Re: Wschodnie Wody

241
Rozwój wypadków w kapitańskiej kajucie stanowił niezbity dowód na istnienie tak zwanej prawdy rzyciowej: plany planami, a i tak wszystko psu w dupę.

W chwili, gdy szabla utkwiła w ciężkich splotach żakardu, elfka uświadomiła sobie, że najwyraźniej cały zapas szczęścia wyczerpała podczas rozmów z Kebbem. Zawisnąwszy na nieszczęsnej kotarze z na poły uwięzionym ostrzem i wygiętą pod dziwnym kątem ręką, uzmysłowiła sobie także coś jeszcze. Coś, co było tak proste i oczywiste, że aż parsknęła z niedowierzaniem, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy.

Po cóż mieli wyrzucać ją za burtę od razu, skoro najpierw mogła im się przydać? A jeśli się nie przyda – zginie i tak. Na przykład zaplątana w zasłony podczas pirackiej ruchawki. Przyjazne zachowanie kapitana i jego ludzi, które brała za dobrą monetę, równie dobrze mogło być zwykłym wyrachowaniem. A ją, tak czy inaczej, spisywać na straty. Myśl – jak błysk – pojawiła się i zniknęła, zostawiając po sobie nieznośne, podskórne swędzenie. Nie wiedziała czy była to sprawka nagle przebudzonej intuicji, rodzącej się z wolna w trudach życia paranoi czy jadu wątpliwości wsączonego w ucho przez Thkuriba, lecz w danej chwili nie miało to zupełnie znaczenia.

Eshoar wrzasnęła, wściekła na niespolegliwą materię, (potencjalnie) obłudnego Kebba, tępotę orków i własną bezsilność. Niespodziewanie, jak gdyby w odpowiedzi na krzyk, poczuła uderzenie, szarpnięcie i nagły luz. Szabla wysmyknęła się z wykręconej dłoni i przepadła w bałaganie, a pierwociny genialnego planu elfki spoczęły w jej ramionach całym swoim zakurzonym ciężarem. Bez dalszej zwłoki przystąpiła do realizacji pomysłu, który wciąż wydawał się całkiem niezły. Zarzucając materię na głowę orczycy, Eshoar starała się nie patrzeć na leżącego na podłodze skrwawionego kwatermistrza. Zamiar ten wydatnie ułatwił jej zadany znikąd cios. Po nim bowiem nie widziała już absolutnie niczego.

Gdy się ocknęła i otworzyła jedyne zdolne do tej czynności oko, ze zdziwieniem skonstatowała, że nie znajduje się w stajni. Była pewna, że kopnął ją koń. Skrzywiła się mimo woli, a widmowa chabeta poprawiła. Elfka syknęła, zaklęła szpetnie i splunęła krwią, dziękując w duchu, że nie było w plwocinie żadnego z zębów, którym nagle – jak wyczuła językiem – zebrało się na tańce i swawole. Z niedoszłej żałoby po utraconym pięknie wyrwała ją nowa fala rabanu, wlewająca się frontowymi drzwiami.

Odsiecz, jak można było wnosić po stanie kebbowej załogi, była nieodzowna. Trugan leżał nieprzytomny, Narval gdzieś przepadł, Kebb zniknął jej z pola widzenia, a Agharravdag... Nagle oszołomiony uderzeniem mózg Eshoar odebrał i odpowiednio zinterpretował obrazek rozgrywający się tuż przed jej oczami. Nawet jeśli bosman doczołga się do leżącego nieopodal ostrza, nie będzie w stanie utrzymać go w pochlastanych rękach, nie wspominając o obronie.

Jak żgnięta nożem zebrała dupę z podłogi i rzuciła się w stronę yerzega. O ile to możliwe, zamierzała doskoczyć do ostrza, chwycić je i wstając – siłą rozpędu – wyprowadzić w kierunku Bmog wredne cięcie od dołu w taki sposób, by zakrzywiony sztych zakotwiczył w kroczu albo flakach orczycy.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

242
Pierwsza dopadła do yezrega, złapała i cięła w przelocie. Orkowe ostrze było ciężkie jak na miecz i nieporęczne dla nawykłej do szabli elfki. Ostro ścięte na końcu, pozbawione sztychu czy pióra, a zatem zasięgu i precyzji, z którymi dane było jej zwykle pracować. Przypominające raczej tasak (i to rzeźniczy) z inną krzywizną, niedobraną do niej długością i wyważeniem… Całokształt wrażeń można było przyrównać do sytuacji, w której Esh zostałaby zmuszona wdziać na siebie gruby i o trzy rozmiary za duży kaftan z foczej skóry. Na bankiet.
Dość zrozumiałe, że miała prawo czuć się nieswojo. A planowane przez nią cięcie wyjść zupełnie inaczej niż to sobie zamyśliła. Inaczej — nie zawsze gorzej. A obok prawdy rzyciowej zechciały objawić się teraz dwie kolejne, nie mniej ważkie, brzmiące: „brzytwa jest brzytwa” i „ładnemu we wszystkim ładnie”.
Dzierżony przez Esh yezreg, stworzony do tego, by uderzać nim bliżej środka, zszedł jej nieco ukośnie, tnąc nie w krocze, nie we flaki, ale po wnętrzu odsłoniętego, muskularnego uda orczycy. Siłą rozpędu, tuż przy pachwinie, tam, gdzie nie chronił jej potężnie rozbudowany czworogłowy. Wystarczyło płytkie cięcie, głębsze niż skóra. Krew, która polała się spod ostrza była jasna i wartka.
Eshoar nie miała pojęcia jakim kuriozalnym prawem natury albo dzięki któremu przeklętemu bóstwu tym razem, wyrastająca przed nią potworzyca nadal trzyma się na nogach. Pomimo przebitego wcześniej boku i juchy spływającej po grubej nodze niby siklawa po skale, Tsgaa nie tylko zachowała pion, ale oddała jej własnym yezregiem. Wolniej niż potrafiła, zdecydowanie słabiej niż dotychczas i jakby bardziej bladozielona niż przed chwilą. Ale nadal tak, że rzuciło elfkę na plecy, zaraz po tym, jak wraże uderzenie zadzwoniło o jej paradę na całą kajutę.
Miała z tej pozycji całkiem niezły widok na śmierć Agharravdaga, któremu pojawiający się znikąd Rimruk rozwalił czaszkę obuchem, tuż przy samej posadzce. Wspomnienie widoku rozlatujących się po niej na wszystkie strony zębów jeszcze wiele razy miało jej odebrać apetyt przed posiłkiem. Szczęśliwie dla niej (jako również znajdującej się w zasięgu Rimruka), bosman Kebba nie pozostawał długo niepomszczony. Nawigator Narval, który ponownie pojawił się w polu widzenia jej zdrowego oka i bezapelacyjnie modlił się do właściwych bogów, położył bojowego kapitana Zębów nad wyraz celnym strzałem. W cholerny oczodół. Bezwładna góra mięcha ze stercząca z czaszki lotką, która z niego została, zwaliła się tuż obok niej, ciężarem, od którego zatrzęsły się wszystkie meble w kajucie.
Z tego, co dane było jej jeszcze zobaczyć — szala, choć nierówno obciążona, zaczynała stopniowo przechylać się na stronę załogi Kebba, choć ta, lawirując wśród własnych zmarłych i porozbijanych sprzętów, wcale nie wyglądała na zwycięską.
Majtkowie atakowali Khurga niby wilcy osaczonego żubra. Fakt, że wódz „Zębów” wydawał podobne do wzmiankowanego bizona odgłosy, nadawał porównaniu dodatkowej trafności. Świadomy losu swoich podkomendnych, czy nie — nic nie wskazywało na to, by wielki ork zamierzał się poddać. Gdy patrzyła, czterech marynarzy kończyło go żgać wszystkim, co mieli pod ręką. Zobaczyła też Kebba, wspartego na złapanym wcześniej ostrzu, teraz ociekającym, zmierzającego w jej stronę z miną człowieka świadomego bezsensu odbytej tu właśnie rzezi oraz dalszego jej zawracania, kiedy wsparcie nadeszło zbyt późno, by mogli pozwolić sobie na luksus brania jeńców. Spod rozciętego rękawa koszuli błyskało lekko draśnięte ramię, kusztykał też lekko na prawą nogę.
Wypatrzenie jej nie zajęło mu długo. Była jedyną żywą osobą ze wszystkich czterech po prawej stronie stołu narad — zastrzelonego Rimruka, zmiażdżonego Agharravdaga i stygnącej w kałuży krwi Tsgaa, zaciskającej dłonie na udzie i wytrzeszczającej na elfkę otwarte oczy, jak gdyby mogła zabić ją tym pośmiertnym wejrzeniem.
Dostałaś gdzieś? Oprócz twarzy? — spytał, pomagając jej się podnieść. Chyba nie dostała. Krew schnąca jej na sukni nie była jej. W tle słyszała klnącego Narvala, głuche tąpnięcie oraz jeden, natychmiast urwany okrzyk zwycięstwa.

Re: Wschodnie Wody

243
Działając pod wpływem impulsu, zupełnie nie myślała o tym, co będzie, jeśli jej się nie uda. Co będzie, jeśli coś pójdzie nie tak. W jej głowie, jak gnom po pustym sklepie, latała tylko jedna niezbyt przydatna i mało wyszukana sentencja rodem z portowych murków: „Won do piekła, kurwo wściekła”. No i poszło nie tak, ale fortuna nie opuściła Eshoar z domu Zefir. Wyszła tylko za potrzebą, wracając w samą porę, by pokierować za ciężką, zbyt toporną bronią i ostatecznie spełnić niezbyt grzecznie sformułowane życzenie elfki.

Yerzeg skosił, przelatując przez tętnicę udową orczycy, wywołując obfitą i szybką utratę krwi. Mimo śmiertelnej rany Tsgaa Bmog jeszcze przez długą chwilę nigdzie się nie wybierała. A już na pewno nie tam, skąd niechybnie wyrzucono ją za złe sprawowanie. Nim więc padła wreszcie wykrwawiona, zdołała jeszcze zadzwonić swoim yerzegiem o ten dzierżony przez elfkę i posłać ją siłą ciosu na deski.

Impet uderzenia wypchnął Eshoar całe powietrze z płuc, wzbudził kolejną falę bólu w obitej twarzy i zupełnie nową – w stłuczonych plecach, niemal pozbawiając elfkę przytomności. Na swoje nieszczęście pozostała świadoma, a widok eksplodującej na podłodze niby dojrzały arbuz głowy Agharravdaga wywołał u niej zwolnienie blokady maszyny panikująco-rzygającej. Nie miała dość tchu ani sił, by krzyczeć, ale mogła przegiąć się na bok i opróżnić żołądek, co też skwapliwie uczyniła. Nim zdążyła ponownie spojrzeć w kierunku zmasakrowanego bosmana i jego oprawcy, Rimruk leciał już ku deskom z pierzastym bełtem w oku. Gruchnął tuż koło niej, prosto w wino i małże, które zwymiotowała.

Odsunęła się ze wstrętem od drgającego konwulsyjnie orka, oddychając spazmatycznie. Ocierając usta grzbietem dłoni, a dłoń w powalany krwią materiał sukni, potoczyła spojrzeniem po kajucie. Wyglądało na to, że wygrali, choć cena, jaką za to zapłacili była straszliwa. A nie wiadomo było jeszcze, co dzieje się na zewnątrz. Spróbowała wstać, podpierając się o wciąż ściskany w dłoni tasak, ale szło jej niesporo. Dopiero silne ramię Haaruma Kebba postawiło ją na nogi.

Dziękuję — sapnęła, próbując złapać utraconą gdzieś pomiędzy dekapitacją Etrena, a rozsypującymi się po podłodze zębami Agharravdaga równowagę psychiczną. Ta fizyczna wróciła niemal od razu, choć pulsujący ból twarzy ćmił irytująco, a wizję ograniczoną miała do jednego oka. — Nic mi nie jest — rzekła hardo, zaciskając usta i puszczając nieco zbyt gwałtownie podaną jej rękę. Unikała wzroku Kebba. Nie chciała, by patrzył na nią w takim stanie. Po chwili jednak zmitygowała się i uśmiechnęła krzywo. — Do wesela się zagoi — zakpiła. Puściłaby mu oko, gdyby miała jakieś na zbyciu.

Odeszła kawałek, na bok odrzucając orczy tasak. Z kłębowiska roztrzaskanych sprzętów wygrzebała szablę, rozejrzała się też za balisongiem. Jeśli go znalazła, schowała na powrót za dekoltem. Suknię spruła na wysokości ud, skracając szybkim, gwałtownym szarpnięciem. Tak wyszykowana, była gotowa do wyjścia.
Ostatnio zmieniony 31 lip 2019, 8:19 przez Juno, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

244
Porzucona orkowa broń huknęła o podłogę. Eshoar rozejrzała się wkoło, po wciąż jeszcze stygnącym pobojowisku.
Ojcze w głębinach… Przecież to jakaś jebana masarnia… — utrafił w sedno jeden z majtków, nieznany jej z imienia.
Stosunek żywych do martwych obecnych w tej kajucie prezentował się mniej więcej w równych proporcjach. Uhonorowany nawet po śmierci zwalisty Khurg, zajmował właściwą wodzowi centralną część kajuty, budząc nieodległe skojarzenie z wyrzuconym na brzeg cielskiem wieloryba padłym pod niezliczonymi razami harpunów — krew znaczyła jego odzienie rozległymi czerwonymi wykwitami, a tu i ówdzie dało dostrzec się wbity weń grot lub ułamany puginał. Kucharz Slax, pierwsza ofiara tego wieczora, z obnażonym makabrycznie żołądkiem zalegał po prawej stronie stołu, przysypany częścią przygotowanej przez siebie zastawy. Etren, który nieszczęśliwie stanął na drodze żywiołu, znajdował się kolejno: pod dłuższym krańcem stołu od strony wejścia oraz na jego blacie, w pustym koszu na wino, przewróconym na paterę z maskami hamarnis olwymich. Niedaleko na prawo, jak było już wspomniane, zastygła jego morderczyni, a między stołem do narad i tym od map, rozciągali się Rimruk i Agharravdag, choć przy odrobinie spostrzegawczości, dało się też dostrzec fragmenty tego ostatniego nawet na suficie. Jeden majtek wykazał się spostrzegawczością. Poznali go po torsjach.
Patrzący na pozostałości swojego bosmana Kebb, miał wyraz twarzy jasno wskazujący, że powstrzymuje w sobie coś zgoła innego niż niedawną wieczerzę. Klnąc plugawie, porwał rozdarty przez Eshoar żakard i przykrył nim dawnego bosmana.
Trugan dycha! — zakrzyknął nagle nachylający się nad nim Narval — z całego oryginalnego składu obecnych, jedyny, który nie doznał żadnego uszczerbku na zdrowiu. Fizycznym.
Na łóżko go. Do mojej sypialni — zarządził z miejsca kapitan. — Shedid!
Aj!
Biegnij po kogoś, kto zna się na felczerstwie
Trugan się zna!
Dla Trugana, baranie.
Tak jest!
Shedid wyleciał przez drzwi. Jeden z majtków ruszył w głąb kajuty, by pomóc Narvalowi dźwignąć kwatermistrza.
Ten przy drzwiach też żyje! — Gdziekotwa wskazał na opartego o ścianę orkowego ochroniarza, trzymającego się za przestrzelony brzuch. Pomimo częściowo pionowej pozycji i wydawanych z siebie miarowych jęków i posapywań, zielonoskóry nie wyglądał na przytomnego. Głowa ciążyła mu wyraźnie i kiwała się cięgiem niby u pijanego, a powieki trzepotały jak zaplątana w firankę ćma. — Co z nim?
Nic. To płotka. — Kebb oparł się o zabałagiony mapstół, przypasując długi kordelas z pochwą i sprawdzając, czy chodzi w niej bez przeszkód. — Dostał w bebech. Za burtę z nim, ale jeszcze nie teraz. Gdzie Krótki? Był tu przed chwilą.
To on po nas przyleciał, zaraz po tym, jak się zaczęło. Zebrałem ilu mogłem. Reszta została na stanowiskach, żeby baczyć, co dzieje się u „Zębów”. Zdjęliśmy trap, a kilku od nich zaczęło do nas strzelać z burt, dopóki nie odbili.
Dobrze. Nie mamy czasu na głosowanie, dlatego chwilowo przejmujesz obowiązki bosmana. Leć do sternika, obydwie kotwice w górę, okręt w dryf, zwrot bakburtą na relingi i czekaj tam ze swoją wachtą.
Tak jest!
Nuote, na dziób. Pogoń takielarzy do wieszania lamp, niech „Noc” podpłynie w gotowości, a „Sucz” czeka w odwodzie.
„Noc” już wie. Kapitan Najaf kazał im migać. Poszli do wiatru, ciągnęli brasy.
Tym lepiej. Każdy zdolny do walki — za mną!
Narval, świeżo mianowany bosman Gdziekotwa oraz pozostali marynarze posłuchali wezwania, uzupełniając w biegu oręż lub poprawiając ten już posiadany i po kolei wychodząc za drzwi.
Nadal coś mi się tu nie kalkuluje — myślał na głos Haarum, kulejąc w stronę wyjścia. — Któryś widział Zurghaba? Albo var Dzarrę? Po tym, jak wybiegli z kajuty?
Kiedy flauta zapadła wśród starającej przypomnieć sobie załogi, Esh z niemałym trudem odnalazła na deskach podłogi ciśniętego podczas awantury balisonga. Nie uszło to uwadze Kebba.
— Skąd to masz? zapytał spokojnie. Tego, że pytanie było poważne, domyśliła się po tym, że kapitan dłużej zatrzymał wzrok na składanym ostrzu niż jej odsłoniętych nogach.
Nim miała okazję otworzyć usta, odpowiedź sama wpadła do kajuty, wepchnięta do niej ciężką ręką Rugana. Pięknolicy Thkurib o podbitym srebrem języku, upadł na kolana i na deski tuż pod ich nogami. Od czasu kiedy się ostatnio widzieli — trochę mniej pięknolicy, za to bardziej poszarpany i ociekający, zwłaszcza z rozbitego nosa, przewiązany powrotem w nadgarstkach.
— Moja grupa złapała ptaszka, jak przerżnął grydkę drugiemu zielonemu, kiedy chciał wracać do swoich. Zdało mi się to podejrzane, więc pomyślałem, że przywiodę żywego, nuż Pan Kapitan...
— Niegłupiś, Rugan. Co się tam teraz dzieje?
— Leją się między sobą. Choć już cichnie.
Mówże składniej, kto z kim!
No „Zęby”. U siebie. Faari miał lunetę, mówił, że widział, jak kilku wyłazi prosto z morza i wspina im się po burtach...
Patrzyliście na wodę wokół burt? Żadnych szalup?
Względem szalup, jedna podpłynęła pod naszą. Machali szmatą, powiedzieli, że chcą gadać z kapitanem Kebbem. Czterech typa w środku.
Orków?
Ludzi. Chyba. Niektórzy pozasłaniani, ale poznaliśmy.
To nikt od Khurga — wtrącił się nagle Thkurib — Możecie ich wpu...
Czubek kapitańskiego buta wymierzony podle splotu słonecznego metysa, zatrzymał jego wypowiedź.
Zabawne. Kiedy ostatnio sprawdzałem, to ja byłem kapitanem tej jednostki. — Po raz pierwszy Esh miała okazję oglądać Kebba w takim stanie. Chociaż nie podniósł głosu, usłyszała w nim wściekłość, zimną jak okruch lodu. — Nie wiem, jaki dokładnie angaż miałeś w dzisiejszą sprawę — podjął, nachylając się nad łapiącym hausty powietrza przez zmiażdżone usta Thkuribem. — Ale wnet to ustalimy. Żeby wiedzieć, co jeszcze ci zrobimy, zanim przeciągniemy pod kilem.
Powiedz mu. — Tym razem słowa wypowiedziane przez metysa zostały zaadresowane do nie do kapitana, ale jego kochanki. Thkurib uniósł się znad podłogi, wykręcając głowę, by widzieć elfkę. — Powiedz mu. O tym, jak ci pomogłem. I ostrzegłem przed „Zębami”.

Re: Wschodnie Wody

245
Po tym, czego świadkiem była na imprezie u Raska, nie spodziewała się ze strony kapitana czy któregokolwiek z piratów nadmiernej wylewności względem poległych. Była wręcz przekonana, że takie jatki to dla nich chleb powszedni, proza – paradoksalnie – życia. Cóż, najwidoczniej była w błędzie. Reakcja Kebba była zaskakująco... ludzka. Ojcowska nawet. Ale ostatecznie był kapitanem, a kapitan bez załogi, to chuj nie kapitan. Błędem z jej strony było przypisywanie mu okrucieństwa wobec wszystkich na podstawie jednego zajścia. Chyba wciąż, mimo wszystko, uważała ich za potwory. Tylko kim w takim razie ją czynił udział w tym wszystkim? Spojrzała odruchowo na stężałą twarz Bmog, ale zaraz odwróciła wzrok.

Starała się nie popełnić błędu majtka i nie przyglądała się zbyt wnikliwie pobojowisku. Ograniczona wizja i ból rozpraszający jej uwagę nagle stały się sprzymierzeńcami. Niemal cieszyła się, że oberwała. Z drugiej jednak strony trudniej było znaleźć cokolwiek wśród stert roztrzaskanych mebli i naczyń. W dodatku wszystko się lepiło i cuchnęło obrzydliwą mieszaniną wina, jadła, żelaza, krwi i flaków. Panująca w kajucie duchota również nie pomagała. Gdy nieopatrznie, podczas szukania balisonga w okolicach stołu, zerknęła z bardzo bliska na dolną partię tego, co jeszcze przed chwilą było Etrenem Tsevere, znów chwyciły ją torsje. Tym razem suche. W międzyczasie Haarum wydawał załodze polecenia, a gdy skończył, skończyła i Eshoar. Łapać powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba oraz szukać swej zguby.

Pytanie o przedmiot zmroziło jej na moment krew w żyłach, nie wiedziała co odpowiedzieć. Mówić prawdę, półprawdę czy kłamać? Gdy sądziła, że gorzej być już nie może, do kajuty wrzucony został Thkurib var-Dzarra i pogrążył ją jeszcze bardziej. Poczuła wędrujące po kręgosłupie zimno, a jednocześnie zrobiło jej się duszno i gorąco. Stała tam, z obitą twarzą, w okrwawionej, podartej sukience i trzymała w ręku dowód na to, że odbyła z półorkiem rozmowę, o której nie powiedziała Kebbowi. Była jednak przekonana, że piękniś chce ją po prostu zbajerować, a nóż... Ha, nóż powinien był dać jej do myślenia. Ale najwidoczniej nie była najlepsza w te klocki. Tylko czy te minuty, które dzieliły wyjście Thkuriba z kajuty i rozpętanie w niej piekła mogły w jakiś sposób wpłynąć na przebieg wydarzeń? Nawet wiedząc, że „Zęby" zaatakują, niczego by to nie zmieniło. Krew i tak zostałaby przelana. A przynajmniej tak wolała myśleć Eshoar.

Czy moglibyśmy odbyć tę rozmowę na zewnątrz? — zapytała, nie patrząc na metysa, lecz na kapitana „Wyroku". Czuła, że z wolna miękną jej nogi i zaczyna brakować tchu, a w piersi lęgnie się obezwładniające ciepło. — Cuchnie tu jak w wychodku. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza... A przy okazji... obejrzymy sobie tych... w szalupie. — Zaczęła dyszeć, w oczach jej pociemniało, a do uszu ktoś napchał gałganów. Niezależnie od decyzji Kebba, elfka spróbuje przepchnąć się w drzwiach kajuty i wyjść na pokład.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

246
Jeśli Eshoar zdążyła zapomnieć, że jedyną akceptowalną formą barteru w łączącym ją z Kebbem układzie była „szczerość za szczerość”, a nie „pytanie za pytanie”, nieuznające wykrętów spojrzenie kapitana szybko jej o tym przypomniało. Nie ono jedno zresztą. Wszystkie obecne w kajucie pary oczu (i nie tylko pary) naraz znalazły się na niej. Na jedną, nieprzyjemną chwilę, wystarczająco długą, na to by wróciła jej wiara w niedawno porzucone wyobrażenie o pirtach.
Wyobraź sobie, Thkurib — zaczął Kebb, w zupełnej ciszy, litościwie zdejmując z elfki uwagę zgromadzonych. — Że po martwym Zughrabie domyśliliśmy się, że twój alians zdążył dobiec końca. A ja... Kebb zatrzymał na dekolcie Eshoar wzrok pozbawiony pożądania. — Domyślam się również, kto zechce złożyć nam wizytę. Rugan!
Łysy majtek targnął karkiem, zastrzygł uszami.
Wpuść naszych gości na pokład, uprzednio rozbroiwszy.
Pomruk gniewnego uznania rozległ się wśród pozostałych majtków. Wlokąc za sobą pojękującego półorka, towarzystwo ruszyło do wyjścia, łącznie z kapitanem, który opuścił kajutę na samym końcu.
Razem z piratami opuściła ją także Eshoar, nie musząc przepychać się w stronę drzwi, choć początkowo zastawiający je Rugan obejrzał się na Kebba z niemym pytaniem, czy powinien ją przepuścić. Kapitan zbył go krótkim gestem lewej dłoni. Nikt nie odpowiedział zaś na jej własne, niedawno zadane na głos. W ogóle nie zwracano na nią teraz większej uwagi. Nie wiedziała jeszcze, czy to dobrze, czy nie.
Atmosfera na pokładzie — choć zdecydowanie bardziej rześka od tej panującej w środku kapitańskiej kwatery — również przyprawiała o zawrót głowy. Pokład mienił się od marynarzy w stanie gotowości, ruchliwych, pokrzykujących i przemieszczających się z miejsca na miejsce. Na masztach ponad ich głowami uwijali się linowi — zwinni jak małpy, przeskakujący po salingach, napinających wanty i sztagi.
Okręt orków, wielki, nasmołowany i ciemny jak kaszalot oddalił się od ich burt, choć nie z zasięgu nieuzbrojonego oka, spleciony w chwiejnym tarle z drugim lewiatanem urukhuńskich synów. Żagle tego drugiego płonęły. Elfka nie była w stanie dostrzec, co dokładnie działo się na odległym barkasie, wśród dymu i rejwachu, ale niesione falami echo dawało jej wystarczające pojęcie na ten temat. Wystarczające, aby pomimo wszystkich niedawnych przeżyć, poczuła ulgę, że znajduje się właśnie tu.
Świadkujący temu marynarze „Wyroku”, ci obserwujący i przyczajeni z łukami na kasztelach oraz pod burtami, przyglądali się temu z zaniepokojonym niedowierzaniem, wyczekując jednoznacznego rozkazu do ataku niby kanie dżdżu w długie i suche lato.
Sygnałem, że coś zaczyna się dziać również u nich, byli dla niej najbliżej stojący załoganci, porzucający swoje liny i zajęcia, by ustawić się nierównym szpalerem przy sterburcie. Niby w parodii musztry królewskiej marynarki, prostowali się przed kulejącym od kasztelu Kebbem, zmierzającym w kierunku spuszczonej drabinki, po której wspinali się ich niezapowiedziani wizytatorzy.
Jeden po drugim, zwinnie wskakiwali na pokład, ubrani w lekkie, nieco obniżone w kroku spodnie wyszywane muszelkami. Całkiem bosi lub obuci w lekkie skórzane pantofle. Obsmyczeni rzemykami lub łańcuchami, spływającymi im na odkryte torsy, czasem tylko przykryte rozsznurowanymi kusymi kamizelami bez rękawów, zakładanymi bezpośrednio na nagie ciała. Wszystkie bez wyjątku opalone, soczyste od rzeźbionych mięśni i poznaczone tatuażami — innymi niż te, które widywało się u marynarzy i portowców. Głowy i twarze mieli skryte za luźno obwiązującymi je pstrokatymi chustami różnego kształtu i koloru, częściowo odsłaniające ich spokojne oblicza i czujne oczy. Ręce i przedramiona — obwiązane taśmami materiału, czasem przykryte skórzanymi ochraniaczami lub karwaszami. Jeden okręcił je sobie cienkim splotem barwionego na czerwono sznura.
Ma się rozumieć, broń, którą składali, przekraczając pokład, również była osobliwą. Krótkie, podwójnie giętkie ostrza, wężowato falowane klingi o rzeźbionych w kości lub niespotykanie jasnym drewnie ozdobnych rękojeściach i kastety z ostrzami migały krótko w dłoniach, wyciągane nie wiedzieć z jakich kieszeni i zakamarków ich lekkich strojów. Esh nie przypominała sobie, by widziała podobnie egzotyczny oręż inaczej niż jako osobliwy asortyment jakiegoś kupca przybyłego z odległych części Wysp. Przynajmniej do czasu, kiedy jeden z nich nie wyjął zza paska balisonga niemal identycznego z tym, który spoczywał właśnie w jej dekolcie. Patrząc na przybierane przez nich pozy i sposób, w jaki się ruszali, cała procedura zdawała się zbytecznym zabiegiem. Nawet bez swych ostrzy sprawiali wrażenie uzbrojonych.
Łącznie było ich czterech — dwóch elfów i tyleż ludzi. Sami mężczyźni. Najdziwniejszym ze wszystkich był jednak piąty z nich, ten, który wgramolił się po reszcie.
Ubrany najzupełniej normalnie: w kamizelę, koszulę, długie marynarskie buty. Nie nosił ozdób, broni, ani biżuterii, z postury był raczej przeciętny. Umiarkowanie opalony blondyn ludzkiej rasy, wiek trudny do oszacowania — równie dobrze mógł być w drugiej lub czwartej dekadzie swojego życia. Miał ciemne, przenikliwe oczy o przekrwionych białkach, które widziało się nawet z daleka. Eshoar wiedziała, że kogoś jej przypomina. Nie wiedziała, czy przez nie, czy może przez okalające je brwi i usta, trwale wygięte i zmarszczone w złośliwym, sardonicznym wyrazie.
Dopiero leniwy sposób poruszania się jegomościa zdradził go jej pamięci i skojarzeniom. Przypominał jej kota. Złego, starego kota. Przeciągnąwszy się leniwie, rozejrzał się powoli po pokładzie, jak gdyby rady z reakcji, jaką wywołało wśród załogi jego pojawienie. Ta ostatnia była wyraźnie wyczuwalna. Elfka nie musiała wcale sama rozglądać się wokół, ażeby wyczuć panujący dookoła nastój. Wbrew temu, czego należałoby oczekiwać — nie było to zaskoczenie. Wprost przeciwnie — pełne wrogości zrozumienie i uwaga. Z rodzaju tych, które w przyrodzie zwykły zdarzać się pomiędzy naturalnymi wrogami dwóch różnych gatunków. Zgromadzeni na pokładzie hostis humani generis bez ochyby przeglądali się teraz we własnych hostis
Utrzymywana przez Kebba i jego oficerów dyscyplina kazała im pozostać na miejscach, choć był to szyk psa na łańcuchu, gdy kot przelatywał przez podwórko. Widząc przybyszy, większość pirackiej braci zanosiła się złym rechotem, witała delegację gwizdami i okrzykami złowróżebnej zachęty.
Pierdolone syndyki... — usłyszała za sobą głos ciągle odpicowanego na powitanie „Zębów” Faariego przyglądającego się nowemu poselstwu z gniewnym niedowierzaniem.

Re: Wschodnie Wody

247
Bliska omdlenia Eshoar niewiele robiła sobie z groźnych spojrzeń pirackiej braci, bo i chwilowo niespecjalnie docierało do niej co się wokół dzieje. Skupiła się przede wszystkim na tym, by nie rymsnąć bez czucia o podłogę. Pojąwszy zaś, że nie ma co liczyć, by przepuszczono ją w drzwiach, oparła się o tę samą szafkę, przy której Thkurib wręczył jej feralny prezent i zjechała wzdłuż niej plecami, aż usiadła w kucki. Bezwiednie zanuciła pod nosem dobrze znaną melodię, przymykając jedyne sprawne oko.

Trwała tak chwilę, próbując uspokoić oddech i przegnać mroczki spod powiek. Wreszcie — gdy Kebb zarządził opuszczenie kajuty, czekając aż wszyscy go wyminą, by móc zamknąć pochód — Eshoar wstała, podeszła do niego i wcisnęła mu w dłoń balisong.

Dostałam to od Thkuriba — powiedziała spokojnie, patrząc piratowi w oczy. — Nalegał, bym opuściła imprezę razem z nim. W wiadomym, jak wówczas mniemałam, celu. Gdy odmówiłam, dał mi to cacko i ulotnił się sam. Zachowałam ostrze na wszelki wypadek — zawiesiła głos i westchnęła. — Lecz na niewiele się zdało obsługiwane nienawykłą doń ręką. — Tą samą ręką, o której była mowa, elfka dotknęła przelotnie szorstkiego policzka Kebba, po czym cofnęła się i opuściła kajutę w ślad za resztą załogi.
*** Na pokładzie, miast wytchnienia, czekał ją kolejny akt pirackiego dramatu. Niestety nikt nie pokusił się o spisanie didaskaliów do tej pięknej tragedii, toteż Eshoar przyglądała się napiętej jak baranie jaja sytuacji bez zrozumienia.

Ceremonia zaokrętowania nieoczekiwanych gości wraz z ich rozbrojeniem zdawała się trwać wieczność całą i nie mieć zupełnie sensu. Przynajmniej w odniesieniu do pozbawiania przybyłych broni. Wyglądali na takich, którym za jedno czym zatłuką swoją ofiarę — żelazem czy gołymi pięściami. Przypominali elfce wielkie koty żyjące w tropikalnych lasach Archipelagu, pełne gracji, piękne i śmiertelnie niebezpieczne. Jak się wkrótce okazało, niedaleka była w tym skojarzeniu od prawdy.

Elfka przyglądała się im z nieukrywanym zaciekawieniem, a nawet przyjemnością, bo niebrzydki prezentowali sobą widok, gdy na pokład wlazł zupełnie do reszty niepasujący, a nade wszystko podejrzany typ. W tym samym momencie usłyszała za sobą głos Faariego.

Syndykat Tygrysa? — zapytała Eshoar, chcąc upewnić się czy dobrze odczytuje komentarz chłopaka. Słyszała o Tygrysach, jak chyba każdy Wyspiarz, choć sama nigdy nie miała z nimi do czynienia. Pamiętała tylko, że byli Kelaganowi solą w oku, nie raz zmuszając go do ustępstw na rzecz zadłużonych u niego prostaczków. — A ten — dodała, wskazując ruchem głowy ostatniego z przybyłych — to kto? Na tle pozostałych wyróżnia się jak glon w bukiecie.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

248
Stara żeglarska piosenka, znana w jej rodzinie przynajmniej od trzech pokoleń, jak zawsze okazała się pociechą, zajedno czy w sztormie, niedoli miłowania czy nawet w tak przyziemnej i prozaicznej sprawie jak rekonwalescencja po ciężkim wpierdolu. Na kaca (Eshoar była niemal przekonana albo już miała okazję się przekonać) pewnie też by zadziałała.
Owszem, twarz nadal była opuchnięta, a oko odmykało niechętnie i łzawiąco. Nie czuła już jednak rwącego pulsowania, przenikającego ją rytmicznym bólem przy najmniejszym grymasie, jak gdyby coś zalęgło się w jej czaszce i próbowało rozsadzić ją od środka, by wydostać się na zewnątrz. Obecnie, przy odrobinie wysiłku byłaby zdolna się uśmiechnąć. To znaczy, gdyby było jej do śmiechu.
Rzecz jasna, piraci nie czekali, aż elfka dojdzie do siebie. Kebba udało jej się dogonić dopiero po wyjściu na pokład. Dopiero w połowie drogi do grotmasztu.
To już bez znaczenia — Kebb pokręcił głową, poświęcając jej zaledwie przelotną uwagę, nim oddalił się w kierunku nadchodzącego spotkania. Jego poważna i zacięta twarz miała w sobie teraz swoisty rodzaj determinacji, przywodzącej na myśl prującą falę łajbę pod pełnymi żaglami, nawet jeśli reszta ciała nakazywała mu niezgranie kuśtykać przed pokład. Nie przyjmował do wiadomości niczego, co nie było związane z bieżącą sprawą, ani nawet balisonga — motylkowy nóż nadal tkwił w dłoni Eshoar.

***
Skurwysyndykat — potwierdził chłopak, spluwając na deski. Zapytany o ostatniego z przybyszy tylko pokręcił głową. — Skąd mam wiedzieć? Pierwszy raz widzę człowieka na oczy.
Ciekawość Eshoar została zaspokojona chwilę później, nawet jeśli tylko bardzo powierzchownie.
Kapitan Haruum Kebb — Mężczyzna, o którego indagowała okazał się być obeznany z pirackim obyczajem, rozpoczynając swą wizytę na statku od niniejszej introdukcji. Kebb zdawał się być nieporuszony tym popisem obycia.
Z kim rozmawiam?
Fekervari.
Fekervari kto?
Po prostu Fekervari.
Kebb skrzywił się kwaśno.
Gdzie kotwiczycie? Za Yakari?
Jegomość powiadający się po prostu Fekervarim, uśmiechnął się lekko, samym kącikiem ust, wytrzymując spojrzenie Kebba, co samo w sobie zasługiwało na pewne uznanie.
Dostatecznie daleko, by być niewidocznym przy zwiniętych żaglach.
Zapuściliście się daleko od lądu. I swoich wpływów.
Tygrysy. — Mężczyzna uśmiechnął się znowu. — Potrafią świetnie pływać. I bynajmniej. Swoje wpływy mamy nawet tam, o. — Ruchem głowy, bez oglądania się, wskazał na dogorywającą u „Zębów” bitwę.
Tutaj też. Zdaje się, że to twoje. — Kebb przesunął się kawałek w lewo, robiąc miejsce dla ciągniętego pokładem półprzytomnego Thkuriba, buczącego coś przez rozbity nos. Znać było, że wycieczka półorka z kajuty, choć krótka, obfitowała w kilka dodatkowych atrakcji, którymi uraczyli go trzymający nad nim pieczę majtkowie.
Owszem. I chciałbym to z powrotem, jeżeli pozwolicie, kapitanie.
Przypuszczalnie jego obecność tutaj... — zaczął Kebb, bardzo powoli i spokojnie, lecz paradoksalnie czuło się w jego słowach niebezpiecznie narastającą niecierpliwość i gniew. — Kosztowała mnie w kilku dobrych ludzi, w tym kuka i bosmana, a niewykluczone, że także kwatermistrza.— Towarzysząca im zewsząd delegacja piratów, dotychczas względnie milcząca, poparła swojego kapitana rykiem kilkudziesięciu gardeł i tupotem dwukrotnie tylu nóg o pokład.
Zarówno Fekervari, jak i jego obstawa zachowali zimną krew.

Mnie dwudziestu ludzi. Znaczy się, dwudziestu potwierdzonych, w tym jednego czarodzieja. Wykształconego na Karlgardzie, za moje prywatne pieniądze. Wiecie, kapitanie, ile wynoszą tam łapówki na immatrykulację zagranicznego studenta?
Kebb nie wiedział. I nie wyglądało na to, by zamierzał zgadywać. Zgroza wraz z ciszą zapadły pomiędzy nimi niczym wyrok śmierci w politycznych kuluarach.
Nie przychodziłbyś tutaj bez dobrego powodu, Fekervari. Uważam, że to najlepszy moment, abyś się nim z nami podzielił. Możesz nie doczekać kolejnego.
Naturalnie. Chciałbym porozmawiać.
O czym, ciekawość?
O „Złotej Łunie”, rzecz jasna.
Kebb panował nad twarzą świetnie. Ale nawet jemu nie udało się w porę zaskoczenia, które zjawiło się na niej po słowach Tygrysa. Fekervari zdawał się spodziewać podobnej reakcji.
Porozmawiać, niekoniecznie tutaj. Jeżeli to dla kapitana nie problem.
Nie. — Haruum odezwał się po chwili zastanowienia, taksując przybysza po raz drugi, jak gdyby upewniając w czymś, o czym wiedział on sam. — Ale pozwolisz samemu, Fekervari. Bez swoich… Przyjaciół.
Jak sobie kapitan życzy. — Tygrys uśmiechnął się, podziękowawszy piratowi skinieniem. — Oni i tak tylko wiosłują.
Kebb obrócił się, wydając stosowne dyspozycje swym ludziom, w tym kilku wyraźnie skonfundowanym. U niektórych konfuzja ta, mieszała się z pewną dozą gniewu.
Czterech mężczyzn, dwóch ludzi i dwóch elfów, zostało przy burtach pilnowanych przez prawie drugie tyle uzbrojonych piratów. Dwóch innych podążało po każdej stronie Fekervariego, spacerującego sobie przez pokład tak niespiesznie i beztrosko, jakby właśnie wybrał się na grzyby w środku lata.
Nowy członek załogi? — zagaił, niemal w towarzyskim tonie, zwalniając przy Eshoar i oglądając się ciekawie to na nią, to na doganiającego ich Kebba, kończącego instruować pozostałych. — Paskudny siniak. — Nie omieszkał zauważyć. — Można wiedzieć, co się pani stało?

Re: Wschodnie Wody

249
Gościnne występy Eshoar ewidentnie dobiegły końca. Zarówno kapitan, jak i jego załoga pochłonięci byli teraz czymś (czy też kimś) zgoła innym, wobec czego elfka miała mocno ambiwalentne odczucia.

Z jednej strony czuła ulgę, bo – jak sądziła – najgorsze miała za sobą. I wciąż żyła. Z drugiej jednak utrata uwagi Haaruma uwierała ją jak źle dopasowany gorset, a zmysł sceniczny bił na alarm. Nie było bowiem niczego gorszego od utraty zainteresowania publiki. Później była już tylko bezdenna studnia zapomnienia. Pozostawało mieć nadzieję, że gdy Kebb już upora się z palącymi sprawami, nie wyrzuci jej za burtę jak beczki zgniłych ryb, że chociaż odstawi obtłuczoną elfkę na ląd. Bo na pomoc w sprawie Yewina już nie liczyła. Nie po tym, co zaszło w kajucie, a co wciąż trwało u Zębów.

Bezwiednie bawiąc się ostrzem, które pozostało w jej dłoni, Eshoar obserwowała rozwój wypadków na pokładzie. Była pod wrażeniem opanowania tudzież talentu aktorskiego mężczyzny, każącego nazywać siebie „po prostu Fekervarim”, który „po prostu” przechadzał się wśród piratów, jakby był na pieprzonej wycieczce etnograficznej. Nazwisko Tygrysa nic jej nie mówiło, a wnosząc po tym, że nie była w tym względzie osamotniona, uznała, że mają do czynienia z jakąś szarą eminencją. Wzmianka o szkoleniu własnego magusa tylko ją w tym przekonaniu utwierdziła.

Choć atmosfera była napięta i gęsta, a wszystkie oczy skierowane ku niespodziewanym (i najwyraźniej niechcianym) gościom, wszelkie poczynione przez Eshoar próby nie rzucania się w oczy i tak spełzły na niczym. Pośród bandy pirackich fizjognomii jej własna (nawet zdefasonowana chwilową opuchlizną) wyróżniała się podobnie jak „po prostu Fekervari” na tle swej tygrysiej obstawy. To znaczy: bardzo. Nie zaskoczyło jej tedy, że nonszalancki jegomość zwrócił na nią uwagę. Tylko ślepy nie zauważyłby, że pasowała tu jak kwiatek do kożucha.

Zupa była za słona — fuknęła. Nie znosiła protekcjonalnych dupków, którym wydawało się, że czynienie podobnych uwag jest przejawem szarmancji najwyższych lotów, gdy tymczasem zwyczajnie lecieli w chuja. Nie trzeba było Marii Eleny, by zgadnąć co przytrafiło się elfce. Tym bardziej, jeśli samemu było się prowodyrem okoliczności wpierdologennych.

Drażliwy temat — podjęła po chwili wystarczająco długiej, by zdążyło zrobić się niezręcznie. — Szczególnie na morzu — parsknęła. — Sam pan rozumie. A sól wzmaga pragnienie, pragnienie burzy krew, zaś gorąca krew uderza do głowy. Później te głowy lecą z karków... Albo wybuchają. — Pobladła na wspomnienie rozsypujących się po deskach zębów kebbowego bosmana. Kpiarski uśmiech spełzł z twarzy Esh. Zamilkła, zaciskając szczękę, lecz zaraz wzięła się w garść. Nie zdejmowała wzroku z przekrwionych ślepi Fekervariego. — Jak dojrzały owoc. Arbuz, na ten przykład.

Tedy znajduję się niezwykle fortunną — kontynuowała, na powrót krzywiąc usta w karykaturze uśmiechu — że w zaistniałych okolicznościach na siniaku jeno się skończyło. Nie uważa pan, panie Feker-va-ri? Czy dobrze rozkładam akcent? A może powinnam raczej położyć nacisk na to drapieżne „er”? Licowałoby wówczas bardziej z pańską profesją, jak mniemam. A może i z naturą?

Nim zdążyła przemyśleć swoje słowa, te – niemal bez udziału jej woli – spłynęły wartkim strumieniem ze ślicznie wykrojonych ust elfki. Mogła zignorować tygrysiego jegomościa, mogła odpowiedzieć zdawkowo albo udawać, że go nie rozumie. Mogła też zwyczajnie odejść. Nie byłaby jednak sobą, gdyby jej niewyparzony język i krnąbrne usposobienie nie wzięły nad nią góry.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

250
Gościnne występy Eshoar ewidentnie dobiegły końca. Jednakże pomimo nieprzyjemnego obrotu spraw nie dobiegła również końca sama Eshoar, co mogło być jej niejaką pociechą w całej tej niełatwej sytuacji.
Fekervari, snujący się nonszalancko glon w bukiecie i protekcjonalny dupek zareagował na replikę kwiatka do kożucha w sposób osobliwie niespodziewany — roześmiał się serdecznie, choć żart nie z zupą był nie tylko przesolony, ale i niepierwszej świeżości.
Przykro mi to słyszeć — odparł po chwili wystarczająco długiej, która każdą rozumną i czującą istotę, zmusiłaby do tego, by poczuć się co najmniej nieswojo. Na rodzinnym przyjęciu. A dopiero pirackim statku, gdzie zewsząd nikczemne i smagłe gęby wpatrywały się w ciebie wzrokiem świeżo zbudzonego wampira ślepiącego w ostatnią krwawą kiszkę na świecie. — Faktycznie potrzebujecie tu kuka.
Szemrano i posyłano niezapowiedzianemu gościowi powłóczyste spojrzenia. Niektórzy z „chłopaków” z załogi, otwarcie kręcili głowami lub, wzorem Faariego, spluwali jak na zły omen. Jasnym było, że obecność gościa była tolerowana. Niezbyt łaskawie.
Dziwna zmiana zaszła w Kebbie od czasu mieczowej rozprawy w kapitańskiej kajucie. Większość z obecnych, wciąż jeszcze kierowanych utrzymującą się adrenaliną, odreagowywała gwałtownie, rzucając w wir wydarzeń, dwojąc się, trojąc, wypełniając polecenia, a kiedy ich nie dostali, zwyczajnie starając się być przydatnymi lub podsłuchiwać.
Na tle całej tej szamotaniny, Haarum zdawał być się niemal zupełnie nieruchomy. I spokojny, pewnym bardzo specyficznym rodzajem spokoju, który w niewytłumaczalny sposób zdawał się jego antonimem. Dającym przypuszczenie… Nie, raczej złowrogą pewność, że to jeszcze nie koniec. Czego dokładnie? Tutaj pewność się rozmywała.
Wiedziała jednak, że już zawsze będzie pamiętała go takim jak teraz, równie żywo, co miazgę z Agharravdaga. Ponury i zadumany Kebb, niby idący a nieporuszony, na tle morskiego horyzontu z płonącym orkowym okrętem w oddali. Chwila jak obraz. „Krajobraz morski z intrygą w tle” lub „Spokój utracony”, tempera na temporze.
Wszystko to, burda „Zębów”, niezapowiedziane towarzystwo, płonący statek na horyzoncie, otaczający ich piraci było surrealne jak sen po płatku albo marzenie wariata. Przede wszystkim dlatego, że zdarzyło się tak nagle.
Fekervari, zupełnie inny rodzaj sztuki, przechadzał się obok niej, zachowując zupełnie tak jak, gdyby był tu na porządku dziennym. Słuchając, autentycznie zafascynowany tym, co elfka ma mu do powiedzenia, a przynajmniej wyglądając na autentycznie zafascynowanego i nie wchodząc w słowo ani razu, nie przerywając też inaczej niż potwierdzeniem. Jeśli bywał na salonach, z pewnością wystarczyłoby mu to do zyskania opinii wyjątkiem szarmanckiego mężczyzny w oczach niejednej hrabianki.
Fekervari słuchał. O drażliwych tematach, o pragnieniu, gorącej krwi i wybuchających arbuzach.
Nieprawdopodobne! — niemal klasnął w dłonie ucieszony, na co kilku odprowadzających ich piratów odwróciło się, sięgając przy tym po ostre. Nie przejął się tym. — Uważam — potwierdził, skinąwszy przy tym głową. — Uważam, a jakże. Tym bardziej że zadaje ona kłam wyświechtanemu marynarskiemu przesądowi o tym, że obecność kobiety na pokładzie to gwarancja nieszczęścia. Oczywiście utrata kuka i bosmana to nadal tragedia, ale niedorzeczne byłoby posądzenie o nią szanownej pani — zauważył, a także uśmiechnął się, czyniąc obydwie rzeczy nie bez dozy starannie odmierzonego tupetu.
Fe-ker-vaaa-ri. Właśnie tak, bardzo dobrze! — pochwalił ją uprzejmie. — Dokładnie jak w elfim „vá”. Och, oczywiście, że nie ma pani z tym najmniejszego problemu. — Przy następnym pytaniu, co nie zdziwiło Eshoar, roześmiał się po raz kolejny. — Bynajmniej. Ja głęboko wzdragam się przed gwałtem i przemocą. Zostawiam je lepszym od siebie. — Choć obstawę pozostałych Tygrysów zostawili już ładny kawałek za sobą, zobaczyła ich po raz kolejny, tym razem w wyobraźni i nie tak odległym wspomnieniu. — Proszę sobie wyobrazić, że zdarza mi się mdleć na widok krwi. — Kiedy weszli do kajuty, elfka miała przypomnieć sobie te słowa i zweryfikować ich prawdziwość.
Póki co, nie wchodzili. Zatrzymali się przed drzwiami, oczekując Kebba, który pomagając sobie poręczą, wspiął się na kasztel rufowy, wydając ściszone polecenia sygnałowym właśnie zawieszającym lampy, którymi przekazywano komunikaty „Nocy w Płomieniach”. Fekervari przyglądał się temu z nieopuszczającym twarzy uśmiechem, który zupełnie nie łagodził nieładnego spojrzenia oczu. Oczu, które zdawały się rozumieć albo przynajmniej kojarzyć stosowany przez załogę „Wyroku” szyfr.
Szanowny kapitanie, zbytek troski. Kiedy zakończymy naszą rozmowę, dobrowolnie ujawnię nasze pozycje.
Kapitan nie trudził się udzielaniem mu odpowiedzi. Zamiast tego odwrócił się do barierki, przywołując Esh spojrzeniem, gestem i krótkim „pozwól”.
Kiedy dołączyła do niego na górze, jeśli dołączyła, zadał jej pytanie. Patrząc przy tym nie na nią, lecz na morze. Nie potrafiła wyczuć, czego szuka — odpowiedzi czy pretekstu.
Metys powiedział coś więcej? Czy zanim się zaczęło, zauważyłaś coś podejrzanego oprócz jego zniknięcia? Cokolwiek?
Tygrys zostałby więc na dole, nadal w dobrym nastroju, otoczony kontrastem kilku piratów. A także świeżo dowleczonym za nim Thkuribem, nie wiedzieć po co.
Fekervari...— Zaczął półrkwi ork, nim uciszono go razem w potylicę. Tygrys nie zareagował, nawet nie spojrzał w jego kierunku.
Czyżbym słyszał papugę? — zastanowił się głośno i zupełnie z głupia. — Miałem kiedyś jedną. Strasznie niewydarzone ptaszysko. Uczyłem go przekleństw, ale ono cytowało wyłącznie poezję. — podzielił się anegdotką z najbliżej stojącym majtkiem.
Chuj ci w serce, padluchu — zreplikował pirat.
Fekervari tylko się uśmiechnął zaciśniętymi ustami.

Re: Wschodnie Wody

251
Eshoar, choć wychowanej w pałacowych pieleszach, daleko było do hrabianki. Tak pod względem pochodzenia, jak i – nad czym zawsze ubolewał jej drogi, starszy brat – usposobienia. Uprzejme zafascynowanie i uwagę, którymi obdarzył ją Fekervari, uznała zatem za przejaw cwaniactwa, nie szarmancji. Miała ochotę strzelić tygrysa w ucho, pociągnąć za ogon, pogłaskać pod włos – cokolwiek, byle tylko zmazać mu ten pełen samozadowolenia uśmieszek z twarzy.

Zgadza się — przytaknęła elfka, opierając dłonie na biodrach. Przekrzywiła głowę jak ciekawski ptak, taksując mężczyznę złotymi tęczówkami. — Niedorzeczne. — Uśmiechnęła się półgębkiem. — Bo ja, panie Fekervari, przynoszę wyłącznie szczęście. A poza tym... — Podeszła doń powoli i miękko, nie spuszczając wzroku z przekrwionych ślepi tygrysa, po czym nachyliła się i tchnęła słowa wraz z gorącym oddechem prosto w jego ucho: — … podrapałam wszystkie maszty na Wyroku. Tak na wszelki wypadek.

Odstąpiwszy odeń, oparła się pośladkami o brzeg jakiejś beczki i zaczęła bawić balisogniem. Wzmianki o reakcji na krew nie skomentowała. Była niemal pewna, że chodzi co najwyżej o krew miesięczną. Bujać to las, ale nie nas, jak mawiał Adelmo. Właśnie, Adelmo. Ciekawe co u niego, pomyślała. Pewnie pije właśnie jakieś wyborne wino na cudzy koszt i bałamuci cudze żony. Szelma. Och, jakże bym chciała, żebyś tu był, cholerny sukinsynu... Teraz żałowała, że tak łacno wyłączyła go ze swoich kłopotów. Było to uczucie oczywiście wybitnie samolubne i zupełnie nieprzyzwoite z jej strony. Ale miała to w nosie. Oddałaby wszystko, byle tylko mieć teraz przy sobie przyjaciela. Z nim wszystko było łatwiejsze do przełknięcia. Każda niedola i każdy trunek. Ale była zdana na siebie i trzeba jej było samej wypić piwo, którego nawarzyła – świadomie czy nie.

Zawołana przez Haaruma, niezwłocznie ruszyła ku schodkom prowadzącym na kasztel rufowy, choć na wspomnienie wyrazu twarzy kapitana cierpła jej skóra. Wspięła się po stopniach, stanęła tuż obok Kebba i również zapatrzyła się na przestwór ciemnego morza. Wysiliła pamięć, choć wcale nie miała ochoty wracać do kajuty – ani osobiście, ani myślami. Wyglądało jednak na to, że rzeczywistość w głębokim poważaniu ma jej zachcianki.

Mówił — zaczęła, marszcząc brwi i grzebiąc we wspomnieniach — dużo rzeczy. Ale wszystko to były aluzje. Niejasne, dwuznaczne pieprzenie — westchnęła i pokręciła głową. — Mówił na przykład, że zaraz zrobi się gorąco i możemy spokojnie zniknąć. Że nikt nie będzie nas szukał, że co innego zaprzątnie wasze głowy... Kurwa! — bluznęła, uderzając ręką w barierkę. Głos drżał jej z bezsilności. I złości. — Skąd mogłam wiedzieć, że ma na myśli atak Syndykatu?! W ogóle nie było o nich mowy! — syknęła szeptem, bardziej do siebie, niż do kapitana. Jak mogła być taką kretynką? Znowu uderzenie w barierkę. I ciężka cisza.

Sugerował — podjęła po chwili — że nie powinnam ufać pijanym piratom tylko jemu. Bo też jest, wystaw sobie, Wyspiarzem — prychnęła. — Twierdził, że do Zębów należy w równym stopniu, co ja do twojej załogi. Próbował wybadać kim jestem i skąd się wzięłam na Wyroku, sugerując, że cokolwiek mnie przy tobie trzyma... Puści, gdy tylko skarby Złotej Łuny będą w twoim zasięgu. — Umilkła, wzięła głęboki oddech. Powietrze smakowało solą. I popiołem.

Za mało orientuję się w tym środowisku — westchnęła wreszcie cicho i zapatrzyła na trzymany w dłoni thkuribowy nóż. — Dlaczego Syndykat wytłukł Zęby, a z tobą chce się układać? I co Etren Tsevere robił wśród orków? Był wtyką Szczurzycy? Tych całych Królów Życia? Tak jak Thkurib Syndykatu? Co tu się właściwie wydarzyło, Haarum? Pojmujesz coś z tego? — Chciała złowić wzrok Kebba, wyczytać z niego jakieś odpowiedzi. Miała mętlik w głowie i sucho w gardle. Ale nade wszystko miała serdecznie dość tej nocy.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

252
Eshoar mówiła. Sygnałowi nieopodal pokrzykiwali, wykonując rozkazy. Morze wokół szumiało. Odgłosy walki na drugim okręcie cichły wraz z czasem i odległością. Kebb słuchał.
Nie lubią być na ustach. — Kapitan odciążył ciszę. — A niełatwo jest ich dostrzec. Paradoksalnie, właśnie przez ich cholerną wszechobecność. Nie, ich udział nie jest żadnym zaskoczeniem. W przeciwieństwie do tego, dlaczego zechcieli go objawić. — Wraz z ostatnim nasuwało się również pytanie, dlaczego zechcieli objawić go akurat Kebbowi i jego ludziom. Chwilę później Esh zadała je na głos, wzbogacając o część z wybijaniem Zębów, na którą Kebb zareagował oderwaniem wzroku od morskich fal i przerzuceniem go na elfkę, jak gdyby ta zapytała właśnie, dlaczego słońce rankiem wyłania się na wschodzie. Ze zdziwieniem. Ale takim, które zaraz ustąpiło miejsca zrozumieniu i cierpliwości.
Zabijać orków i vice versa to dla Tygrysów jak kolejny poniedziałek.— wyjaśnił krótko. — Konflikt stary jak niepodległość Archipelagu. Niepodległość, która przyświecała kiedyś Tygrysom w walce z urk-huńskim okupantem. Zanim stali się tym czym się stali. — Kebb skrzywił się tym rodzajem wieloznacznego uśmiechu, który miał niewiele wspólnego z wesołością. — Zanim niepodległość zeszła na drugi plan. Zanim otchłań odwzajemniła spojrzenie i okazało się, że z dawnych ideałów ostała się jedynie obopólna nienawiść, jedyna pewna stała pod niebem dwóch księżyców. Choć od tamtego czasu zdążyła minąć cała Era, nadal mogą polegać na tej wzajemności jak na tym, że fale wciąż będą się rodzić i umierać. Brzmię jak egzaltowany kutas, prawda? — zakończył retorycznie i mimowolnym parsknięciem.
Dochodzi też polityka. My, znajome, tutejsze zło, posiadamy kontakty i znajomość pewnych niepisanych zasad, które pozwalają nam osiągać regularny przychód oraz znaczną swobodę naszych poczynań. „Zęby” kąsały na ślepo, byle tylko wyrwać kawał mięsa. Mieli czym podpaść. I podpadli. — Nagłe spojrzenie w bok i zamyślenie się Haaruma wskazało jej, że więcej niż raz.
Wątpię, by Szczurzycy lub „Królów”. — odparł kolejną nurtującą ją wątpliwość. — Odwróciłbym kolejność. Myślę, że cukrował się do niej, bo ktoś zawczasu naroił mu ten koncept. Niewykluczone Khurg, choć mało prawdopodobne. Myślę...— Kapitan wyroku wydął wargi, zupełnie jak gdyby z zamiarem splunięcia przez reling. — Myślę, że mógł być na tyle śliski, by krążyć między nimi i oczekiwać. Jak węgorz przy dnie, aż strzęp rozerwanej padliny dotrze i do niego.
Na ostatnie pytanie nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu i nie bez pewnej niechęci.
Mniej niżbym sobie życzył. Gdyby było inaczej, nie wpuszczałbym tu tego kutasa ani jego gównożernego uśmiechu. — Nie trzeba było kończyć Oros, by wiedzieć kogo ma na myśli. — Nie zaplanowali tego ataku z dnia na dzień, to pewne. Nie daliby rady zająć statku z łodzi, nawet w przewadze. Nie bez pomocy od wewnątrz. Thkurib uprzedził cię o ataku. Zastanawiam się wyłącznie Syndyków miał na myśli.
Khurg od początku zachowywał się dziwnie. Zachowawczość i planowanie nigdy nie były jego mocną stroną. Ale dzisiaj wybitnie grał na zwłokę i siedział niby gołą rzycią na jeżowcach. To nie był ten sam Khurg, który terroryzował przylądek Urupakk ani podpalił zdobycznego „Proroka Nayira” posyłając prosto na flotę doży Jamaku. — Kapitan potrząsnął głową. — Pod koniec niemal nie słuchał. Nie interesowały go mapy ani ruchy królewskich. Zupełnie jakby na coś czekał. Albo szukał. Może...
Morze wypełniło ciszę, która powróciła wraz z jego urwanym wątkiem.
Za dużo tych dywagacji. Zbyt wiele domysłów. Jedyną pewność, jaką mogę ci w tej chwili zaoferować, Oresha, to że Thkurib mylił się co ciebie. Jesteś członkiem naszej załogi, a jeśli „Łuna” znajdzie się w naszym zasięgu, będę potrzebował cię bardziej niż kiedykolwiek.
Obietnicę przypieczętował pocałunkiem. Nagłym i niespodziewanym, przeciwwagą dla lodowatego, ponurego spokoju narastającego w nim od czasu opuszczenia kajuty, przestępując nad truchłami własnej załogi. Przechylającym ją przez barierkę zachłannym spiciem oddechu z jej ust. Bezapelacyjnie ostentacyjnym pokazem na użytek załogi oraz uwagi Fekervariego, której, rzecz jasna, nie mógł umknąć. Przez moment Tygrys wyglądał jakby zamierzał bić im brawo, może nawet wznieść jakiś zachęcający okrzyk, nawet odruchowo uniósł dłonie, tylko po to, by zamachać jedną z nich, powściągając swój zamiar. Widać nawet jego bezczelność miała swoje granice.
Nie zawiedź mnie — ostrzegł ją pirat, kiedy już złapał oddech i zdążył zakląć, bo odruchowo cofnął się na nodze, która niedomagała. Ruchem głowy wskazał również na balisonga w jej dłoni. — I wyrzuć to gówno. Na tym pokładzie źle się kojarzy.
Nie powiedział jej co dalej. Po prostu zszedł schodami na pokład pod kasztelem. Nie potrzebował jej mówić ani czekać aż zechce za nim podążyć. Było jasnym, że mogła, a może powinna pójść z nim na konfrontację z Tygrysem. Miała wybór. W końcu czas gościnnych występów dobiegł końca. A ona nie była tu dłużej gościem.
Ostatnio zmieniony 04 wrz 2019, 19:26 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Wschodnie Wody

253
Zapatrzona w nieokreślony punkt na czerniejącym horyzoncie, gdzieś ponad ramieniem kapitana, słuchała wyjaśnień, chłonąc każde jego słowo. Na razie niewiele fragmentów układanki do siebie pasowało, ale prędzej czy później z tego galimatiasu wątków, zależności i ansy musiał wyłonić się jakiś większy, sensowniejszy obraz całości. Eshoar przyrzekła sobie solennie, że nie przegapi tego momentu. Błądząc jak dziecko we mgle, nikomu się nie przysłuży, a najmniej sobie. Czy jej się to podobało czy nie, musiała zanurkować w wyspiarski półświatek. Słuchała więc uważnie, z jedną ręką wspartą na biodrze, a drugą postukując w zamyśleniu balisongiem o barierkę.

Gdy zapadła cisza kołysana ciepłym, łagodnym zefirem, elfka spojrzała na Kebba w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Przedłużające się milczenie mężczyzny wzięła za koniec audiencji i nieco rozdrażniona tak niegrzecznym finiszem rozmowy zrobiła krok w kierunku schodów. Nagłe podjęcie wątku osadziło ją jednak w miejscu, a słowa, które padły z ust pirata – wprawiły w ciężkie osłupienie. Zastygła niby marmurowa rzeźba, elfka wpatrywała się lśniącymi od wiatru oczyma w kapitana Wyroku, nie wierząc własnym uszom. Jesteś członkiem naszej załogi, powtórzyło w myślach echo. Jestem...?

Niezwykle rzadko zdarzało się, by Eshoar z domu Zefir brakło języka w gębie, głównie ze względu na fakt jego niewyparzenia, ale i z tej prostej przyczyny, że oniemiała prezentowała się nad wyraz niewyględnie. A tego starała się unikać jak ognia. Rozchylone usta, uniesione brwi i szeroko otwarte (przynajmniej to sprawne) oczy nadawały jej twarzy wyraz zszokowanej rozdymki. Nie przeszkodziło to jednak Kebbowi w bezapelacyjnie ostentacyjnym pokazie, któremu Eshoar poddała się bez namysłu. Ciało odpowiedziało samo, elfka oddała pocałunek z niewymuszoną ochotą. To, że byli obserwowani przez wszelkie żywe stworzenie na Wyroku, dodawało tylko całej hecy pikanterii.

Haarum zostawił ją bez tchu, z ostrzeżeniem i dobrą radą. Stała jeszcze chwilę oparta o barierkę, próbując uspokoić oddech i opanować chaotyczne myśli. Musnęła opuszkami palców wciąż pulsujące usta, uśmiechając się pod nosem. Te pirackie opowieści pewnie źle się skończą, pomyślała trzeźwo. Jednak niezdrowe, absurdalne podekscytowanie krążyło już w jej żyłach. A chuj. Raz się żyje. Wzruszyła ramionami, po czym cisnęła balisongiem za burtę. Wraz z feralnym ostrzem Eshoar wyrzuciła do morza niemądre poczucie winy, wszelkie wątpliwości oraz nieprzystające artystce zmieszanie. Przywdziewając na powrót płaszczyk zakrawającej na bezczelność pewności siebie, ruszyła niespiesznie w dół schodów. Bardziej gotowa na konfrontację z Fekervarim nie będzie.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

254
Zeszli z rufy na główny pokład, pod samą kapitańską kajutę i pomieszczenie nawigacyjne w jednym. Fekervari czekał cierpliwie niby miła na wracającego z wojny lubego, choć na schodach Kebb zatrzymywał się dwukrotnie — raz, by złapać równowagę, bo „Wyrok” począł zawracać, drugi, kiedy jeden z linowych przyszedł meldować mu o stanie żagli i gotowości.
Piracki pochód prowadzony był przez nikogo innego jak kapitana. Tuż za nim podążył Narval, Eshoar oraz Shedid, który zdążył pobieżyć po pomoc dla Trugana i czuwał już przy drzwiach. Za nimi przedstawiciel Syndykatu z nadeptującym mu na cholewy Ruganem i grupą trzech majtków pod jego komendą, w tym Faarim, któremu powierzono pieczę nad związanym Thkuribem, również wpuszczonego do środka.
Drzwi kajuty zamknęły się za nimi, a Eshoar zrozumiała, że znajdywanie się poza centrum uwagi w pewnych sytuacjach bywa błogosławieństwem. W obecnej sytuacji, na ten przykład, trudno było jej zazdrościć Fekervariemu, który zajął owo honorowe miejsce na świeczniku. Choć, wnioskując ze złych gąb i wygłodniałych spojrzeń otaczających go wilków morskich, był to raczej rożen niż świecznik.
Prosimy, mości Fekervari. — Kebb odegrał parodię gospodarza, zapraszając go na zdemolowane, wyściełane trupami salony. — Przeprosiłbym za nieporządek, ale tak się składa, że sami przyłożyliście do niego rękę i to wam przyjdzie za niego przepraszać. Jeśli wasze wyjaśnienie nie okaże się dosyć dobre.
Fekervari, wkraczający ostrożnie do kajuty nie wyglądał na kogoś, kto poczuwa się do ekspiacji. Uzyskując kapitańskie przyzwolenie, dziarsko przestąpił próg, przyglądając się uważnie pobojowisku i nie przestając gadać.
Khurg var-Azhge Bghedrag, sławetny herszt „Zębów” — odgadł z miejsca, stając nad podziurawionym truchłem orkowego wodza. — Władze Chandi oferują za niego cztery tysiące koron nagrody. Niestety, za żywego. Myślę jednak, że za zimnego dałoby radę utargować nie mniej niż półtora. Zwolnionego z podatku, rzecz jasna. O proszę, ten tutaj to, zdaje się, Etren? Po tych kościstych paluchach poznałbym go nawet w piekle. Zaraz, chyba widziałem gdzieś głowę… Ha, Rimruk. Gratuluję strzelcowi, wyborne trafienie. Ooo kurwa! — Twarz Fekervariego rozjarzyła się nagle jak lampion puszczany przez dzieci na wodę w czerwcowe solstycjum. — To kobieta? — spytał z niedowierzaniem, trącając truchło Tsgaa czubkiem buta. — Ale wielka, kurwa, małpa! Jak szafa Fehmiego! Brzydka niby stare gówno po zimie, ale cycki ma. Czy to nie ona wyprawiła na spacer za burtę połowę everamskiego korpusu dyplomatycznego wziętego w niewolę cztery lata nazad? — Tygrys odwrócił się z pytaniem do reszty obecnych w kajucie. Ich miny były chyba aż nadto wymowne, bo odchrząknął i uciął swoje dywagacje.
Cóż. Chciałem tylko wyrazić swoje zadowolenie z faktu, że możemy rozmawiać teraz swobodnie, w wolnym od orków towarzystwie, panowie. I pani. Radym, że jako Wyspiarze będziemy mogli dobijać targu we własnym gronie.
Shedid bez słowa spojrzał na klęczącego u wejścia Thkuriba. Do jego wymownego spojrzenie dołączyły również te pozostałych majtków.
Matka elfka — zreplikował metys, chrapliwie i nieco nieuwyraźnienie z powodu spuchniętej wargi.
Kapitan „Wyroku” pokręcił głową, wskazując na przykryte wydartym eshoarową szablą żakardem niby całunem doczesne szczątki Agharravdaga.
Ten tutaj był orkiem. A także naszym bosmanem, towarzyszem broni i przyjacielem. Oszczędź mi tej gadki, syndyku, albo nie wyjdziesz z tej kajuty, choćbyś obiecywał mi tu zaginiony skarb króla Annukani. — Obecna w kajucie załoga nagrodziła słowa kapitana pomrukiem, a Fekervariego skwitowała gwizdami. Ten ostatni, choć ewidentnie posiadał wiele wad, z którymi nie krył się już od pierwszej chwili po jego poznaniu, okazał się mieć też zalety. Niewątpliwie największą była jak dotychczas wiedza na temat tego, kiedy dokładnie powinien przestać. Syndyk podniósł dłonie w przepraszającym geście, dyplomatycznie pomilczał, wyraźnie spoważniał. I przeszedł do konkretów.
Państwowe transporty wysokiego priorytetu, w tym „Łuna” podlegają ścisłej tajności oraz określonym procedurom ustalonym przez królewski wydział bezpieczeństwa. — Fekervari przemawiał, zbliżając się w kierunku odepchniętego jeszcze podczas burdy stołu z mapami, by ściągnąć z niego jeden z papierów, które w gorączce awantury ostały się na blacie. — Zasadniczą jest poufność. Trasa statku jest niejawna. By zminimalizować ryzyko malwersacji, zna ją wyłącznie kapitan statku asygnowany przez namiestnika bezpieki. Ładunek jest rzecz jasna, niejawny, figurujący w listach przewozowych jako inny rodzaj transportu. Aprowizacja dla wojska, dajmy na to. Dodatkowo nie podlega też szczegółowej kontroli.
Fekervari strzepnął trzymany w ręku papier, przyglądając mu się zmrużonymi oczami w półmroku kajuty.
Ładunek tego rodzaju przemieszcza się z posterunku na posterunek, każdorazowo zostawiając tam stosowne potwierdzenia i odbierając potrzebne glejty, czasem dodatkową załogę i wyposażenie. Bez tego nie wolno mu się ruszyć dalej — kontynuował Syndyk.
Glejty, wyposażenie, także królewską korespondencję i rozkazy dla floty. Jeśli stacjonuje poza domem. Raporty z jej operacji. — wtrącił Kebb. — Nie wiedzieliście o tym, Fekervari?
Wiedzieliśmy. — Tygrys nie dał zbić się z pantałyku. Krzywiąc wargi w uśmiechu, odłożył mapę na stół. — To nieistotny szczegół w kontekście tego, do czego zmierzam. A zmierzam do tego, że wiemy też o początkowym miejscu załadunku „Łuny”. Oraz posterunku jej pierwszej destynacji. Ekstrapolowanie z użyciem tych współrzędnych pozwoli znacząco zawęzić radius naszych poszukiwań.
Stojący opodal majtek trącił łokciem drugiego.
Jakie polowanie? — zapytał szeptem.
Większość spojrzeń w pomieszczeniu przeniosła się na nawigatora Narvala. Mężczyzna przymknął potwierdzająco oczy, potem pokosił je na kapitania. I potrząsnął głową z rozbrojonym półniechętnym wyrazem twarzy zdającym się mówić: „Zna się. Wiec jeżeli to prawda...”
Jest też haczyk — odezwał się Kebb i nie było to pytanie.
Pewnie, że jest. — Fekervari potwierdził z miejsca, nawet nie starając się ukrywać oczywistości.
Przymiotnik „nasze” zestawiony z rzeczownikiem „poszukiwania” zdradza go niechybnie. Dlaczego akurat my, Syndyku? Przy waszych możliwościach. I koneksjach?
Fekervari i tym razem odpowiedział bez ochyby. Naturalnie i swobodnie jak gdyby zapytany o porę dnia. Jednakże treść jego odpowiedzi wydobyła z Narvala głośne „Co?”, a z majtków pełne konfuzji spojrzenia, którymi obdarowywali stojących obok sąsiadów. Shedid po prostu rozdziawił gębę. Kebb uniósł pytająco brew. — Królewscy nie mogą się o niczym dowiedzieć — przedstawił swój warunek Fekervari.
Mamy wziąć na siebie pogoń?
Nie wierzę, że nie byliście na to przygotowani. Ale tak, owszem. Będziemy więcej niż zobowiązani, by pomóc wam zatrzeć ślady i przerzucić trop na „Zęby”. Dysponujemy ich jednostką i kilkoma ludźmi w ich szeregach, którzy podejmą się wiarygodnego odegrania...
Kebb przerwał mu gestem, odwrócił się do załagoantów. — Wszyscy poza Narvalem i Yagharlair, wracać na pokład. Shedid!
Aj!
Gdziekotwa ma się tu stawić, najszybciej jak będzie mógł. Co z Truganem?
Leży u was, jak nakazaliście, dalej nieprzytomny, ale dycha. Karsto obwiązał mu łeb.
Niech leży. Leć.
Załoga posłusznie spełniła polecenie, gramoląc się do drzwi. W kajucie ostał się skład nakazany przez Haaruma, a także Fekervari i Thkurib. Pierwszy w leniwym oczekiwaniu opierał się o mapstół, drugi stękał ze swojego kąta przy drzwiach.
Może ktoś raczyłby mnie w końcu rozwiązać?
Nie było zaskoczeniem, że został zignorowany. Klnąc pod nosem, spojrzał tylko na wciąż obojętnego Fekervariego. I raz na Eshoar, jakby z prośbą. Nauczony poprzednim doświadczeniem — niemą.
Obydwoje, będziecie świadkami tej rozmowy w imieniu załogi. — Kapitan zwrócił się do Esh i do Narvala. — Ale także jej uczestnikami. Nie wahajcie się pytać.
Zwłaszcza — dodał już nieco ciszej, by nie dotrzeć do uszu Syndyka. — Kiedy coś będzie wam cuchnąć. — Przestrzegł, mając na myśli coś oprócz wciąż spoczywających w kajucie trupów. Pierwszej — i jak mieli nadzieję — ostatniej raty zaginionego królewskiego okrętu. — Pojmujecie? — Choć pytanie wskazywało liczbę mnogą, zadajac je, patrzył wyłącznie na elfkę.

Re: Wschodnie Wody

255
Podążająca dwa kroki za kapitanem elfka nie musiała zatrzymywać się, by zachować równowagę podczas manewru okrętu. Przystanęła, ponieważ poczuła jak żołądek wywraca jej się do góry nogami. Poruszający się, niemal żyjący własnym życiem, pokład wywoływał w Eshoar niepojętą abominację. Właściwie nie wiedziała dlaczego i nigdy się nad tym nie zastanawiała. Aż do teraz.

Niby było podobnie jak podczas pijackich tańców po nadwyrężonych regularnymi tego typu ekscesami stołach, a jednak zgoła inaczej. Po pierwsze i najistotniejsze – nie była pijana; po drugie – muzyka nie grała; a po trzecie – miała świadomość, że pod tymi trzeszczącymi dechami nie ma solidnego gruntu, na którym można sobie co najwyżej nabić sińca czy zwichnąć nogę, ale całe pieprzone kilometry... tak naprawdę nie wiadomo czego. To nie woda ją przerażała, ale fakt, że nie wiedziała, co kryją morskie głębiny.

Ani nagły awans na pełnoprawną załogantkę Wyroku, ani wcześniejsze upojne chwile z kapitanem nie mogły zmienić tego, że Eshoar była po prostu zatraconym szczurem lądowym. Elfka otarła spocone, pobladłe czoło grzbietem dłoni i odetchnęła, próbując ułagodzić rodzące się mdłości. Wreszcie, otulona późną porą i chwiejnym światłem okrętowych latarni, zniknęła pod pokładem wraz z resztą osobliwego orszaku.

W progu kapitańskiej kajuty ponownie uderzył ją w nozdrza ohydny smród niedawnej jatki. Gorszy jeszcze niźli poprzednio z uwagi na to, że dane było jej zaczerpnąć świeżego powietrza. Elfka niechętnie weszła do pomieszczenia, starając się oddychać ustami i nie patrzeć na zaściełające podłogę trupy. Niespecjalnie jej to wychodziło, bo Fekervariemu zebrało się na parodię uczczenia pamięci poległych Zębów i wzrok podążał mimo woli tam, gdzie prowadziły go uwagi Tygrysa. Gdy wybrzmiała facecja o Tsgaa i szafie króla, elfka parsknęła śmiechem – równie mimowolnie.

Wnet jednak zapadła cisza iście (i adekwatnie do otoczenia) grobowa, bo nikt więcej nie docenił poczucia humoru Fekervariego ni jego talentu do gawędy, o podzielaniu zdania względem orków nie wspominając. Podczas gdy Syndyk orientował się, że pora przejść wreszcie do rzeczy, Esh zastanawiała się o co też może chodzić z tym całym „byciem Wyspiarzem”. Adelmo nie był Wyspiarzem, a mimo to ufała mu bardziej niż niejednemu taj'cahańczykowi z dziada pradziada. Zresztą, pomyślała, zielonoskórzy też tu mieszkali, mieszkają i będą mieszkać. I choćby skały srały, żadna ksenofobiczna kicia tego nie zmieni. Choćby nie wiem jak zawzięta.

Gdy Tygrys wykładał kawę na ławę, Eshoar zaczęła wiercić się niespokojnie. I nie brak specjalistycznej wiedzy był tego powodem, a jakieś dziwne, złe przeczucie. Wszystko to wydawało się takie... zaplanowane. Niemal jak sztuka teatralna. Była scena, byli aktorzy, wreszcie był i reżyser całego zamieszania. Odnosiła wrażenie, że nawet porozrzucane po kajucie trupy znajdowały się dokładnie tam, gdzie Fekervari zawczasu to sobie umyślił. Skosiła na związanego Thkuriba, niepewna co ma sądzić o jego udziale w tym wszystkim, po czym zbliżyła się do Kebba i Narvala.

Szczerze mówiąc — szepnęła, zezując na Tygrysa — to już cuchnie. Nie chcę być złym prorokiem, Haarum, ale to wszystko jest tak gładkie, że aż śliskie. — Skrzywiła się, jakby połknęła coś obrzydliwego. — Zupełnie jak nasz szanowny gość. Jaką mamy gwarancję, że działają na własną rękę? Równie dobrze mogli to ukartować z królewskimi. Dziel i rządź. — Elfka przeniosła wzrok na pirata, marszcząc brwi.

Gęba mu się nie zamyka, ale wciąż nie powiedział nic o pobudkach, które nim kierują. Dlaczego sprzeniewierza się swemu władcy i zasadom organizacji? Zdania na temat Syndykatu są podzielone, to prawda, pewnikiem też niejedno mają za uszami. Ale układać się z tymi, których mają zwalczać? Po to, by okraść własnego króla? Nawet jak na gnijącą odnogę — mruknęła, masując zesztywniały kark — to chyba trochę za dużo.
Obrazek

Wróć do „Taj`cah”