Re: Wschodnie Wody

256
Śliskie jak gówno w majonezie — z miejsca poparł ją nawigator, z odruchową niechęcią odwracając się plecami do stojącego opodal Tygrysa. — Z nimi zawsze tak. Ślisko, to jest gładko. Dla nich. — Narval prychnął krótko, pozwalając jej dokończyć myśl. I kręcąc przecząco głową na jej słowa.
Ona nic nie kuma. Zupełnie ta księżniczka z bajki zamknięta w złotym pałacu. Iście, tylko pozazdrościć miejsca wychowania — zwrócił się do Kebba, kiedy już skończyła, lecz w jego głosie, zwłaszcza gdy wypowiadał ostatnie zdanie, nie było drwiny ani protekcjonalności.
Bez urazy, Yag. — zmitygował się, szybko powracając do urwanego wątku. — Rozumiem twoje nieładne przeczucia. Ba, w większości je podzielam, ale musisz wiedzieć, że to już od dawna to nie jest żaden „ich” władca. A pojmowane przez nich pierwotnych zasad, obecnie kurzących się w traktatach założycielskich podlega przez nich dosyć, hmm, swobodnej interpretacji. Analogia z gnijącą odnogą też jest cokolwiek chybiona.
Łeb. Wężowy, hydrzy łeb, który oderżnięty zaczął żyć własnym życiem. I zapuścił sobie ciało. — Taką to właśnie analogię ukuł w zastępstwie nawigator Narval w chwili przedłużającego się milczenia i zastanowienia. — Skoro układają się z nami, to znaczy...
Że sami mają coś na sumieniu. — Dopowiedział kapitan Kebb, utrafiając w sedno niby Narval w Rimruka. Dopowiedział głośno i wyraźnie, zmęczony udawaniem, że nie widzi Fekervariego również zmęczonego udawaniem tego, że nie słyszy ich rozmowy.
W odpowiedzi, oparty o blat Tygrys, rozłożył ręce z przepraszającym uśmiechem.
Nie będę udawał, że jest inaczej. Nie, kiedy wiem, że mam do czynienia z poważnymi ludźmi. Osobami — poprawił się uprzejmie, przypominając sobie o elfce. — A działamy, zaręczam, z pobudek czysto racjonalnych. Bo choć ląd jest naszą domeną i dysponujemy na nim… Ponadprzeciętnym zapleczem organizacyjnym... — Ukuwszy ów eufemistyczny termin, Tygrys uśmiechnął się szeroko, wodząc palcem wskazującym po jednej map, obrysowując linię brzegową którejś z wysepek. — To morze nadal jest dla nas, paradoksalnie, haha, terra incognita. Kontrolować szlaki i handel to jedno, ale wyprawić się na nie, wystawić flotę, a raczej wystawić nową, zupełnie niepowiązaną, tak żeby okradany król się nie zorientował… Ha! W tym sztuka i wyzwanie!
Co takiego jest na „Łunie” Fekervari? — Kebb powstrzymał rozpędzającego się Syndyka, dobrze mierzonym pytaniem, przedzierającym się przez tkany przezeń woal dygresji, zdzierając chusty z prawdy, aby obnażyć ją nagą i w całej swej istocie. Syndyk, choć mierzony równie przeszywającym spojrzeniem do kompletu, nawet nie mrugnął.
Nie jestem upoważniony do udzielenia podobnej informacji...
Narval odrzucił głowę na kark, zaryczał dzikim i oślim śmiechem. Usta Kebba rozjechały się mimowolnie w dzikim, wilczym uśmiechu.
Bardzo wygodnie, panie Fekervari. Gdybym miał w sobie więcej złośliwości, odwzajemniłbym się repliką o braku upoważnienia do udzielenia wam gwarancji, że opuścicie mój pokład inaczej niż wpław i setki morskich mil od najbliższego lądu. Ale ustaliliśmy już, że ma pan do czynienia z poważanymi osobami.
Wolę podzielić się z szanownym państwem zdobyczą niźli domysłami na jej temat. — Syndyk przeczekał napad wesołości i owiniętą w nią groźbę. — Uwzględniając poniesione przez was koszta i ryzyko stosownie wysokim procentem od łupu. Mogę tylko potwierdzić, że gra w istocie jest warta świeczki...
Wiemy — wtrącił Narval, przytakując. — Gdyby było inaczej, nie przypełznęlibyście tu. Względem podziału, czynności cokolwiek odległej pozwolę sobie tylko przypomnieć stare przysłowie o skórze i niedźwiedziu.
— … Oraz dorzucić coś ekstra. W ramach transakcji wiązanej. I na dowód dobrej woli— dokończył Syndyk.
Spojrzenia i wyczekująca uwaga obecnych piratów przeniosły się niepodzielnie na Fekervariego.
— Patla Kealgan — Oznajmił krótko. — Tuszę, że coś wam to mówi.
Skoro mowa o mowie, zakrwawiony, naburmuszony i do tej pory milczący Thkurib sam wyglądał jakby miał coś do powiedzenia na ten temat. Na nazwisko arrigalowej córki wręcz podniósł się na klęczkach, nasłuchując niby świstak i wlepiając się w Kebba.

Re: Wschodnie Wody

257
Elfka nie zaperzyła się na słowa Narvala ani nie zbulwersowała. Nie czuła się bynajmniej urażona. Może tylko ukłuła ją myśl, że pędzenie błogiego żywota w pałacowym otoczeniu zbytków i wygód, to dla niej już czas przeszły dokonany bezpowrotny. Wzruszyła tedy ramionami, splatając ręce na piersi i skrzywiła lekko usta. Jakby chciała powiedzieć: „Ja tu tylko tańczę”.

Myślałby kto — prychnęła rozbawiona monologiem Tygrysa — że z was tacy łowcy wrażeń, panie Fekervari. Miast nawijać nam wodorosty na uszy, niechże pan lepiej w końcu powie...

Co takiego jest na „Łunie” Fekervari? — Najistotniejsze bodaj pytanie tego wieczoru wybrzmiało w myślach nim jeszcze zostało wypowiedziane, a spłynąwszy z języka Kebba, zawisło nad syndykiem jak kat nad dobrą duszą. Ten jednak, z właściwą sobie chłodną nonszalancją, zupełnie się tym nie przejął. Podobnie jak złym rechotem Narvala w odpowiedzi na swoją kretyńską wymówkę o upoważnieniach, jeszcze gorszym uśmiechem kapitana i pobłażliwym spojrzeniem Eshoar.

Mógłby się pan zdecydować — wtrąciła nim syndyk skończył swoją wypowiedź — czy „operujecie domysłami”, czy jednak „zapewniacie, że gra istotnie warta jest świeczki”, panie Fekervari. Bo jedno z drugim się wyklucza, zakładając, że traktujemy się poważnie. Procent od rocznego zapasu barchanowych gaci dla króla nie wydaje się być specjalnie kuszący, nawet jeśli owe galoty byłyby haftowane szczerozłotą nicią i suto okraszone perłami.

Uśmiechnięta kpiąco Esh spodziewała się kolejnych wykrętów bądź obiecanek wyssanych z palca. Jednak słowa syndyka uderzyły w nią niby taran i byłyby zmiotły ją z nóg, gdyby nie to, że opierała się pośladkami o krawędź stołu. Ironiczny uśmieszek zamarł na twarzy elfki i przestał korespondować ze spojrzeniem, które wyrażało teraz absolutne zdumienie. Do życia przywrócił ją wyłowiony kątem oka ruch, który najwyraźniej zwiastował dalszy ciąg niespodzianek, bo Thkurib wyglądał, jakby sprawa arrigalowej córy żywo go interesowała. Eshoar zastanawiała się czy metys zadurzył się w młodej podczas pobytu u Zębów, czy może ktoś zlecił mu odbicie dziewczyny... Stęskniony papa? Knujący własną sieć intryg Dus'Ge? A może... Nie, pomyślała, to bez sensu. Lashlo nie miał znajomości wśród istot pokroju var-Dzarry. I gdzie w tym wszystkim zapodział się ten cały Skyven?

Elfka zerknęła na Kebba i Narvala, ciekawa jakie na nich oferta syndyka wywarła wrażenie. Wiedziała, że Patla jest mile widzianą kartą w kapitańskiej talii, lecz nie miała złudzeń, że nie zależy mu na smarkuli tak, jak jej. Nieoczekiwanie jednak obie sprawy – Łuny i Kealganówny – splotły się w jeden węzeł. Pozostawało mieć nadzieję, że nie będzie to węzeł gordyjski. Esh wstała i zbliżyła się do Kebba.

Thkurib mało się nie osrał na miętowo — szepnęła piratowi do ucha, na wypadek, gdyby fakt ten umknął jakimś cudem jego uwadze. — Może coś wie. Trzeba nam pomówić z nim na osobności, bez Fekervariego. — A przynajmniej tak jej się wydawało. Decyzyjność pozostawiła jednak w rękach kapitana, wszak jako się rzekło: ona tu tylko tańczyła.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

258
Zmęczony Kebb, rozbrojony Narval i pełna politowania Esh jako grupka prezentowali się iście malowniczo, niby triumwirat uwieczniony na dziele sztuki malarstwa historycznego. Naprzeciw nich — Fekervari-kontrapunkt, ze swym dyżurnym uśmiechem, nierozłącznym niemal wykrętem twarzy, sugerującym przepraszająco szczerą niewiedzę, ubolewanie, niemoc, niezorientowanie, brak zainteresowania, wyrozumiałość, pobłażliwość, pilniejsze obowiązki, umowną zgodę, zażegnanie konfliktu, pogardę, zakłopotanie, opowiedziany właśnie dowcip, zupełną niewinność lub to, że właśnie połknął żywą ośmiorniczkę, w dodatku jadowitą. Uśmiech, który nie nadawał kontekstu, ale taki, któremu nadawano. A w obecnej chwili mogący znaczyć niemal wszystko.
A do wyjaśnień przystąpił jak zawsze zaczynając od rzeczy najmniej poważnych.
Barachan jest tkaniną zbyt pospolitą jak na królewskie niewymowne. I bynajmniej nie niespecjalnie kuszący. Tkaniny, droga pani to…
Nim „droga pani” dowiedziała się czym są tkaniny, Narval wyrwał się zniecierpliwiony, przerywając dygresję syndyka.
Fama mówi o sześćset pięćdziesięciu łasztach czystego srebra.
Fama jest martwa. A za życia wykazyła iście orkową tendencję do przesadyzmu — podjął Fekervari, bezbłędnie domyślając się źródła plotki. — Ale zasadniczo nie rozmija się z prawdą. Mówimy o jednostce o nieznacznie mniejszej pojemności. Ale względem srebra… Moi przełożeni oraz informatorzy zapewnili mnie, że mamy do czynienia z ekwiwalentem…
Czemu nie rozmawiam z twoimi przełożonymi, Syndyku? Dlaczego skąpią mi detali, przysyłając tu kogoś takiego jak ty? Oczekując w zamian…
Po raz pierwszy od swojego wejścia na pokład Fekervari wydał się wyprowadzony z równowagi. Nie podnosił głosu. Ale sam fakt przerwania kapitanowi oraz dobitnego wypowiadania słów robił swoje.
Ponieważ, panie kapitanie Kebb, ich tu NIE MA. MNIE tu nie ma. Syndykat jako prawowierni poddani Zjednoczonego Królestwa Wysp Świętego Arcihpelagu W OGÓLE nie jest w tę sprawę zaangażowany, poza życzliwym zainteresowaniem i ubolewaniem. Czynnie wspierając oficjalne władze w ich śledztwie na wybrzeżu. Niestety, BEZ REZULTATÓW.
Zwyczajowy uśmiech powrócił na twarz Tygrysa niby jaskółki na wiosnę.
Oferta, do której przeszli chwilę potem, zrobiła na mężczyznach wrażenie umiarkowane, względnie takie, którego nie dało się zmiarkować na pierwszy rzut oka. Kebb jako pierwszy skinął głową na znak, że owszem, Syndyk dobrze tuszy, bo Patla Kealgan istotnie mówi mu niemało.
Może nawet ucieszy was fakt, że omawiana tu właśnie młoda szlachcianka żyje i ma się dobrze, odbita z niewoli „Zębów”. Według oficjalnej wersji, a oficjalnej, bo potwierdzonej relacjami kilku wiarygodnych świadków — przez was, kapitanie. Salwatora szlacheckich cór oraz pogromcę wrogów korony. Ha! Niemalże jak w tym romansidle „Pod Żaglami Namiętności”. — Fekervari parsknął jak na celną puentę. — Moja pierwsza żona czytywała te gówna. Sprowadzałem je dla niej z kontynentu… Ale, ale. Wracając do tematu — dostaniecie panienkę Kealganównę. Razem z „Łuną”. Dla uwiarygodnienia waszej, hmm, legendy.
Kebb nie skomentował. Wyraz twarzy miał zamyślony. I jeszcze poważniejszy niż dotychczas, nawet jeśli nie wszystko w osobie Fekervariego zasługiwało na powagę. Syndyk wyjątkowo nie przerywał ciszy. Potrafił poznać, kiedy dał swoim rozmówcom do myślenia.
Proszę zostawić nas samych, Fekervari — oznajmił w końcu, podnosząc wzrok na drzwi. — Chciałbym rozmówić się z załogą.
Tygrys skinął i również bez słowa zaczął opuszczać kajutę, przytrzymując drzwi i spoglądając pytająco na Thkuriba.
Niech zostanie.
Tygrys, wyszedł wpuszczając do środka poproszonego wcześniej o przybycie świeżo mianowanego bosmanem Gdziekotwę.
Aj! — zaanonsował swoją obecność i gotowość do-niedawna-jeszcze-majtek.
Każesz chłopcom zabrać ciała i tego tutaj metysa. Ale jeszcze nie teraz. Mamy z nim do pogadania.
Thkurib pociągający rozbitym nosem i latający oczami po zgromadzonych, musiał czuć się iście jak poranny połów świeżo wciągnięty w sieci na pokład rybackiego kutra. Zestawienie go w jednym zdaniu razem z wynoszonymi ciałami było widocznie obserwowalne w nerwowości jego ruchów, którą to nerwowość dało się wyłapać, pomimo że krępowały go powrozy oraz zdrętwiałe od niewygodnego przyklęku nogi.
Thkurib, Thkurib — zaczął z westchnięciem kapitan. — Od apasza i żigolaka do zwykłego szpicla. Co powiedziałby na to twoja matka-elfka?
Metys nie odpowiedział, zbyt widać zajęty, pociąganiem zatkanym skrzepami nosem i łypaniem podejrzliwie spode łba. — Jesteś też mniej elokwentny niż zazwyczaj. Rozumiem, że to dlatego, że jesteś wśród swoich? Znajomych się, znaczy. Czy „Wyspiarzy” jak to mawia Fekervari, do których widać ciągnie cię przez kądziel. Narvala, naszego nawigatora już znasz. Gdziekotwę, nowego bosmana kojarzysz przynajmniej z widzenia. Z Yagharlair … — Gestem zaprosił elfkę, by zbliżyła się bardziej do wyrastającego nad mieszańcem niby trybunał nad oskarżonym na procesie półokręgu załogi. — … miałeś już przyjemność. Choć może ni taką, na jaką liczyłeś. Ale uwierał cię sak, oj uwierał, widać to było aż z bocianiego gniazda.

Thkurib, mniej elokwentny niż zazwyczaj, nie czynił nic w kierunku przywrócenia status quo ante, w którym owszem, zdarzało mu się bywać wygadanym. Dowodząc brakiem owego działania wyjątkowej roztropności.
Składałeś jej podobnież nieprzyzwoite propozycje — kontynuował swoje małe przedstawienie kapitan, patrząc w zamyśleniu na jeńca. — Porzucenia statku i kapitana, żeby daleko nie szukać. Yagharlair, bądź uprzejma przypomnieć tę opowieść. Nie wszyscy z załogi mieli okazję ją usłyszeć.

Re: Wschodnie Wody

259
Stonowany wybuch (o ile istniało w świecie coś tak paradoksalnego) był jak rysa na szkle nonszalancji oblekającej Fekervariego od momentu jego pojawienia się na pokładzie Wyroku. Dopiero teraz Eshoar zyskała pewność, że syndyk jest istotą ludzką i... utraciła wszelkie nim zainteresowanie. Opuściwszy na moment gardę, pozbawiony swej posągowej niewzruszoności, Tygrys wydał jej się naraz zmęczonym i znudzonym totumfackim jakiejś siły wyższej. Wyszczekanym i uprzywilejowanym, ale jednak totumfackim. Jak Dus'Ge, pomyślała, krzywiąc się kwaśno.

Gdy sługus nieznanych im z nazwiska wyspiarskich potęg opuścił kajutę, by mogli przeprowadzić naradę, wszystkie oczy zwróciły się na Thkuriba. Wywołana do odpowiedzi elfka uzupełniła swoją osobą utworzony nad metysem półokrąg, lecz nie potrafiła znaleźć w sobie zapalczywości Kebba. Cokolwiek kapitan miał do var-Dzarry, musiało sięgać przeszłości, o której elfka nie miała pojęcia, i której z nim nie dzieliła. Dla niej Thkurib był przede wszystkim urodziwą istotą, może nieco zbyt prędką w łapach i języku, z pewnością niejedno mającą za uszami, ale piękną. A Eshoar kochała piękno w każdej postaci. Nagle jego rozbity nos i pokrwawiona twarz poruszyły w elfce jakąś czułą strunę i zrobiło jej się żal metysa. Podniosła jedno z niewielu ocalałych, walających się po podłodze krzeseł.

Siadaj — rozkazała, podciągając Thkuriba za szmaty. Niby szorstko, lecz w istocie pomagając mu stanąć na nogi. — Nie będę się nad tobą pochylała jak nad rozwydrzonym bachorem. Nie jesteś nim wszak, prawda? — zapytała, zaglądając mu w oczy.

Miała nadzieję, że półork wyczyta z jej własnych prośbę o szczerość i współpracę, bo jeśli coś mogło uratować mu teraz skórę, to tylko te dwie rzeczy. I jej wstawiennictwo u Haaruma, które dla niej samej mogło skończyć się źle, i na które bynajmniej nie była jeszcze zdecydowana. Odstąpiła od przesłuchiwanego, wracając na swoje miejsce w półokręgu.

Nie wyglądasz, jakbyś chciał iść gdzieś z Fekervarim... Nie, żebym ci się dziwiła, okropny typ... Ale, cóż, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Chujowo wybrałeś barłóg, Thkurib, ale zawsze można nakryć go ździebko wygodniejszym piernatem. Przekonaj nas, że jesteś użyteczny, a może kapitan okaże ci łaskę i wstawi za tobą. Ba, może nawet przeżyjesz cały ten — elfka zatoczyła ręką — burdel.

Dla kogo pracujesz, tak naprawdę? — zapytała, krzyżując ramiona na piersi. — Gdzie chciałeś mnie zabrać, gdy proponowałeś opuszczenie kajuty? I dlaczego tak bardzo poruszyła cię informacja o Patli Kealgan?

No, od początku — zachęciła uprzejmie, ubiegając klasyczne stwierdzenie „nie wiem, od czego zacząć” wszystkich branych na spytki osób. — Zamieniamy się w słuch.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

260
W świecie dwóch księżyców i martwego demiurga istniało wiele paradoksów. Rządzące nim siły, równo natura i bogowie nie ustawały w zaskakiwaniu nimi jego inhabitantów. Kontrolowane lub stonowane wybuchy miały — aby daleko nie szukać, wschodzące zastosowanie w górnictwie, zwłaszcza tym eksperymentalnym. Z wybuchem Fekeraviergo miały jednak niewiele wspólnego. Choćby z racji faktu, że ten drugi nie był kontrolowanym, a wręcz przeciwnie.
Niezależnie od swej intencji, pośrednik nieokreślonej siły wyższej opuścił kajutę, bez żalu ani obiekcji porzucając Thkuriba na pastwę pirackiej interrogacji.
Dźwignięty za bety metys, nie oponował, wykorzystał pomoc i okazję, by pomóc udręczonym przedłużającą się niewygodną pozycjom nogom. Klapnął na tyłek, omal nie obalając się do tyłu.
Na pytanie pochylającej się nad nim elfki nie odpowiedział, zbyt zajęty przeklinaniem czucia wracającego mu do kończyn przy akompaniamencie bólu. Ale spojrzenie wyłapał. I być może zrozumiał, wnioskując z własnego, zmęczonego i mądrego wejrzenia, którym jej odpowiedział.
Kebb i Narval słuchali rozmowy, nie wtrącając się. Ten pierwszy w pełni świadomy tego, co robi powierzając rozmowę z mieszańcem właśnie Eshoar. Thkurib, kiwając obolałą mordą, czekał na słowa elfki. Istotnie, nie wyglądając jakby chciał iść gdzieś z Fekervarim. A tym bardziej jakby to Fekervari chciałby iść gdzieś z nim.
Już raz mi się udało — zauważył, nie bez lekko przemądrzałej nuty, którą załagodził zaraz przepraszającym uniesieniem brwi i równie przepraszającym spojrzeniem zielonkawożółtych oczu spod nich. — Przeżyć. Zawdzięczałem to szybkiemu opuszczeniu kajuty. — Mieszaniec zamrugał, przymykając na moment jedno oko. Zaraz potem powiódł nim po burdelu wokół.
Zamierzałem opuścić ją wraz z twoją nieuzbrojoną osobą. Nieuzbrojoną i jak mi się wówczas zdawało — bezbronną. Cieszę się… Cieszę się, wiedząc, że się pomyliłem. — Tym razem oko uciekło mu w głąb kajuty, pod stół z wielkim orkowym truchłem rozciętym na udowej.
Względem zaś Patli… Jam to, nie chwaląc się sprawił, że trafiła do „Zębów”. Również i moją zasługą było to, że została odbita przez Tygrysy, mych obecnych mocodawców. Pośrednio to za moją zasługą wróci do kapitana Kebba...
Iście — nie wytrzymał Narval, parskając. — Zbytek zachodu, szkoda twojego pośrednictwa, skoro, tak czy inaczej, dziewka miała być u nas. W Eroli by ci pół korony za taką robotę nie zapłacili, piękny. Dziw, że Syndykat jest na to względny.
Thkurib nie skomentował. Ani nie dał się zbić z pantałyku.
Syndykat już od dłuższego czasu planował zająć się „Zębami”. Ten wieczór był dla niego okazją wprowadzić plan w życie i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… Ja byłem częścią tego planu. Wyposażyli mnie w informacje i kontakty, pomogli się zwerbować, bo mieli wśród zębów kilku agentów… Ostatnimi czasy więcej niż kilku. Krótko po tym, jak opuściłem kajutę, poleciałem dać sygnał, by zaczęli przejmować okręt „Zębów”. Żeby nikt nie przyszedł w sukurs Khurgowi ani reszcie, która zaczęła w kajucie… Że zaczną, było mi rzeczą wiadomą od dawna. Przynajmniej podejrzewaną. Khurg radził sobie na szlakach i u wybrzeży, ale rozeznania miał tu niewiele. Informatorzy, których miał po portach byli gówno warci. Gdyby nie Etren, w ogóle kręciłby się w kółko. Kilka razy w pijanym widzie rozważał możliwość tego, by was zderzyć, żeby wyciągnąć z was co wiecie. Ich specjalnością — branką i torturami. Jego podkomendni nawet się z tym nie kryli, kilku wręcz podjudzało…
Mieszaniec urwał, przełknął ślinę i nabrał głębszego wdechu.
Wyobrażam sobie, że chyba było to widać, kiedy awantura zaczęła się na dobre?
Ostatnio zmieniony 08 paź 2019, 11:27 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Wschodnie Wody

261
Dobrze sobie wyobrażasz — mruknęła Eshoar. Wspomnienie jatki wciąż było całkiem żywe i kolorowe w jej pamięci, choć zdominowane przez czerwień upstrzoną białymi punkcikami. Wzdrygnęła się mimo woli. — A powiedz – nie chwaląc się, oczywiście – jak żeś to sprawił? Ten cały handel żywym towarem? Jak w ogóle wplątałeś się w kabałę z Patlą?

Elfka miała mnóstwo innych wątpliwości i pytań. Całe pierdolone morze wątpliwości i pytań. Ale tym, co nie dawało jej spokoju, była sprawa jej niegdysiejszej podopiecznej. Prywata, jak świat długi i szeroki, zawsze wysuwała się na pierwszy plan. Nawet jeśli o wiele istotniejszym wydawało się w obecnej sytuacji pytanie „dlaczego Syndykat nie uprzedził Kebba o swoich zamiarach, skoro i tak chciał się z nim układać” albo „co by było, gdyby Khurg i jego banda wyrżnęli wierchuszkę Wyroku”.

Wpatrując się w jednookiego Thkuriba – pięknego Thkuriba z rozkwaszonym nosem i pomazaną juchą twarzą – Yagharlair tak naprawdę obserwowała szarpiące się wewnątrz niej samej, sprzeczne odczucia. Metys był jak te wszystkie wspaniałe, lecz w jakiś sposób uszkodzone przedmioty. Jak pęknięta waza z porcelany, ukruszony kamień szlachetny czy podarty jedwab. Niby można było próbować to reperować, dawać w taki czy inny sposób drugie życie, lecz w rzeczywistości ich czas dobiegł końca. Nie lśniły już, nie zachwycały, wzbudzając tylko litość i nostalgiczny żal. Eshoar nie była pewna czy tylko powierzchowność var-Dzarry obudziła w niej podobne myśli. Wcale nie była tego pewna. Nagle poczuła złość na metysa. Na to, że dał nogę jak pierwszy lepszy tchórz. I wcale nie pomagała świadomość, że chciał zabrać ją ze sobą, że chciał ją ocalić. Miała to gdzieś, nie potrzebowała pomocy. Z wolna ogarniał ją gniew na myśl, że gdyby pisnął choć słowo więcej, mogłaby się – tępa idiotka – domyślić, że coś się kroi i odpowiednio zareagować. Zareagować na czas.

Ile w tych myślach było nieuświadomionych wyrzutów sumienia, a ile z premedytacją ukierunkowanej złości – nie wiadomo. Ale Eshoar, nie mogąc nagle ustać w miejscu, jęła wiercić się i rozglądać za jakąś flaszką, choć wysoce wątpliwym było, aby takowa ostała się w miejscu, przez które godzinę temu przeszedł szkwał.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

262
Thkurib wyglądał na zaskoczonego zaistnieniem jej pytania. Ewentualnie na kogoś, kto musi długo namyślać się przed odpowiedzią, niepewny od czego zacząć. Jedyne całe oko spoglądało na rozmawiającą z nim elfkę, odwzajemniając pytanie. Oraz stanowiąc kolejne świadectwo tego, że piękny przedmiot — choć dzielił z nią tą zasadniczą właściwość — wywodził się z innych kręgów, nieprzywiązujących większej wagi do estetyki. Takich, w których pęknięta waza z porcelany była towarem, za który paser potrącał ci na wycenie przy skupie. Ukruszony klejnot był przeważnie efektem niefortunnego wypadku w trakcie rabunku, a podarty jedwab — powodem skargi burdelmamy najlepszego lupanaru w okolicy, który trzeba było odkupić, by nie zawołała wykidajłów.
Gapił się tak na nią ten klejnot ze skazą, odłupany marmur, rysa na krysztale, w pełnym milczenia zamyśleniu. Samemu również dorzucając elfce co nieco do jej własnych refleksji.
Flaszki, istotnie nie wypatrzyła. Wyłącznie jeden cały kielich przy mapstole. Nie wiedziała nawet czyj. I czy chociaż w połowie pełny. Lub pusty.
Żaden tam handel żywym — mruknął. — Najwyżej przekazywanie zakładników. Małej włos z blond główki nie spadł, dopilnowałem osobiście. Sprawiłem zresztą też. — Mieszaniec skrzywił się w uśmiechu i nieco boleśnie, jako że ten pierwszy wywołał ukłucie bólu w nadwyrężonej szczęce. — Nie było to szczególnie trudne, bo smarkula, choć zaczęła przypominać już kobietę, nadal ma w sobie tyle rozumu co wyrzucona na brzeg mątwa. Jej się roi, że to przygoda życia, a mnie mus było podtrzymać to rojenie… — Urwał na moment, widząc podnoszącą się z wolna brew zniesmaczonego Narvala i oblicze coraz bardziej znudzonego nieistotnymi szczegółami Kebba. — Niewinnymi sposobami. W porywach półniewinnymi. Nie gustuję w smarkatych.
Tylko w cudzych — prychnął nawigator.
Metys dał pozór, że nie dosłyszał. Kontynuował.
Dla Tygrysów pracuję już od jakiegoś czasu. To znaczy, pracowałem, bo po dzisiejszym to jestem chyba spalony, co? Nie wiem co mam wam więcej powiedzieć. Trzeba jakoś żyć. Jakoś przetrwać. Nie uśmiechało mi się zbytnio u nich, bo to bandziory pierwszej wody, wcale nie mniejsze od „Zębów”, ale byli najpewniejszą lokatą na przyszłość. Szykują się złe czasy dla piractwa. Vasken i jemu podobni już o to dbają.
Zacięte i milczące gęby obydwu piratów towarzyszących Eshoar podpowiedziały, jej że bynajmniej nie zapomnieli tego nazwiska. Jednak to, które spłynęło w następnej chwili z ust Haaruma, przerywając ciszę, należało do kogoś innego
Kto zacz ten „Fekervari”?
Za krótko dla nich latam, żeby... — zaczął półork i ugryzł się w język, z miejsca i z pomocą kapitańskiego spojrzenia orientując się, że odpowiedzi niewyczerpujące, okraszone wyrażeniami takimi jak „nie wiem”, „nie znam” czy „trudno powiedzieć” lub pokrewne, źle rokowały jego przyszłości. — Ważna szycha. I mocno utajona. Niby drugi w łańcuchu, ale działa bez mała jak szara eminencja, nie szara gęś. Zjawia się niezapowiedziany, z miejsca dostaje ludzi, statek... Na żegludze zna się jak kogut na jajach, ale na lądzie mógłby robić za ministra. Nie zdziwiłbym się, gdyby był albo został, bo straszny z niego skurwysyn, tfu. Ale w przeciwieństwie do polityka... To jasne, że pewnie nie mówi wam wszystkiego, ale nic z tego, co powiedział wam przed chwilą nie było kłamstwem. Powtarzał to samo swoim podkomendnym na naradzie w kajucie, zanim...
Thkurib wyciągnął szyję, brodą wskazując na rozwalone wokół stołu z jadłem ciała. Nie musząc kończyć zdania, aby wszyscy zrozumieli o co mu chodzi.

Re: Wschodnie Wody

263
No proszę. A podobno taka zapatrzona w Qaila była — zadrwiła Eshoar, gdy metys skończył. — Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto!, jak pisał wielki poeta Adan. Wygląda na to, że należą ci się gratulacje — rzekła do Thkuriba. — Zdobyłeś szlacheckie serduszko. Lepiej, by papa nie dowiedział się, że je złamałeś — dodała, już całkiem serio, choć krzywy uśmieszek wciąż majaczył na jej twarzy. — Bo wówczas, wespół z przygodą życia młodej, dobiegnie końca twoje własne. Życie, rzecz jasna. Kealgan ma pierdolca na punkcie córki.

Eshoar zapatrzyła się w jakiś niewidzialny punkt nad głową var-Dzarry, mrużąc lekko niespuchnięte oko.

Albo miał — mruknęła po chwili, trąc twarz. — Doprawdy, trudno nadążyć. Wygląda na to, że jest z nami szczery — zwróciła się do Kebba i Narvala, spoglądając na nich spomiędzy palców, po czym opuściła ręce i westchnęła. — Względem Patli. Istotnie musiał mieć z nią kontakt. Doskonale nakreślił jej rys psychologiczny — parsknęła. — Tuszę więc, że i na temat Fekervariego nie kłamie. Zresztą — zawiesiła głos, jakby coś rozważała — chyba rzeczywiście próbuje po prostu utrzymać się na powierzchni. Jak my wszyscy — skosiła na słyszącego każde jej słowo półorka — w taki czy inny sposób.

Po chwili odciągnęła kapitana na bok i jęła szeptać mu na ucho. O tym, że Thkurib wygląda na dobrze poinformowanego i rozeznanego w środowisku. Że pewnikiem ma znajomości i kontakty tam, gdzie piraci ich nie mają. Że wszystko to można wykorzystać w taki czy inny sposób, ale nade wszystko — że mógłby zanieść odpowiednio spreparowaną wiadomość na temat Złotej Łuny Uthowi i tym samym ocalić Yewina. Co, jak nie omieszkała twardo podkreślić Eshoar pomiędzy miękkimi szeptami, obiecał jej Kebb w zamian za udział w negocjacjach. I, owszem, nie poszły najlepiej, lecz wytrwała do końca. Nie stchórzyła. Była gotowa do poświęceń. I że to chyba coś znaczy. Dodała również, że tylko posyłając kogoś w swoim zastępstwie, będzie mogła zostać z kapitanem, by doprowadzić sprawę Złotej Łuny do końca. Jaki by nie był.

Gdy odstąpiła od rozgrzanego jej oddechem i potokiem słów ucha Haaruma, odnalazła dłoń mężczyzny i wcisnęła weń klucz. Klucz do kapitańskiej sypialni, który miał być ostatnią deską ratunku, gdyby wszystko wzięło w łeb. I wzięło. Ale Eshoar została.

Nie potrzebuję tego — powiedziała, patrząc piratowi w oczy. — Uczynisz, jak zechcesz, Haarum. Moje zdanie znasz.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

264
Var-Dzarra milczał skromnie, nie wyprowadzając elfki z błędu. Choć mógłby wszak przytomnie zauważyć, że mała Patla zapatrzyłaby się dłużej na wszystko co nosi spodnie, a kłamie przy tym równie gładko co wygląda.
Haarum nie zdradził swoich myśli ułamkiem reakcji. Podążył z elfką na stronę, wykorzystując niniejszą sposobność na krótką przerwę w przesłuchaniu. Piracki kapitan Haarum Kebb, dowódca „Wyroku”, „Nocy w Płomieniach” i „Suczy” słuchał przekazanych mu szeptem propozycji swej nowej doradczyni. Słuchał i wiedział. Że Thkurib nie może opuścić statku. Dlatego, że nieroztropnie byłoby wypuszczać teraz dobrze poinformowanego Thkuriba do jego znajomości i kontaktów, nie mając najmniejszej gwarancji, jaką wiadomość i czy w ogóle zaniesie Uthowi — małej rybce, policzonej, zważonej i rozdzielonej razem z pozostałymi podczas ostatniego połowu żandarmerii. Nie mieli gwarancji, instrumentów ani podstaw, by egzekwować od mieszańca podobną przysługi. Co więcej, w obecnym rozdaniu próba egzekwowania jej od niego była pewną śmiercią. Dla samego metysa, ale przede wszystkim dla nich samych, a Vasken nie mógłby marzyć o lepszym posunięciu z ich strony.
Śmierć jej brata od swoich poprzedniczek w powyższym układzie cechował jednak brak owej pewności. Uth wypadał z gry, w której mógł marzyć choćby o roli pionka. A sprawy popieprzyły się na tyle, by jego ultimatum przestało obowiązywać, choćby Esh wróciła się te sto pięćdziesiąt mil osobiście, z „Łuną” w zębach.
Moja obietnica — odparł jej Kebb. — Nadal pozostaje w mocy. Pomogę twojemu bratu. Ale to czy z nami zostaniesz, nie jest już kwestią chęci ani wyboru. — Palce kapitana zamknęła się na kluczu.
Obecnie nikt z nas nie posiada już dłużej tego luksusu. — Kebb odwzajemnił spojrzenie. I wyjaśnił — Przystaniemy na propozycję syndyków. Na naszych zasadach. Dziękuję za pomoc, możesz odejść. Znajdź Gdziekotwę, niech zjawi się tu czym prędzej. Zapytaj też o Karsto, pomoże ci z okiem. Idź.
Ostatnie słowo, z pewnością wyłapane przez metysa, zrobiło na nim jeszcze większe wrażenie niż wcześniejsza wzmianka o Patli. Pomimo niedawnego znieczulenia w kolanach i niewygodnej ku temu pozycji, nieomal zerwał się do pionu, padając na półprzyklęk, z którego Narval natychmiast zrobił pad na plecy połączony z wybiciem resztek tchu przez splot słoneczny z pomocą mierzonego kopniaka.
Skurwysyny! Mówiłem! Mówiłem wszystk... — reszta słów utonęła w wizgu. Kapitan nie potrzebował wydawać dyspozycji, Narval sam stanął nad metysem, w razie potrzeby gotowy udaremnić kolejną próbą protestu.
I jeszcze powiesz. Leżeć.

Re: Wschodnie Wody

265
W pierwszym odruchu chciała zaprotestować. Powiedzieć, że ich gwarancją – najlepszą z możliwych – jest thkuribowa chęć zachowania żywota i jego kontynuacja w możliwie najkorzystniejszych warunkach. A te, jak sądziła naiwnie Eshoar, istniały dla metysa tutaj, na Wyroku. Była święcie przekonana, że tylko zupełny kretyn i idiota nie skorzystałby w swojej sytuacji z takiej możliwości i puścił Kebba kantem. Z jakiegoś powodu i pomimo wszystko elfka wierzyła, że połowiczność var-Dzarry wyrażała się tylko w jego pochodzeniu, nie sięgając rozumowania.

Ale słowa wezbrały elfce w piersi, płynąc dalej, ku górze i już, już miały przelać się przez cembrowinę ust, gdy nagle uwięzły jej w gardle. Kapitan nie dał sobie przerwać, a ona, choć niechętnie, przyznała mu ostatecznie rację. W końcu co ona tam wiedziała? Czym były jej trzy dni w tym przedziwnym ekosystemie wobec trzydziestu – albo i więcej – lat Haaruma? Mniej niż niczym. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, pomyślała cierpko, kosząc na nieszczęsnego metysa. Czuła się podle, naprawdę paskudnie, choć sama nie wiedziała dlaczego.

Rozumiem — powiedziała bez sensu, bo łajno rozumiała. Może oprócz tego, że skoro kapitan ją wyprasza, to nie po to, by recytować metysowi sprośne fraszki. Jak tonący brzytwy chwytała się jednak myśli, że piraci pozbawieni byli podobnych skrupułów względem kobiet i tylko to dawało jej nikły promyk nadziei. Nie mogła bowiem prosić Kebba wprost o życie półorka. Wedle wszelkich znaków na niebie i wodzie uczyniłaby mu tym niedźwiedzią przysługę. Mając nadzieję, że kapitan wziął jej poprzednie słowa za wyraz troski tylko i wyłącznie o brata, ruszyła ku drzwiom prowadzącym na pokład.

Nie uszkodźcie go za bardzo — rzuciła kpiąco na odchodnym, próbując zamaskować swoje parszywe samopoczucie — to może jeszcze uda się go na koniec opchnąć jakiejś niewyżytej szlachciance. Znam kilka, w których ekstrawaganckie gusta doskonale by się wpasował.

Opuściła kajutę, z ulgą zamykając drzwi po ich drugiej stronie. Stała jeszcze chwilę oparta plecami o szorstkie drewno skrzydła, próbując pozbierać myśli i samą siebie. Odetchnęła głęboko. Przesycone solą, rześkie powietrze wypełniło jej płuca, przed oczyma mignęły mroczki. Wreszcie odepchnęła się od drzwi i rozpłynęła w pooranej mdłym światłem latarni nocy, szukając nowego bosmana Wyroku oraz pirackiego cyrulika.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

266
Kebb podziękował jej milczeniem. Nie za zrozumienie, lecz zaufanie. Opadając ciężko na zawalony mapami blat stołu, odprowadził ją spojrzeniem. Odprowadzili: on i Thkurib z podłogi — kolejne ciało, które dołączyło do pozostałych w kajucie. Odprowadził błąkający się na ustach Narvala uśmiech na jej kpiącą uwagę rzuconą na odchodne. Odprowadziły, po chwili wahania również i wątpliwości. Być może nie opuszczając jej od razu ani na dobre.
Już na zewnątrz zachłysnęła się zapachem soli, wymieszanym z odległą nutą smołowanego drewna, chłodu targającej włosy i żagle bryzy, nocy i tajemnicy. Coś więcej niż tylko mroczki mignęło jej przed oczami. Zamykając za sobą drzwi, poczuła na sobie liczne, mniej lub bardziej odległe spojrzenia. Te mniej — należały do garstki pilnujących Fekervariego piratów. Przez krótki moment ich nikczemne i smagłe gęby łagodniały pobłyskującą w oczach ciekawością. Wyczekiwaniem i niepewnością.
Sam Fekervari nie wypadał ze swojej roli kogoś, kto był tu zupełnie nie na miejscu. Stojący, a właściwie odstający i niedziwiący się niczemu. Uśmiechnięty, jak gdyby nie robił niczego innego od czasu wyjścia z kajuty, skłonił głowę przed wychodzącą elfką. Bez słowa powracając do czekania, które najwyraźniej zdawało się go nie nudzić w najmniejszym stopniu. Niby czapli przyczajonej w młace.
Plotki na morzu rozchodziły się z częstotliwością równą falom. Przekonała się o tym, szukając Gdziekotwy pośród załogi „Wyroku”. Mijani majtkowie, z daleka sprawiający pozory zajętych, takich co tylko patrzeć aż robota poparzy im dłonie, przystawali lub zwalniali, oglądając się ciekawie na nią — najpierw na nią, potem w kierunku, z którego przyszła. Część z nich kojarzyła z widzenia, potrafiła przypasować zasłyszane wcześniej imiona do twarzy. Czasem więcej niż jednej, bo jak się okazywało — w większości byli osobliwie podobni. Miks załogi stanowili ludzie i półludzcy mieszańcy, ćwiartki, a w końcu tacy, którzy z ludźmi mieli wspólnego tylko tyle, że bliżej było im do nich, niż powiedzmy, do sowy pójdźki. Odróżnienie kto faktycznie był kim, stanowiło wyzwanie dla jej skądinąd bystrego oka zgoła problematyczne, nawet pomimo różnicujących ich fenotypów. Mogli być potomkami różnych ras, jednak wiążąca ich kultura, a przede wszystkim wspólna dola i braterstwo, nadawała im pewnej jednolitości objawiającej się nie tylko strojem, ale przede wszystkim ruchami i zachowaniem.
Linowych dla przykładu w pierwszym odruchu omal nie udało jej się pomylić z małpami. Jednakowo zwinnych, ruchliwych i rozbujanych, gdy wspinając się po pniach masztów, ciągnęli i popuszczali liny, kolektywnym i zsynchronizowanym wysiłkiem doprowadzali do tego, że potężne żagle, rozkwitały żałobnym kirem ponad ich głowami, siną czernią pożyczoną od nocnego nieba podczas nowiu księżyca.
Icoicoico? — usłyszała od jednego z nich, lądującego niespodziewanie za jej plecami, kiedy twarzą zwrócona była już do Gdziekotwy z neofickim, lecz godnym pochwały zapałem odgrywającym świeżo mianowaną mu rolę. Drugi zawisnął do góry nogami, półtora metra nad ich głowami, aby lepiej słyszeć.
I co? — powtórzył jak echo bosman, odpadając od pilnowania małpiego gaju w górze, klątw na opieszałych wspinaczy, uwag o prawidłowym zacieśnianiu węzłów. — Topimy w końcu te koty, czy nie?

„Koty” karnie stłoczone pod burtą zobaczyła podążając za spojrzeniem bosmana oraz za sprawą pilnującej ich obstawy, która — poznawała to mimo odległości — nie miałaby nic przeciwko uhonorowaniu imienia swojego statku.

Re: Wschodnie Wody

267
Na jedno uderzenie serca, jedną złudną, obleczoną w ciemność chwilę zapomniała, gdzie i kim jest. Jakby późna godzina, mroczna i cicha w swej naturze, mogła użyczyć elfce schronienia. Jakby osiadający na jej skórze chłód nocy czynił ją niewidzialną. Jakby mogła rozpłynąć się w podmuchach słonej bryzy i zniknąć bez śladu.

Ale impresja nie trwała długo. Dziesiątki płonących w mroku masztowej dżungli oczu prędko przywróciły Eshoar rzeczywistości, wywołując skojarzenie z tygrysimi ślepiami pośród leśnej gęstwiny i gęsią skórkę.

Elfka przełknęła ślinę — o ile nędzną resztkę wilgoci w jej ustach można było nazwać śliną — i ruszyła śmiało przed siebie, klucząc pomiędzy ciałami, skrzyniami, beczkami, linami, masztami, żaglami, życiem i śmiercią, co wbrew pozorom nie było trudne. Po prostu kontynuowała jak świat stare i pospolite przedstawienie, o równie leciwym i wyhuśtanym tytule — „Dobra mina do złej gry”, które nieopatrznie przerwała była po wyjściu z kapitańskiej kajuty.

Mijając Fekervariego, spojrzała nań przelotnie, lecz nie rzekła nic ani się nie odkłoniła. Ostrożne stąpanie przy jednoczesnym nadstawianiu ucha i nie wyglądaniu jak łatwa ofiara gwałtu wyczerpywało podzielność uwagi elfki na ten wieczór. Szczęściem, wieść po pokładzie rozeszła się szybciej niż ploteczki na salonach i Eshoar — prowadzona szmerem szeptów — bez trudu odnalazła Gdziekotwę.

Chu... — zaczęła, wystraszona nagłym lądowaniem za jej plecami, ale zdążyła ugryźć się w język. Gotowi jeszcze wziąć jej słowa za życzenie, a nie miała ochoty na sto chujów. Ani teraz, ani nigdy. Wróciła uwagą i spojrzeniem do bosmana. — Hulanki i swawole muszą poczekać — poprawiła się bez zająknięcia. — Kapitan prosi. W trybie natychmiastowym. Nim jednak pójdziesz, wskaż mi drogę do Karsto. Podobno od przybytku głowa nie boli, ale jakoś mi nieswojo z tą pizdą pod okiem.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

268
Gdziekotwa przejechał sobie dłonią, bo przeczesaniem nazwać było tego nie sposób, po ostrzyżonej krótko niby po tyfusie głowie Pokiwał nią na przyniesione wieści i przeprosił na moment, by huknąć na rojących się za jej plecami niby drobne rybki przy dnie ciekawskich majtków, słowami, które nie pozostawiały wątpliwości, że świetnie czuje się i odnajduje na nowym stanowisku. Opieprzeni linowi podciągając portki, pierzchali w popłochu, migając w oczach pasiastymi łachmanami niby wielobarwne skalary, gdyby skalary potrafiły wyleźć z wody, by skakać i wspinać się po masztach równie chwacko co szympansy. I chlały tyle grogu.
Pewno — wrócił do elfki, potwierdzając przyjęcie polecenia odplunięciem za ramię, w kierunku burty, do której przybili ich goście. Na uwagę o przybytku, zamrugał, zachrząkał i roześmiał, łyskając srebrną dwójką po lewej. Kiedy skończył, zrobił to ponownie, głośnie i serdeczniej, tym razem rozumiejąc. By dowieść owego zrozumienia, pozwolił sobie na własną i konkurencyjnie dowcipną uwagę. — A co ja mam powiedzieć? Jak mnie przybyło tuzin? — Zamaszystym gestem wskazał na obleziony maszt, w samą porę, by nie przepuścić okazji do dania upustu neofickiemu zapałowi świeżo awansowanego i przypieprzyć do majtkowej roboty po raz wtóry. — Mówiłem, kurwa: spuszczać grot i fok! A nie nad nimi! Kokolo, ty gnoju głupi, nie łap się za bomkliwer, bo nikt nie będzie cię ścierał z pokładu!
Zlazł na kwatery — oznajmił, wracając na ziemię i do sprawy Esh. — Idź na dziób, za dupną klapę do ładowni i zejściówką w dół o pokład, jak schodki prowadzą. Wołaj go, bo oczy pierdolą mu się czasem po ćmoku jak kurom po zmroku — przybliżył jej temat. — W sumie to sam niech też ruszy dupę jak będzie wolny.
Na dziobie, za dupną klapą i zejściówką w dół o pokład jak schodki poprowadziły, znalazła się w ciemnej, oświetlonej ledwie kilkoma pochodniami przestrzeni, metrażem i kształtem przypominającej dziobową ładownię, z tą różnicą, że poza bagażem i paroma skrzyniami, pomiędzy podtrzymujący górny pokład belkami porozwieszane były pajęczyny hamaków, a rogach i przy burtach piętrzyły się przybite do desek prycze nakryte wystrzępionymi kocami. Paradoksalnym trafem, kołysanie wyczuwalne było tu mocniej niż wyżej, pod żaglami i gołym niebem, na górnym pokładzie. Może dlatego, że wyżej, opróżnione butelki nie miały w zwyczaju toczyć się luzem pod nogami do spółki z pojedynczymi miskami, które spadłszy z deski wyrastającego z burty, a podwiązanego do „sufitu” blatu robiącego za stół, zaplątywały się w rozbebeszone na gołej drewnianej podłodze szmaty i zawoje lin. Jak zostało powiedziane — było ciemno, surowo i bałaganno. I jak zwykle w takich miejscach — śmierdziało chłopem i gorzałą. Wszechobecny zapach soli i drewna już dawno stał się dla jej powonienia transparentny.
Co nie zejdę to chlew! — skrzypiał głosem i deskami ktoś wyłaniający się z mroku z naprzeciwka jako dwunożny, choć zgarbiony humanoidalny cap, w zaskakująco czystej, choć nieludzko wygniecionej koszuli, która pomimo pełnego rozsznurowania z trudem opinała mu raczej byczy niż koźli tors. Łapy, którymi wymachiwał w drodze, jak gdyby znosił nimi kiwanie okrętu, miał o dziwo chude, długie jak u pająka. I obydwie zajęte: jedną butelką odpitą do połowy, drugą czymś na przemian trzeszczącym i piszczącym, ażurowym i rozklekotanym. Przy bliższej obserwacji — klatką z ruchliwym, ciemnym kształtem w środku. — Bosmana ubili ledwie godzinę temu, a już nie ma kto przypilnować, żeby psubraty oświetliły podpokład na nocną! Zero organizacji, śmierdziele! — zaczął opieprzać elfkę i nie przerywał, dopóty omal na nią nie wpadł, na przemian mrużąc i wybałuszając niedowidzące oczy. Niesiona klatka zakotłowała się i zakwiczała.
A coś ty, pszakrew, za jeden? — wzdrygnąwszy się, wyciągnął ręce na boki, spoglądając kolejno po klatce i butli, jakby nie mogąc zdecydować się co upuścić pierwsze, by uwolnić kułaki z ewidentnym zamiarem nabicia jej i trzeciej, symetrycznej do poprzedniej.

Re: Wschodnie Wody

269
Obserwowała neoficki zapał Gdziekotwy z krzywym uśmieszkiem, zastanawiając się kiedy zaprawią mu grog szczynami albo nasrają w bety. Jako najemniczka zawsze miała nad sobą jakiegoś zwierzchnika i znała sposoby podwładnych na wyjątkiem gorliwe czy podłe egzemplarze. Podejrzewała, że piraci znają ich jeszcze więcej, w dodatku bardziej wymyślnych i plugawych. Parsknęła śmiechem, popatrując na stadko kolorowych majtków.

Możesz ustalić cenę za godzinę i otworzyć interes — zaproponowała Gdziekotwie elfka, lecz jej słowa utonęły w kolejnej fali opierdolu, obmywającej bosmański harem. Przeczekała zatem cierpliwie, podziękowała za ostatecznie uzyskaną, okraszoną wskazówkami postępowania informację kiwnięciem głowy i ruszyła szukać dupnej klapy na dziobie.

Okręt miał tę zaletę, że trudno było się na nim zgubić, bo choć niemały, stanowił jednak przestrzeń zamkniętą, ograniczoną burtami. Właz odnalazła więc bez większych problemów, podobnież prowadzące w mrok podpokładu schodki. Przed zejściem nabrała powietrza, jakby miała zanurkować w morską toń, co okazało się niegłupim pomysłem w obliczu całkiem suchego, za to okrutnie capiącego niemytym chłopem przestworu kwater sypialnych. Nie szło jednak wstrzymywać oddechu w nieskończoność, a i milczenie nie było w zaistniałych okolicznościach najlepszym z możliwych wyborów. Wyrosły przed elfką pirat był bowiem w stanie podwójnie wskazującym — na spożycie oraz na wpierdol.

Jedna — poprawiła Eshoar, będąc zawczasu uprzedzoną o ocznej przypadłości cyrulika. I odsunęła się poza zasięg żylastych łap mężczyzny, tak na wszelki wypadek. Trzy, to już jednak tłok. — Yagharlair. Tancerka. Szukam Karsto — zakomunikowała lapidarnie, w sam raz dla kogoś zamroczonego — dosłownie i w przenośni. A przynajmniej liczyła na to, że krótka i zwięzła forma wypowiedzi zdoła przedrzeć się przez otaczającą pirata mgłę lepiej, niż dworskie prezentacje i elokwentna mowa. — Kapitan mnie przysłał — dodała jeszcze, jakby te trzy słowa były zaklęciem dającym prawo zawracania dupy wszystkim na Wyroku. — Oberwałam po łbie podczas zabawy z orkami. Przydałby się jakiś okład, najlepiej w płynie. Wszystkie flaszki wytłukli, skurwysyny.
Obrazek

Re: Wschodnie Wody

270
Jedna — poprawił się, chrapliwie zachłysnąwszy się powietrzem — z wrażenia lub z powodu odpitej już poniżej połowy butelczyny, z której golnął sobie podczas introdukcji. — A więc to ty jesteś ta cała Bezoar. Kapitańska dupa — domyślił się bystro, choć grubiańsko, nawet nie próbując powtarzać „Yagharlair”. — Już nie szukasz, hehe. — Pirat wyszczerzył się do niej szczerbato w ciemności, co udało jej rozpoznać przede wszystkim po ostrym zapachu przepalanki i lekkim zapachem cytrusów. Biorąc pod uwagę okoliczności — nawet aromatycznym.
Skurwysyny — przytaknął. I golnął sobie obficie. Tak obficie, że dwie strużki trunku, razem z wyciśniętymi nim z oczu łzami spłynęły mu po trójkątnej, brodatej twarzy aż do samych, lekko spiczastych uszu. Wydech, który wypuścił z siebie po tym wszystkim, kazał jej dziękować lenistwu lub zapominalstwu majtków, którzy nie rozpalili tu na noc. Po czymś takim cała noclegowa kajuta gotowa się była zapalić. — Na. — Wyciągając butelczynę, gdzie wciąż chlupało nieco poniżej ćwierci płynu, podzielił się z nią jak z siostrą.
Po chwili wytężonego namysłu, wykorzystując pierwszy podarunek i jednocześnie propozycję nie do odrzucenia w pirackim gronie, to jest poczęstunek alkoholem, wcisnął jej również klatkę, w której coś zakwiczało przeciągle, czepiając się cienkich prętów drobnymi włochatymi łapami.
Morski kot — wyjaśnił. — Sierota po naszym Agharravdagu. Jeden goblin przegrał z nim tego cudaka w karty. No, właściwie to goblin wygrał JEGO srebrną klamrę, ale Aghar miał trzy stopy wzrostu więcej i kordelas za pasem. Ha, ciekawe kto go zaklepał…
Tak czy srak — podjął — Ony kot wabi się Septo. Po elfiemu to chyba coś z siódemką. Nie wiem, kurwa, nie chodziłem zbyt dużo do szkół. Lali tam rózgą, jak się czegoś nie wiedziało, a ja nie wiedziałem za często, wiesz, Bezoar? Zajmij się nim. Ja nie mam ręki do zwierząt, na lądzie byłem rzeźnikiem. — Ręka drgnęła mu, jak gdyby z zamiarem podniesienia butelki do ust, lecz szybko zorientował się w swojej pomyłce i przerobił ruch na podrapanie się w kudłaty łeb.
Wabi się Septo — podjął, zapomniawszy, że już podjął. — Po elfiemu to coś z siódemką. Na szczęśliwą wróżbę. Ale między nami to żaden kot i gówno, a nie morski. Zwykły, kurwa, małpiszon. Umi różne sztuczki i rzuca gównem w ludzi. Przeważnie. — Karsto zamyślił się na moment, zamrugawszy jakby właśnie wybudził się ze snu, kiedy usłyszał poruszenie nad nimi, krótko po tym jak pokładowy dzwon zaczął wygrywać swój odległy ton, obwieszczający nieznany jej jeszcze rytuał. I tyle go widziała — zataczającego się na górę, wolnego od butelki i klatki.
Spoiler:

Wróć do „Taj`cah”