kamelio w porę złapał go za gruby kark, zanim zdołał wspiąć się na wysokość klatki piersiowej, oderwać siłą, a następnie rzucił w dal. Pozostałe paskudy nie zamierzały natomiast stracić swojej szansy i gdy elf się nieco odsłonił, również doskoczyły do jego nóg.
- Szlag, szlag, szlag...! - klął Kamelio, po raz pierwszy od ich spotkania tracąc nieco nerwy. - Biegnij! Będę za tobą, więc biegnij!
Para nie miała zbyt wiele czasu. Jeśli tak dalej pójdzie, zostaną po prostu otoczeni i pozbawieni możliwości odwrotu w którymkolwiek kierunku.
Foighidneach

Kanały pod miastem

65
Widoczne cierpienie Kamelio wywoływało ból w jej sercu, ale naprawdę nie miała jak mu pomóc, poza podtrzymywaniem go tak, jak robiła to w nocy w podziemiach. Panika, która ogarniała Libeth z chwili na chwilę coraz mocniej, wcale w tym nie pomagała. Chciała coś powiedzieć, zapewnić go w tym, że niedługo dotrą do celu i ktoś się nim zajmie, ale jakiekolwiek sensowne słowa grzęzły w jej gardle. Była przerażona, nie tylko szczurami, ale też tym, co działo się z mężczyzną, niewyjaśnionymi dźwiękami, które ją otaczały i płomieniem rozlewającym się po jej własnych płucach. Choć w przypadku tego ostatniego udawała, że wszystko jest w porządku, to cała reszta niemal uniemożliwiała jej normalne funkcjonowanie. Nie była magiem, nie była nawet ulicznym iluzjonistą, nie miała broni, wysokich butów i skórzanego pancerza. Tylko ta pochodnia, którą przejęła od elfa, dawała jej jakąkolwiek nadzieję na przetrwanie.
Opuściła pochodnię i zaczęła przemykać przy przeciwległej do szczurów ścianie, możliwie najciszej, starając się nie zwracać na siebie uwagi stada. Stan trefnisia uniemożliwiał im szybkie przebiegnięcie i zniknięcie w jednej z odnóg korytarza i to właśnie przez niego zostali zauważeni - byli przecież zbyt wolni. Paria czuła, jak brakuje jej oddechu; nie przez ból w płucach, ani otaczający ją smród, ale przez to, czego była mimowolnym świadkiem. Widok, który będzie prześladował ją jeszcze przez bardzo długi czas, wypalał się w jej oczach, gdy bezskutecznie usiłowała odwrócić spojrzenie od zjadanego żywcem człowieka.

Ale to nie było najgorsze.
Gdy szczury zaatakowały, Libeth w miarę możliwości odpędzała je, wyprowadzając wściekłe pchnięcia płonącą pochodnią w ich pokryte świeżą krwią pyski. Tylko że to niewiele dawało. Nie bały się ognia. Całe życie tkwiła w błędzie, czy to z nimi było coś nie tak? Nie odpowiadała na okrzyki Kamelio, wciąż nie potrafiąc wydusić z siebie ani słowa. Bała się, że jak się odezwie, przyciągnie ich jeszcze więcej, więc w absolutnej ciszy, pełnej przerażenia i rozpaczy, wymachiwała ogniem, stawiając krok za krokiem w kierunku upragnionego wyjścia na powierzchnię.
Szczury były ogromne, ogromne i straszne, z tym oblepionym brudem futrem, czerwonymi oczami i pokrwawionymi pyskami. A gdy jeden z nich wskoczył na nią, Libeth była bliska podpalenia się cała, byle się go pozbyć bez konieczności dotykania go. Rzuciła mężczyźnie zatrwożone spojrzenie, ale nadal nie odezwała się ani słowem, kiedy zerwał z niej zwierzę.
Nie musiał jej długo namawiać, by uciekała. Rzuciła się biegiem w stronę odległego rozwidlenia, licząc na to, że zanim do niego dobiegnie, Kamelio krzyknie do niej w który korytarz ma wbiec. Zerkała tylko raz po raz przez ramię, by upewnić się, że jest tuż za nią. Nie zamierzała zostać otoczona i zeżarta przez szczury, ale nie mogła też zostawić tutaj elfa na pastwę losu. Jeśli widziała, że sobie nie radzi, cofała się i w miarę możliwości odpędzała atakujące go stworzenia ogniem.
Obrazek

Kanały pod miastem

66
-Drugi zakręt w lewo! - krzyknął za nią bard, gdy zobaczył, jak ta posłusznie bierze nogi za pas.
Kamelio nie szczędził sił i ignorując ból, ruszył w ślad za nią, pozostając zaledwie parę metrów z tyłu. Gdy Paria rzuciła spojrzeniem przez ramię po raz trzeci od rozpoczęcia szaleńczej ucieczki, ten dzierżył już w dłoniach nie jedną, a dwie pochodnie, którymi nie bał się kontratakować za każdym razem, gdy któryś ze szczurów usiłował go wyminąć bądź podgryźć. Nie znaczyło to oczywiście, że był w stanie powstrzymać w ten sposób wszystkie gryzonie, jakie obrały sobie na cel pędzącą przed nim kobietę.
Libeth była świadoma kilku sztuk, które zdołały ją dogonić na zakręcie. Jeden z tych, które usiłowały od razu zaatakować, niewprawnie wykonał swój dziki sus i szybko zajął się ogniem jej pochodni. Kolejny jednak całkiem sprawnie doczepił się do materiału derki, jaką wciąż na sobie miała i nie wyglądał, jakby zamierzał w najbliższym czasie odpuścić. Pomiędzy tym, kilka skrobnięć pazurków bądź otarć futerka mogła odczuć w okolicach kostek, bądź łydek, lecz przebierając dostatecznie prędko nogami, żaden zwierz nie zdołał na razie wgryźć się zębami.

Za zakrętem wskazanym wcześniej przez elfa znajdował się kolejny tunel, idący w parze z głębszym ściekiem u boku - podobnie do tego, jakim podążali wcześniej. I tym razem Paria dostrzegła nienaturalne poruszenia na wodzie tu i ówdzie, którymi czasem towarzyszyły również bąbelki powietrza lub większe wzburzenia. Było to niemniej na moment obecny jej najmniejsze zmartwienie, ponieważ piski szczurów stawały się znowu donośniejsze za jej plecami i kiedy obróciła się ponownie, by zerknąć, jak radzi sobie Kamelio, z przerażeniem zauważyła, że ten zatrzymał się kilka metrów od niej. Stając twarzą w twarz z niebanalnie liczną zgrają gryzoni, niemalże niedbale rzucił przed siebie pochodnie.
Przez chwilę przez głowę Libeth przebiegła przerażająca myśl, że mężczyzna poświęca się, by kupić dla niej czas, lecz jeśli poświęciła swój czas, by lepiej się wszystkiemu przyjrzeć, dojrzała, że płomienie pochodni rozrastają się w okamgnieniu na całą długość korytarza, tworząc swego rodzaju ścianę, mającą odgrodzić ich od oszalałych szkodników. Oczywiście, jak to miało miejsce już wcześniej, zwierzaki usiłowały przekroczyć ogień wbrew naturalnemu instynktowi samozachowawczemu, winnemu je od tego odwieźć. Kilka lub nawet kilkanaście okazów, zaraz zajęło się podczas owych wysiłków, biegając teraz bez ładu i składu dookoła elfa, który w tym czasie zdołał ściągnąć z ramion lutnię.
Paria niemalże fizycznie czuła, jak powietrze wokół gęstnieje. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, Kamelio pociągnął za struny, wykrzykując coś, czego nie była w stanie zrozumieć. Następna rzecz, jakiej była świadoma, to potężna siła gasząca ogień, gwałtowne wybuchy czerwieni oraz... dosłowny WYBUCH, oraz towarzyszący mu podmuch powietrza, który odrzucił zarówno ją, jak i samego prowodyra sytuacji w tył. Potężna kakofonia spowodowana zawalającą się częścią tunelu oraz chmara pyłu utrudniająca chwilowo widoczność, roznosiły się dookoła.
Libeth uderzyła przy upadku plecami oraz potylicą o twardy bruk, a choć nie straciła przez to przytomności, czuła się przez kilka pierwszych chwil poważnie rozkojarzona.
Foighidneach

Kanały pod miastem

67
Skręciła w drugi zakręt w lewo, nie zwalniając ani na moment, dopóki Kamelio biegł za nią. Starała się nie zwracać uwagi na bulgoczące ścieki. Ogólnie starała się nie zwracać uwagi na nic. Jakiekolwiek głębsze zastanowienie się nad tym, co się dzieje, doprowadziłoby ją do stanu całkowitej paniki, która sprawiłaby, że Paria znieruchomiałaby w przerażeniu i już całkiem zeżarłyby ją szczury, tak jak zeżarły nieszczęśnika kilkadziesiąt metrów za nimi.
Tylko dlaczego, do wszystkich diabłów, one nadal za nimi biegły? Czując ciężar, uczepiający się derki, jaką była owinięta, odwinęła się z materiału i odrzuciła go razem ze szczurem. W tej chwili było jej już wszystko jedno, czy będzie biegać po mieście w derce, płaszczu, czy samej podomce z błazeńskim kołnierzem. Nie zamierzała zostać zjedzona. To nie mogło się tak skończyć.

Zamarła w miejscu, na krótką chwilę zapominając nawet o szczurach usiłujących na nią wskoczyć, gdy zorientowała się, że Kamelio się zatrzymał. Nie mógł jej zostawić! Chyba nie zamierzał...
Z ulgą spostrzegła ścianę ognia, która miała zatrzymać gryzonie. Odgoniła pochodnią dwa kolejne agresywne zwierzaki, klnąc pod nosem tak parszywie, jak zdecydowanie jej nie przystało. To jednak nadal było jedyne, co wydusiła z siebie podczas tej rozpaczliwej ucieczki. Czy elf spodziewał się tego wszystkiego? Wiedział, że w kanałach pełno było szczurów, wiedział co im grozi. Ale też był zaskoczony agresywnością stada, więc może dziwiło go to tak samo, jak Libeth. Może sądził, że czeka ich spokojna podróż kanałami i jedynym problemem będzie wypełniający ich płuca odór? Na to na pewno liczyła ona.

Wtedy rozbrzmiały szarpnięte struny, a zanim Paria zdążyła jakkolwiek na to zareagować, wybuch odrzucił ją do tyłu. Poczuła, jak zawieszona na ukos przez ramię lutnia wbija się jej w plecy, a jej głowa uderza o kamień, na moment kompletnie pozbawiając ją świadomości tego, co dzieje się wokół. Nie była nawet w stanie stwierdzić, czy w tym całym huku usłyszała trzask pękającego instrumentu. Mogła mieć nadzieję, że lutni nic nie jest, ale przecież szanse na to, że przetrwała upadek bez szwanku, była prawie zerowa. Libeth zdążyła tylko poczuć to ukłucie obezwładniającego żalu, zanim uderzenie wypchnęło jej powietrze z płuc i na kilka długich sekund odebrało jej kontrolę nad ciałem.
W końcu jednak wrócił jej oddech, a zawroty głowy uspokoiły się na tyle, by mogła wstać. Rozejrzała się za pochodnią, która wyleciała jej z dłoni, sprawdziła, czy nic nie wgryza się jej w nogi, a gdy była pewna, że nic jej tu nie zje, odkaszlnęła i poszukała wzrokiem elfa. Czy leżał gdzieś nieopodal? Musiała znaleźć go najpierw, sprawdzić czy nic mu nie jest, czy jest w stanie dalej iść. Nie chciała sprawdzać, co z lutnią, bo bała się, co zobaczy. Była pewna, że instrument pękł. Żaden nie przeżyłby takiego upadku. Bała się tego widoku, podejrzewając, że to nie będzie uszkodzenie, które będzie się dało tak po prostu naprawić. Póki co odrzucenie propozycji Lady Cendan kosztowało ją więcej, niż była gotowa oddać rozrywając kontrakt przed nosem starej szlachcianki.
- Kamelio? - rzuciła cicho, unosząc pochodnię.
Obrazek

Kanały pod miastem

68
Paria nie od razu zorientowała się, że na chwilę po upadku, świat wokół niej spowiła nie tylko chmura opadającego pyłu, utrudniającego widzenie i drażniącego oczy oraz drogi oddechowe, ale również bezkresna, martwa cisza. Wizja głuchoty szybko przewinęła się przez jej umysł, powodując zupełnie nowy przypływ paniki i tylko dzięki temu pomagając zapomnieć na ten czas o lutni. Całe szczęście dla niej, panikować nie musiała długo. Pierwsze szumy oraz nieprzyjemne piski w uszach zaczęły pojawiać się już po kilku niepokojących minutach - w trakcie to których odkryła, że jedna z pochodni, leżąca kilka metrów dalej, jakimś cudem wciąż płonęła. Z początku nieco słabo, wręcz niemrawo. Później jednak, zajmując się najwyraźniej na nowo, znowu jaśniej i intensywniej. W jej blasku dostrzec mogła wreszcie i osobę odpowiedzialną za ten cały bajzel.
Kamelio leżał nieruchomo na boku, lecz dopiero, gdy Libeth odzyskała pochodnię oraz nieco niemrawo zdołała do niego doczłapać, mogła w pełni ocenić kondycję grajka. Mężczyzna wciąż oddychał, choć na chwilę obecną był jak najbardziej nieprzytomny. Krew ciekła z obu dziurek jego nosa oraz rozcięcia na środku czoła. Zapewne oberwał jednym z kamiennych odłamków. Jeszcze więcej posoki natomiast, co nie od razu dostrzegła, sączyło się z kolei z licznych, głębokich ran palców obu dłoni. Paria nie miała dość mocnych nerwów, żeby długo się im przypatrywać. Wygląd był raczej makabryczny i tylko bogowie raczyli wiedzieć, jakim cudem palce Kamelio wciąż przytwierdzone były do reszty dłoni. Jeśli z tego wszystkiego jakoś wyjdą, bardzo prawdopodobne, że przynajmniej jedno z nich nigdy więcej nie zagra na żadnym strunowcu i to bynajmniej nie przez utratę instrumentu. Co zaś instrumentu się tyczyło, niewiele zostało również z lutni elfa, leżącej smutno niespełna metr od nich i będącej w dwóch, trzymających się razem jedynie na pojedynczej strunie kawałkach.

Jakby dostatecznie źle nie było, Libeth miała czekać kolejna, przykra niespodzianka. Pojedynczy szczur, który jakimś cudem nie tylko przeżył zamieszanie, ale i wbrew wszelkiemu rozsądkowi nie usiłował ratować się ucieczką, przykuł jej wzrok agresywnym, choć ledwie słyszalnym przez szum w uszach popiskiwaniem. Dostrzegła go po swojej prawej stronie, czającego się tuż przy samej krawędzi ścieku - nastroszonego, rannego, a mimo to wciąż prężącego się do ataku na jedno z nich.
Do rzekomego ataku nigdy natomiast nie doszło, bo i wściekle uparty gryzoń nie zdążył pożyć dostatecznie długo. Zanim jego drobne ciałko wystrzeliło w stronę pary bardów, ogromna siła gwałtownie przebiła taflę wody za jego plecami. Długie, giętkie i niezwykle masywne ciało wniosło się ponad nią, a następnie z zaskakującą prędkością opadło na futrzaka. Całej akcji towarzyszyło niesmaczne, mokre plaśnięcie, następnie chrzęst, mlaskanie oraz coś, co podejrzanie obrzydliwie kojarzyło się z dźwiękiem miażdżonych i rwanych szybko kości oraz mięsa.
To, co dorwało szczura, nie od razu mogło zostać przez Parię jakkolwiek określone. Nawet w towarzystwie wyżej uniesionej pochodni, zobaczyć mogła jedynie coś ciemnego i mięsistego. Wijącego się niczym wąż lub glista, lecz większego od największego węża bądź robala, jakiego przyszło jej kiedykolwiek widzieć. Ponieważ część stworzenia wciąż znajdywała się w odmętach brejowatego ścieku, nie sposób było określić jego pełnej wielkości. Może to i lepiej, zważywszy na to, że szerokość mięsistego cielska musiała być porównywalna z szerokością bioder przeciętnej kobiety.
Szczur nie był najbardziej bogatą czy też urozmaiconą przekąską dla ściekowej abominacji, więc i ta, naturalną koleją rzeczy, zaczęła niedługo znowu podnosić grube cielsko. W rozwartej szeroko jamie gębowej błyszczały liczne szeregi ostrych zębów.
Spoiler:
Foighidneach

Kanały pod miastem

69
Czy to był czas na podsumowanie życia i ostateczne pożegnanie się z nim? Na to wyglądało. Ten dzień nie służył Parii i chyba właśnie docierała do momentu, w którym ziemia miała ostatecznie usunąć się jej spod nóg.
Najpierw była przekonana, że wybuch odebrał jej słuch - jedyne, co ceniła chyba bardziej, niż własne życie. W absolutnym przerażeniu leżała nieruchomo, czekając, aż to wrażenie przejdzie i wreszcie się tego doczekała, czując delikatne, bo przytłumione przez okoliczności, wypełniające ją uczucie ulgi.
Potem jednak spostrzegła Kamelio, a stan, w jakim był mężczyzna, wypchnął z jej płuc resztki powietrza. Uklęknęła przy nim, przesuwając spojrzeniem po jego poranionym ciele, oświetlonym jedynie przez słaby, chybotliwy płomień trzymanej przez Parię pochodni. Twarz mężczyzny, która wcześniej uśmiechała się do niej i motywowała ją jakoś słabymi żartami, teraz była nieobecna i zakrwawiona. Pochyliła się i przyłożyła do niej ucho, by sprawdzić, czy elf żyje i na całe szczęście okazało się, że oddychał, więc w jej klatce piersiowej pojawiło się kolejne słabe ukłucie ulgi.
Tylko że wtedy spostrzegła jego dłonie.
- Nie, nie, nie... - wyszeptała sama do siebie, jakby marne protesty były w stanie cofnąć czas i przywrócić trefnisiowi stan sprzed kilku minut. Zamarła, nie wiedząc, czy powinna odwrócić wzrok, czy wręcz przeciwnie, spróbować jakoś opatrzyć rany. Tylko jak? Jak się zabezpieczało prawie pourywane dłonie? Zawartość jej żołądka niemal się cofnęła, więc Libeth odsunęła pochodnię, przez chwilę nie chcąc patrzeć na tę krwawą tragedię. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co by zrobiła, gdyby jej przytrafiło się to samo. Pewnie dałaby się pożreć tym szczurom.
Ale przecież są magowie-uzdrowiciele, dotarło do niej nagle! Musiała go zabrać do takiego. Ktoś z pewnością był w stanie mu pomóc. Ojciec na pewno kogoś takiego zna. Tylko... najpierw trzeba było wyciągnąć elfa z kanałów.
Nigdy dotąd nie musiała nieść nikogo nieprzytomnego. Nigdy nawet nie wyciągała znikąd bezwładnego człowieka. Była zwinna, ale nie silna. Przez chwilę przyglądała się Kamelio, czując ból w klatce piersiowej, choć nie wiedziała, czy wynikał on z przerażenia, poczucia winy i bezradności, czy ze złego samopoczucia fizycznego.
- Zabiorę cię stąd - poinformowała mężczyznę, bardziej chyba usiłując przekonać samą siebie, niż jego.
Pisk pojedynczego szczura wywołał w niej już tylko frustrację i narastającą wściekłość, ale zanim zdążyła podpalić gryzonia pochodnią, świat faktycznie postanowił rzucić jej pod nogi kłodę nie do przeskoczenia.
Zamarła, z półotwartymi ustami wpatrując się w okrągłą paszczę pełną zębów, pochłaniającą zwierzę bez krzty wysiłku. Ciemne, śliskie cielsko, które wynurzyło się z kanału, odbijało blask płomienia. Dopiero przy którymś z kolei dźwięku miażdżonych szczurzych kostek Paria poderwała się z kolan i wycofała pod samą ścianę, opierając się o nią plecami. Jak?! Jak ona miała zachować przy życiu zarówno siebie, jak i Kamelio, kiedy coś takiego postanowiło teraz wyleźć ze ścieku?!

Szybka analiza pozwoliła jej tylko zorientować się, że stworzenie nie miało oczu. Czy zaatakowało szczura dlatego, że ten piszczał? Czy więcej takich dźwięków, dochodzących z głębi kanału, przyciągnęłoby potwora i spowodowałoby, że zostawiłby ich w spokoju? Gdyby tylko potrafiła kontrolować swoje umiejętności, swój niesamowity talent, którym tak idiotycznie podekscytowany był Kamelio, mogłaby teraz to wykorzystać. Wygenerować w oddali dźwięk, który przywołałby potwora, albo wytłumić jakiekolwiek dźwięki wydawane przez nich. Tylko, do cholery, nie potrafiła.
Schyliła się powoli, podnosząc kilka większych odłamków, bez odrywania wzroku od zębatej paszczy. Zamachnęła się mocno i cisnęła jeden z nich daleko w tę część tunelu, która się nie zawaliła. Upadek kawałka cegły odbił się echem, ale Paria wciąż wpatrywała się w to monstrum, nie wiedząc, czy to w ogóle zadziała. Chwilę później rzuciła kolejny, potem jeszcze jeden, a jeśli faktycznie potwór z kanałów ruszył w tamtą stronę, wyrzuciła tam też pochodnię. I tak nie miała teraz na nią wolnej ręki, jeśli miała jakoś wyciągnąć stąd elfa.
Dopiero wtedy, o ile jej pomysł okazał się sensowny, złapała Kamelio pod pachami i zaczęła iść tyłem, ciągnąc go w stronę domniemanego wyjścia, modląc się do wszystkich istniejących bogów o siłę. I jeśli faktycznie miała w sobie iskrę magiczną, gotową poddać się kontroli, to był idealny moment, by zaczęła ona działać. Czy panika to była wystarczająco silna emocja, by wyzwolić to, co dotąd tylko nieśmiało objawiało się podczas koncertów?
Najprościej by było zostawić tu elfa i po prostu uciec. Zacisnęła zęby i podciągnęła go mocniej. Mówił, że wyjście jest niedaleko. Może na tyle niedaleko, by monstrum nie zdążyło ich zjeść.
Obrazek

Kanały pod miastem

70
Paria się nie pomyliła. Choć zarówno zębiska, jak i rozmiary robala budzić mogły trwogę nie tylko w sercach dam, ale również prawdziwych wojowników, był on najwyraźniej ślepy niczym kret. Ślepy, lecz nie głuchy. Słysząc bowiem odbijający się echem po korytarzu stukot kamieni o kamień, niemalże od razu przekręcił swój obrzydliwy łeb i wciągając na brzeg ścieku resztę swojego masywnego cielska, ruszył w stronę ostatniego, posłyszanego dźwięku posuwistym ruchem.
Wesołe trzaski dopalającej się pochodni musiały wydać się dostatecznie intrygujące, by obrzydliwiec zawisł nad nią na dłuższą chwilę, zanim, podobnie, jak w przypadku szczura, zaatakował wreszcie rozwartą na oścież paszczą. Nie trzeba geniusza, aby się domyślić, że żar pochodni nie tylko zaskoczył, ale także zdołał poranić robaczą gębę.
Stworzenie tak szybko, jak zaatakowało, tak szybko i odrzuciło łeb, machając nim na boki w towarzystwie głośnego, mokrego gulgotania. Pieniło się i pluło na boki, choć tego typu szczegóły nie były dla Parii obecnie dostrzegalne w spowijających ją po ugaszeniu ostatniego źródła światła ciemnościach. Sama za to usłyszała niedługo kolejny plusk wody, nową falę wzmagającego się w powietrzu gulgotania, a następnie dudniące tąpnięcie czegoś ciężkiego i mięsistego, obijającego się o twardy grunt raz, drugi, trzeci... Dźwięki dochodziły od strony, w której po raz ostatni widziała ściekowe monstrum i wydawało się, że albo zaczęło się właśnie dziko miotać w próbie zagłuszenia bólu, albo toczyło walkę z czymś równie zażartym. Niestety, nienawykły jeszcze do kompletnej ciemności wzrok, nie były w stanie dostrzec wiele. Jedyne co pozostawało, to skupić się na dotarciu w jednym kawałku do końca wędrówki.

Z korytarza, w którym utknęli, prowadziła pojedyncza droga. Paria była w stanie zapamiętać, że kilkanaście metrów dalej widziała schody. Niezbyt wysokie, prowadzące na wyższą kondygnację ścieku, ale jednak stanowiące drobną przeszkodę w dźwiganiu ze sobą tobołu w postaci dorosłego mężczyzny. Oznaczało to tak czy inaczej, że czekało ją wyminięcie tego, co wciąż rzucało się lub walczyło przy brzegu ścieku. Jeśli ją to jakoś pocieszało, tunel w tej części korytarza był dostatecznie szeroki, aby bez problemu prześlizgnąć się obok.
Pomimo iż urodę Kamelio cechowało całkiem sporo elfickich naleciałości, jak na przedstawiciela Wschodnich, nie był niestety aż tak lekki, jak byłby zapewne standardowy elf. A choć do najcięższych uchodzić pewnie też nie mógł, wciąż, jak na faceta przystało, dawał się dużo drobniejszej partnerce we znaki. Byłoby pewnie miło, gdyby mimo wszystko zdołał jakoś odzyskać przytomność. Ani w tym, ani w niczym innym nie pomagało uczepienie się myśli, iż był to perfekcyjny moment na udzielenie się nieodkrytego talentu magicznego - choćby i niekontrolowanego! Tego dnia bowiem działy się dziwy, cuda i potworności, których para bardów doznała jedynie w niewielkiej ilości, a której wciąż nie była świadoma. Większa ilość paniki doprowadzała tylko do intensywniejszego pieczenia w drogach oddechowych.

Gdy Paria była wreszcie nieco więcej niż w połowie drogi do schodów, zlana przy okazji potem nie tylko ze strachu, dotarł do niej słaby, ale wciąż wyraźny odgłos kroków większej ilości niż jednej pary butów oraz... Głosy. Niewyraźne przez piski i szumy w lewym uchu, ale wciąż brzmiące, niczym ludzkie! Lub elfie...? Krasnoludzkie? Goblińskie-... Nieistotne! Tak czy inaczej, wreszcie coś innego, niż wołające o pomstę do nieba zawodzenia, wrzaski i ryki wszelkiego rodzaju. Niemalże w chwilę po tym, jak zdołała je dosłyszeć, coś mokrego i ciężkiego plasnęło niebezpiecznie blisko jej nóg. Gulgotanie i niski wizg dobiegły z tej samej strony. Szamotanina wielkiej, ciemnej masy wciąż trwała!
Foighidneach

Kanały pod miastem

71
Zadziałało...?
Bogowie, to zadziałało! Paria ze wstrzymanym oddechem przez długą chwilę tkwiła w miejscu, ale potem ruszyła w kierunku schodów, ciągnąc elfa ze sobą. Nie mogła w to uwierzyć. Stworzenie zignorowało ich, podążając w kierunku hałasu i przez te kilkadziesiąt sekund kobieta miała szczerą nadzieję, że jednak jej się to uda, jakkolwiek ciężki by Kamelio nie był. A wyciągnięcie go stąd na powierzchnię było chyba najtrudniejszym fizycznie zadaniem, jakie kiedykolwiek miała do wykonania. Zapierała się krok za krokiem o śliską podłogę kanału, co jakiś czas poprawiając tylko chwyt, gdy elf zaczynał się jej wysmykiwać. Nigdy nie sądziła, że bezwładne ciało waży aż tak dużo.
Wtedy wreszcie usłyszała głosy. Głosy, które nie były wrzaskami, piskami, bezładną kakofonią dźwięków sprawiającą, że włos się jej jeżył na głowie. Musiała się do nich dostać! Dotrzeć do kogoś, kto mógł jej pomóc. Kto mógł ponieść Kamelio i doprowadzić ich do najbliższego domu śnienia. I w tej chwili wyjątkowo było jej obojętne, czy słyszała bandytów, kloszardów, czy szajkę złodziei. Nie miała już nic do stracenia - może poza życiem, ale co to było za życie w tym momencie?

Gdy gulgoczące dźwięki czarnego cielska znów zaczęły się zbliżać do ich dwójki, Paria panicznie przesunęła spojrzeniem po wszystkim, co ze sobą mieli. Nie było już od czego odpalić pochodni, by znów przyciągnąć nią uwagę monstrum, same kamienie też raczej nie mogły jej pomóc po raz kolejny, gdy była tak zasapana i głośna. Jedyne, co jej zostało, to lutnia na plecach. Uderzając w przeciwległą ścianę, na pewno narobiłaby dużo intrygującego hałasu. Na chwilę opuściła Kamelio na ziemię, by przeciągnąć swój instrument przez głowę i zdjąć go z pleców.
Czuła, jak coś w jej środku umiera, gdy podnosiła lutnię w górę, by zrobić nią duży zamach. Nie zdążyła nawet sprawdzić w jakim jest stanie i czy nadawała się w ogóle do naprawy, ale dopóki choćby połowa strun pozostawała na nią naciągnięta, to jeszcze na pewno wyda głośny dźwięk, uderzając o ścianę. Libeth grała na niej odkąd skończyła piętnaście lat, a jej palce stały się wystarczająco długie, by radzić sobie z szerokim, 11-chórowym gryfem. Teraz miała kilka sekund, żeby się z nią pożegnać.
Za mało.
Instrument poszybował w stronę, z której przyszła, z brzękiem odbijając się od ściany i uderzając o ziemię. Dźwięk strun długo jeszcze unosił się w powietrzu, co musiało przyciągnąć potwora i dać im czas na dotarcie do schodów. W swojej głowie miała do wyboru ocalenie Kamelio, albo lutni i nigdy nie sądziła, że tak źle będzie się czuła z decyzją, jaką podjęła. Ponownie złapała elfa i wykorzystując całą swoją resztkę siły, pociągnęła go w stronę wejścia na wyższy poziom.

- Pomocy! - zawołała, jeśli udało się jej wciągnąć elfa wystarczająco wysoko na schody. Nie wiedziała już, czy ma mroczki przed oczami z przerażenia, ze zmęczenia, czy z powodu tego okropnego samopoczucia i pieczenia przy oddychaniu, jakiego nie mogła się pozbyć. - Błagam, ktokolwiek!
Nie miała siły ciągnąć Kamelio już dalej. Zresztą jemu wcale nie służyło to, jak pomiatała nim po brudnym kanale. Wolała sobie nie wyobrażać, jaki będzie poobijany po jej nieudolnym wciąganiu go po schodach. Ale byli już wyżej i czarne, obślizgłe stworzenie nie mogło dalej iść za nimi, prawda? Nie mogło.
Bogowie, błagam, niech to nie potrafi chodzić po schodach.
Obrazek

Kanały pod miastem

72
Poświęcenie lutni w mrokach śmierdzących ścieków, nie była drobiazgiem łatwym do zignorowania. Instrument stanowił nie tylko rodową pamiątkę, ale również przedstawiał sobą ogromną wartość sentymentalną dla samej właścicielki. Nic dziwnego, że bolesne ukłucie w sercu wydawało się niemalże fizycznie odczuwalne, gdy Paria ostatecznie zdecydowała się na ciśnięcie nią z całą mocą, jaka wciąż pozostawała w jej wątłych ramionach.
Głośny brzdęk oraz stukot rozbijającego się o odległą ścianę instrumentu, na krótki moment wyciszył wszystkie inne dźwięki w najbliższym otoczeniu. Cokolwiek szamotało się do tej pory u boku kobiety, szybko połknęło przynętę, aby następnie ruszyć w towarzystwie cichego szurania w wyznaczonym przez dźwięk kierunku.
Libeth wreszcie mogła odetchnąć, choć i na to najwyraźniej nie planowała marnować zbyt wiele czasu. Bardzo mądrze! Jej siły słabły, a gorączka coraz bardziej dawała się we znaki, co oznaczało, że najbliższe minuty mogły zadecydować o jej własnym "być, albo nie być". Schody stanowiły w tym wypadku przeszkodę nie tylko dla robala, ale także i dla niej samej. Wtachanie Kamelio do ich połowy okazało się końcową granicą możliwości.

Podsumowując fizyczne zmęczenie, stres oraz nerwy, zaskakiwać by mogło, że kogoś równie nieprzystosowanego do podobnych warunków, nie zmogło dużo, dużo wcześniej. Paria miała jednak tego pechowego dnia więcej szczęścia, niż przypuszczała - jej wołania o pomoc przyniosły sukces.
Dźwięk kroków był coraz wyraźniejszy z każdą kolejną sekundą, aż Libeth wreszcie nie oślepiło nowe źródło światła tuż nad jej głową, u samego szczytu schodów.
- Oż ty, w dupę kopany...! - odezwał się na wydechu nieco skrzekliwy, męski głos.
- Już ty nie zachęcaj! - odparł mu donośny, kobiecy(?) baryton(???).
Na ten moment, Libeth mogła jedynie mocno wbijać palce w ramiona nieprzytomnego Kamelio i modlić się, aby samej do niego nie dołączyć. Jej nogi były ciężkie niczym kamienie. Nie wydawało się, aby mogła pociągnąć go dalej. Tym lepiej, że nie musiała.
Coś świsnęło nieopodal jej lewego policzka, powodując nowy, owocując nowym, donośnym wizgiem gdzieś dalej za jej plecami, lecz zanim dostała okazję, aby jakkolwiek zorientować się w swojej sytuacji, ktoś siłą oderwał ją od elfa i podniósł bez problemu ponad ziemię.
- Dosyć tego dobrego! - zadudnił ponownie kobiecy głos, który rozchodził się bardzo wyraźnie ponad głową ściśniętej na wysokości talii Parii. - Pilnuj mnie pleców, Ursa!
- Aye, aye! - odkrzyknął ochoczo drugi głos w towarzystwie cichego klekotania, zanim nastąpił kolejny świst.
Chwytając się resztkami siły woli własnej świadomości, Libeth spostrzegła jeszcze, że trzymająca ją obecnie pod pachą osoba, była niebanalnie potężnej postury i wzrostu.

Spoiler:
Foighidneach

Kanały pod miastem

73
Chyba nigdy nie zapomni tego dźwięku. Przeraźliwy, rozpaczliwy brzdęk uderzającej o ścianę lutni będzie śnił się jej po nocach do końca życia. Nie po to zabrała ją ze sobą z posiadłości baronowej. Martwiła się, że tam coś się jej stanie, że Lady Cendan jej dotknie i pobrudzi swoimi tłustymi łapskami, ktoś pozrywa struny, czy nie daj bogowie ją ukradnie. Libeth chciała ją ocalić, tymczasem okazywało się, że zarówno instrument, jak i ona sama lepiej by skończyła, zostając w rezydencji.
Nie powstrzymywała łez ściekających jej teraz po policzkach. Zbyt mało miała już powodów, by udawać, że wszystko jest w porządku. Wręcz przeciwnie, świat walił się jej na głowę. Do tego wszystkiego bolały ją ręce i nogi i miała wrażenie, że za chwilę nie będzie w stanie już zrobić ani jednego kroku więcej - a na pewno nie z ciężarem w postaci Kamelio. Sporym plusem tego, że był nieprzytomny, był fakt, iż nie musiała już zgrywać przed nim obojętności i niezłomnej pewności siebie. Straciła już ją całą. Tak samo jak chęć do walczenia o udowodnienie własnej niewinności. Teraz jedynym, czego chciała, było przeżycie najbliższej godziny.
Wspinanie się po schodach z elfem, którego ciężar ciągnął ich oboje w dół, było karkołomnym wyzwaniem. Chwyciła go w zgięcia łokci, by nie wysmyknął się jej w międzyczasie i stopień po stopniu wspinała się na górę, czując, jak drżą jej chyba wszystkie mięśnie. Jeśli uda się jej stąd wyjść, jutro nie będzie się w stanie ruszyć, ale nie martwiła się tym tak, jak stanem dłoni trefnisia. Z każdym kolejnym krokiem miała ochotę krzyczeć i kląć wściekle na cały świat, ale rozpaczliwie usiłowała wszystko robić w absolutnej ciszy, powstrzymując nawet oddech, co wcale nie dodawało jej siły.
W końcu zaniemogła i opadła na schody obok elfa, wciąż uparcie zaciskając palce na materiale jego koszuli, w razie gdyby postanowił się jednak z powrotem zsunąć na dolny poziom. Każdy oddech sprawiał jej ból, a głowa pulsowała nieznośnie po upadku, jaki Libeth zaliczyła wcześniej. Nie miała już siły, fizycznej ani psychicznej, by kontynuować tę wspinaczkę. Przeszło jej jeszcze przez myśl, że jeśli ci, których usłyszała, nie zareagują na jej wołania, po prostu tutaj zostanie i pozwoli się zeżreć.

Nie do końca dotarły do niej wypowiadane przez kanałowych przechodniów słowa, ale za to doskonale usłyszała świst tuż koło swojego ucha. Zacisnęła oczy i skuliła się. Miała już dość dźwięków. Miała dość wszystkiego.
I wtedy jakaś siła poderwała ją z ziemi.
Orientując się, że została podniesiona i najwyraźniej ktoś zamierzał ją stąd wynieść, nie zastanawiała się nawet kto to był. Byle dalej od ścieków, dalej od szczurów i tego wielkiego, obślizgłego potwora. I dalej od truchła rodzinnej lutni, pamiątki, jakiej utrata była jak utrata własnej kończyny.
- Elf - rzuciła jeszcze, orientując się, że jej dotychczasowy wysiłek był zbyt wielki i jej świadomość właśnie się poddawała. - Weźcie też elfa, proszę... jego ręce... do medyka, albo...
Nie miała już siły. Teraz pozostało jej jedynie zdać się na los - ten o wyjątkowo niskim jak na kobietę głosie.
Obrazek

Kanały pod miastem

74
POST BARDA
Trzymająca Parię mocno i pewnie postać, wydała z siebie coś na kształt zduszonego jęku i była to ostatnia, pewna rzecz, jaką zdołała wychwycić. Cała reszta powoli rozmywała się i zlewała na przemian, tworząc okrutnie niewyraźne zestawy dźwięków oraz obrazów. Byłoby to pewnie bardzo nieprzyjemne doświadczenie, gdyby i tak z sekundy na sekundę nie cichły i rozpływały się w niebyt coraz bardziej.
Ciężkie powieki wreszcie opadły na oczy Libeth zupełnie, bez możliwości ponownego podniesienia. Jej świadomość pochłonęła ciemność oraz głucha, kojąca cisza. Upragniony odpoczynek od bólu, zmęczenia i gorączki.

Akcja przeniesiona TUTAJ
Foighidneach
ODPOWIEDZ

Wróć do „Stolica”