Tuż po akceptacji prośby Otto został zaprowadzony do drzemiącego Verthusa, który z ojcowską miłością przywitał chłopaka w swojej rodzinie. Zapytał o to i owo, porozmawiał na błahe tematy, kazał nastolatkowi zacząć się lepiej ubierać i nabrać mięśni, gdyż taki młody, wysoki mężczyzna, jak ty, Otto, musi wzbudzać strach w swych wrogach. Polecił mu udanie się do Aeshynn po ten sam miecz, którym całkiem niedawno walczył i wygrał, po czym zdradził mu sekret tego ostrza - tajemnicze znaki wyryte na klindze przez jego byłą żonę(mówiąc to, Verthus miał smutny, żałosny wyraz twarzy, można więc było tylko podejrzewać, co się stało) dawały trzymającemu za specjalnie przygotowaną rękojeść siłę pobieraną od napastnika, z którym skrzyżowało się miecze, tym samym zabierając siły witalne temuż samemu przeciwnikowi. Zaklęcie jednak przestaje działać, o czym Ottorio zdążył się przekonać na własnej skórze, w chwili odstąpienia od siebie kling. Verthus kazał ostrożnie używać z tego ostrza, gdyż podobno jest to bardzo uzależniające. Jednakże stwierdził, że na sam początek, aby wspomóc chłopaka, takie cudo mu się przyda. A potem... zobaczy się co i jak.
Otto mimo znikomych zdolności szermierczych dostał swój pierwszy miecz, na dodatek taki wypasiony. W obozie bandytów nie musiał jednak z niego korzystać. Wesoła gromadka uwinęła się bardzo szybko z resztkami ciał, zniszczyła także namioty, spakowała cały swój dobytek i w gruncie rzeczy byli gotowi do drogi, choć poobijani. Nastolatkowi kazali się w tym czasie zdrzemnąć, aby miał siły do dalszej drogi i do naprawienia ich wszystkich, co uznali jednogłośnie za jego główny obowiązek. Gdy więc późnym wieczorem Ottorio obudził się, gotowy by leczyć, wszystko, prócz namiotu herszta było poskładane. Nie było natomiast Teshy. Szybko mu wytłumaczono, że poszła po konia, na którym będzie można przetransportować Verthusa. Nad ranem więc, gdy dłonie Aeshynn były gładkie jak pupa niemowlęcia, a nosy goblina i Otta w miarę już były podleczone, elfka wróciła z siwkiem, którego wręcz na siłę musiała ciągnąć za uzdę. Najwyraźniej i zwierzęta jej nie lubiły. Do południa więc coraz lepiej wyglądający herszt bandytów siedział na koniu, a resztki obozowiska płonęły. Wszyscy ruszyli więc w drogę, schowani pod rozłożystymi koronami drzew chroniącymi grupę przed południowym słońcem Archipelagu. Nieraz ciężko było się im przedzierać przez gęste chaszcze, a szczególnie koniowi, ale zawsze jakoś sobie radzili. Zdawali się wiedzieć, dokąd zmierzają, jakimi ścieżkami chadzają, a nawet których, pięknie wyglądających roślin nawet nie dotykać. Widocznie już długo siedzieli w dżungli i znali przynajmniej część jej niebezpieczeństw. Tak też już wieczorem wyszli spomiędzy gęstwiny i znaleźli się na plaży. Ottorio mógł ujrzeć w oddali stojący nieruchomo statek. Gdy zeszli niżej, Tesha wyciągnęła strzałę, podpaliła ją i wystrzeliła wysoko. Postanowili tuż po tym czekać.
Po jakiejś godzinie do brzegu przybiły dwie szalupy, a na nich brudni wioślarze. Nastolatek mógł wydedukować, że jego nowi kompani mają za przyjaciół piratów. I owszem, gdy już wszyscy załadowali się na łódki i dopłynęli do okrętu, rzeczywiście czekał na nich kapitan piratów i jego załoga, niczym z jakiejś opowieści. Zaczęła się więc długa droga.
W tym czasie Ottorio poznał bandytów i ich historię. Verthus, często wykorzystując chłopaka do leczniczych spacerów po pokładzie, opowiedział mu trochę o przeszłości swojej i swoich dzieci. Okazało się, że on i Barthus pochodzą z Keronu, a dokładniej z samego Saran Dun. Byli nisko postawionymi żołnierzami, takim mięsem armatnim. Mieli jednak ambicje, chcieli piąć się wyżej w hierarchii wojskowej, stać się poważanymi dowódcami. A byli tak naprawdę nikim. Verthus pochodził z chłopskiej rodziny i do wojska się zaciągnął, gdyż był czwartym synem z siedmiu samych chłopaków. W wojsku poznał Barthusa, syna lichwiarza, którego bardziej pociągały bitwy aniżeli zdzieranie z biednych dłużników. Tam też szybko stali się nierozłączni – dwóch młodzików, którzy chcieli zmienić świat. A lata mijały, podczas gdy chłopcy stali się mężczyznami. Verthus w tym czasie stał się poważanym pułkownikiem, dorobił się niemałego majątku... Barthus stał od niego może jeden stopień niżej, różnice w zdobywaniu kariery jednak nie przeszkadzały przyjaciołom. Rudzielec zeswatał nawet Verthusa ze swoją siostrą. Ślub był huczny i owocny, gdyż dziewięć miesięcy później na świat przyszedł pierworodny mężczyzny, który został nazwany Urthusem. Tak, tym Urthusem. Niestety matka chłopaka zmarła przy porodzie, zostawiając pułkownika z niemowlęciem. A potem wszystko inne zaczęło się walić. Verthusa i Barthusa dwa lata po śmierci żony i zarazem siostry mężczyzn oskarżono o spiskowanie przeciw koronie i miano stracić. Wtrącono ich do lochów, gdzie poznali... Gaspara! Krasnolud miał o świcie zawisnąć razem z żołnierzami za wymordowanie w karczmie mnóstwa niewinnych ludzi, oczywiście po pijaku. I cała trójka by zawisła, gdyby nie inny lokator ich celi, pewien goblin – Hagran, który wcale nie zamierzał się poddawać. Zielonoskóry siedział tutaj za próbę kradzieży bardzo cennego artefaktu. Cała czwórka dzięki umiejętnościom Hagrana wydostała się z więzienia i wybiła chyba pół straży, aby wydostać się na wolność. Musieli uciekać z Saran Dun, aby przeżyć. Urthusa Verthus musiał zostawić w sierocińcu. Chłopak miał zaledwie dwa lata i nie mógł go zabrać ze sobą, ale obiecał, że wróci za osiem lat. Tym samym czterech banitów w najbliższym porcie wsiadło na statek, który zabrał ich na Archipelag.
Tam, według opowieści Barthusa, gdyż herszt nie chciał o tym nic mówić, poznali piękną czarodziejkę. Imienia jej nikt nie wspomniał; do tej pory mówiąc o niej, każdy z bandytów miał ból wypisany na twarzy. Owa kobieta była nekromantką, która, tak jak żołnierze wraz z krasnoludem i goblinem, musiała uciekać przez swoje niezbyt legalne działania. Teraz wraz z jej przewodniczką po dżunglach, Teshą, szukały jakichś ruin. Czworo nowych przyjaciół załapało się na to – ich umiejętności były przydatne kobietom. Hagran był doskonałym złodziejem, zaś Gaspar, Verthus i Barthus szli przodem i wybijali wszystko, co stanęło na ich drodze, w tym dzikie bestie i inne niebezpieczeństwa. Dzięki temu dostali się do wspomnianych ruin, gdzie znaleźli to, co czarodziejka chciała znaleźć – dawno zapomniane runy. Potem ich historia się złączyła na zawsze. Po wyjściu z dżungli byli zmuszeni znowu uciekać, gdyż czekali na nich łowcy głów wynajęci przez Syndykat. Działania podjęte przez ekipę były nielegalne, ale i to, co znaleźli w świątyni, było bardzo pożądane przez ścigających. Musieli więc z powrotem zniknąć. A w tym czasie... Verthus i owa czarodziejka zakochali się w sobie. Dwa lata później mieli już własnego bobaska – Aeshynn. Zaszyli się gdzieś w Górach Daugon, cała szóstka i jedna malutka dziewczynka. Pięć lat później Verthus wedle swojej obietnicy wrócił po swojego dziesięcioletniego już syna. Wróciwszy w góry, Urthus szybko zaprzyjaźnił się z nową żoną ojca i swoją siedmioletnią siostrzyczką. I żyli w ten sposób, aż uznali, że to dla nich za mało. Zaczęli więc napadać na wioski, czyhać przy traktach... stali się bandytami. Urthus nauczył się fechtunku od ojca, zaś Aeshynn, wykazująca potencjał magiczny, pod okiem swojej matki poduczała się magii i zapomnianych run. Sielanka trwała tak przez około siedem lat, póki banda nie postanowiła wybrać się na Archipelag. Ekipa wraz z młodymi postanowiła pobawić się trochę na Wyspach, trochę postraszyć, trochę pokraść. I nic im by się nie stało, gdyby nie Syndykat Tygrysa, który nie zapomniał ich ucieczki i nie zapomniał, że czarodziejka wraz z córką mają w swoich rękach tajemnicze runy, które potrafiły nadawać moc przedmiotom. Z powrotem zaczęła się gonitwa. W Eroli, dokąd zawędrowali, łowcy głów z ramienia gildii zdążyli dopaść matkę Aeshynn. Próby pojmania jej żywcem spełzły na niczym, gdyż kobieta broniła się tak zaciekle. Najemnicy w końcu dorwali się do niej i bestialsko zamordowali. Reszta grupy zdążyła uciec, choć ból w ich sercu pozostał do dzisiaj. Z Archipelagu nie uciekli tylko dlatego, że postanowili się zemścić na Syndykacie za śmierć matki, żony i przyjaciółki. I właśnie taki był ich aktualny cel – znaleźć i zamordować tych, którzy się do tego przyczynili. Aktualnie płynęli w stronę Eroli na statku ich starego przyjaciela, który też dał im cynk co do właśnie tych osób. A Otto załapał się akurat na tę akcję...
Prócz tej historii połączonej ze zlepków rozmów z każdym członkiem bandy, Ottorio dowiedział się również, że dwa lata po śmierci żony Verthusa, czyli rok temu, herszt nawiązał romans z Teshą, co nie spodobało się ani Urthusowi, który nazywał czarodziejkę swoją mamą, ani tym bardziej Aeshynn, która obwiniała Teshę za zdradę wobec jej przyjaciółki. Aktualnie jednak obydwoje są w jakiejś kłótni, co rodzeństwu jest bardzo na rękę. Sama elfka też nie była taka zrzędliwa od zawsze. Dopiero po śmierci nekromantki stała się takim gburem. Oprócz tego nastolatek dowiedział się, dlaczego Urthus woli mężczyzn, a właściwie ich preferuje, gdyż kobietami nie gardzi. Miał on kiedyś tutaj, na Archipelagu przyjaciela, który w pełni był gejem. Ten namówił go na spróbowanie czegoś nowego. Po właśnie tym spróbowaniu Urthus polubił ten nowy dreszczyk emocji i zaczął eksperymentować. Natomiast Aeshynn, rok starsza od Otta, nigdy w życiu nawet się nie całowała. Zdradziła mu to kiedyś po wypiciu zbyt dużej ilości rumu. Stwierdziła też, że jakby Ottorio chciał, to ona by się chętnie zgodziła... Cała ta gromadka była niesamowicie barwna, tak samo jak ich historia. A Otto właśnie stał się jej częścią.
Zaklęcie lodowego szpikulca nie zadziałało po raz drugi. Mimo usilnych prób chłopaka, nic nawet nie drgało. Być może potrzebna była adrenalina albo po prostu Otto miał wtedy niesamowicie wielkie szczęście. Być może potrzeba więcej ćwiczeń, by to stało się wykonalne... jak zabicie kogoś. Nastolatek zaczął miewać też koszmary nocą, gdy statek bujał się na falach. Śnił mu się ten sam strażnik, którego z zimną krwią zamordował. Wykonywał ciągle tą samą czynność – wskazywał na niego palcem i nazywał mordercą. A potem gdzieś w oddali słychać było nawołujący chłopaka głos. Dźwięk ten przyprawiał go o niesamowitą, niewytłumaczalną tęsknotę. A gdy strażnik znikał, a we śnie Ottorio szedł w stronę głosu, budził się. Budził się i w środku pozostawała ta straszna tęsknota. Tak działo się nieregularnie, od czasu do czasu.
Nie od razu statek zawinął do Eroli. Najpierw załoga popłynęła do Karlgaardu w sprawach biznesowych. W tym czasie nastolatek zwiedzał wraz z rodzeństwem miasto, podziwiał jego architekturę i różnorodność. Nic ciekawego tam się nie działo, prócz miesiąca tam spędzonego. Nikt nie chciał mu powiedzieć, co tam robili mimo ciągłych pytań. Mógł tylko snuć podejrzenia. Miesiąc później, okręt wypłynął z Płonącej Zatoki i przybił do erolskiego portu. Verthus, już ozdrowiały i pełen sił, kazał się wszystkim rozdzielić po dwóch. On sam poszedł z Barthusem, Urthus z Aeshynn, Hagran z Gasparem, natomiast Otto... z Teshą. Tą wciąż patrzącą na niego z wrogością kobietą. Z wielką wrogością. Może nawet z nienawiścią? Kobieta nic nie mówiła, gdy w przystani przydzielono ich do siebie, tylko ruszyła do przodu. Coś mieli zrobić, ale oczywiście nastolatek nie wiedział, co. Mimo, że był częścią tej bandy, ci wciąż mu pośrednio nie ufali.
Szli więc ulicami portowego miasta, próbując nie zwracać na siebie niczyjej uwagi – Tesha o dwa kroki przed Ottem, dumnie wyprostowana i nawet nie zerkająca na niego. Chyba liczyła przez to, że chłopak się gdzieś zgubi. Na nic były pytania, gdzie idą i po co. Po prostu musiał za nią nadążać. I tak szli kawałek, póki Tesha nie zwolniła i nie wyrównała kroku z Ottoriem. Wzięła go pod rękę i szepnęła tnącym niczym ostrze głosem:
- Zachowuj się normalnie, szczylu. Obserwują nas – i rzeczywiście, gdy wbrew woli Teshy nastolatek się odwrócił, zobaczył jakiegoś podejrzanego typka, który udawał, że coś robi, a w rzeczywistości obserwował ich. Napotkawszy spojrzenie młodziana, odwrócił się i poszedł gdzieś. Elfka natychmiast pociągnęła blondaska w jakąś uliczkę i bezceremonialnie walnęła go z pięści w twarz, aż mu głowa odskoczyła. Na szczęście nie trafiła na nieszczęsny nos, który Otto zdołał wyleczyć. Ale śliwa pozostanie. - Pojebało cię?! Miałeś się kurwa zachowywać normalnie, a nie odwracać! Wszystko teraz szlag trafi. Wracamy na statek.
Pociągnęła Ottoria za sobą i obydwoje zaczęli kluczyć między uliczkami, w poszukiwaniu przystani. W jakiejś ironicznie ciemnej, wąskiej uliczce nagle z obydwu stron wyskoczyli strażnicy. Tesha spięła się, a jej dłoń powędrowała w stronę pasa, gdzie miała przyczepiony puginał. Jeden z napastników wyciągnął jakiś kawałek papieru i popatrzył na niego, a po chwili lekko skonsternowany na Otta.
- Tego nie ma na liście – mruknął. Zaraz po tym ktoś przecisnął się między ludźmi, kto wyglądał chyba na jakiegoś przywódcę. Odebrał list gończy swojemu podwładnemu i zerknął na niego przelotnie.
- Jest z nią, więc jego też łapiemy – powiedział i skinął na strażników zajmujących miejsce po obydwu stronach uliczki. Ci ruszyli na Teshę i Otta. Kobieta natychmiast wyciągnęła ostrze i ruszyła na pierwszego z napastników. Tymczasem Ottorio stał i nie mógł nic zrobić. Był otoczony przez strażników prawa, bez broni i możliwości obrony. Jeden z mężczyzn naskoczył na niego i nim chłopak zdążył się uchylić, poczuł ból w okolicach prawego oka i krew natychmiast ściekającą mu po twarzy. Potem ktoś od tyłu rąbnął go w skroń i film mu się urwał.
Obudził się, gdy poczuł, jak jego ciało bezwładnie gdzieś leci. Sekundę po tym uderzył głową w twardą podłogę. Cały kamienny świat zaczął wirować wokół niego, póki w końcu się nie uspokoił. Głowa i twarz go bolała niemiłosiernie, ale mógł się delikatnie podnieść i zorientować w sytuacji. Po drugiej stronie celi, jak mógł wywnioskować, z klęczek właśnie wstawała mocno poturbowana Tesha. Piękne włosy miała w nieładzie, twarz całą poobijaną, a z jej prawego przedramienia wystawała kość. Kobieta usiadła i oparła się o ścianę, nic nie mówiąc. Tylko spojrzała przelotem na Otta z czystą nienawiścią. Chłopak będzie miał mocno przechlapane, delikatnie mówiąc.
Sam Ottorio leżał całkiem niedaleko dziury, która chyba służyła za wychodek. A potem jego nos poczuł okropny smród fekaliów, potu i innych okropnych rzeczy, z czego większość wydobywała się z jegomościa siedzącego na ławce. Był brudny i śmierdzący, na dodatek wyglądał podejrzanie. Gapił się bardzo dziwnym wzrokiem na drugiego więźnia, gnoma. Gnom wyglądał jak gnom. Niski, w porównaniu z bardzo wysokim Ottem był chyba lalką. Miał sterczące na wszystkie strony krótkie, blond włosy, był do tego chudy. Nie wyglądał, jakby siedział tu długo, wciąż wyglądał w miarę porządnie. Jego ciemnoniebieskie oczy czegoś szukały po pomieszczeniu. Drzwi się zatrzasnęły, a jedynym źródłem światła stało się zakratowane okno wysoko przy suficie. W pomieszczeniu była wąska, drewniana ława przymocowana do ściany, na której siedział podejrzany typek. Gdyby Otto zechciał mu się przyjrzeć, jegomość miał na sobie jakieś zakrwawione łachy, wyglądał też, jakby siedział tu od bardzo dawna – długie włosy miał zlepione w strąki, dosyć gęsty, niechlujny zarost okalał jego podłą twarz i oczywiście ten świetny zapach, który mógł walczyć z tym z wychodka. Więcej tutaj nie było. Co teraz zrobi Ottorio z wściekłą, zapewne gotową go zabić Teshą, małym gnomem i mężczyzną, któremu dziwnie patrzyło z jego mętnych oczu?
Spoiler: