Ulice

1
Obrazek
Dwa pomniejsze uderzenia godzinnika na wieży. Wpół do dwunastej.

Ametystowa biegnie ku bramie plebs od dzielnicy paniczów oddzielającej, Hematytowa w swym brudzie ni krzynę poza dystrykt pauperów nie odstaje. Ulice to jeszcze czy może już wszeteczne grzęzawisko? Boć błocko wszędy się worywa, po kolana tytła, a swądem przeklętej przeszłej zimy zohydza. Śnieżna potwora do natury lupanaru odchodzi, jednakże miastu zalew brudu ostawia, który mętnymi strugami po pochyłych ulicach spływa.

W tej smętnej atmosferze mijał Atleif ludziska rozmaite, ich nikłe żagwie w locie, takoż przy domostwach stateczne łuczywa. Oblicza ciżby tutejszej były przeważnie szare, spracowane, i choć niekiedy zdarzały się osobniki bardziej fertyczne, te ani chybi mogły się poszczycić szemraną proweniencją. Na szczęście ci ostatni nie życzyliby sobie spotkania w ciemnej alejce z najemnikiem sławy Atleifa, toteż tenże w spokoju dotarł do skrzyżowania wspomnianych ulic.

A na skrzyżowaniu? Prawie nikogo. Gdy najemnik poczynił parę kroków w przód, które zapewne dodatkowych błotnych plam na ubiorze mu przysporzyły, oczy jego ujrzały mężczyznę, który z antała uczynił sobie oparcie. Zgrzebne ubranie charakterystyczne było dla tych, którzy imali się roboty w porcie, również aparycją osobnik nie wyróżniał się spośród mijanych uprzednio przez Atleifa. Palił coś, a z daleka dało się dostrzec smugę dymu, którą od niechcenia kontemplował. Czy to właściwy trop, czy jeszcze chwilę najemnik zechce poczekać?
Obrazek

Re: Ulice

2
Och, to zbyt łatwe! Wystarczyło spojrzeć na mojego rozmówcę, na sposób, w jaki pożera mnie wzrokiem w poszukiwaniach czegoś, co zaspokoi jego fantazje, żeby wywnioskować, że "wywieranie wpływu" było zbędne w tej konwersacji. Aura strażnika zdradzała niewybredne myśli, barwiąc się przy tym na czerwono. Nie, żebym była jakoś specjalnie zawiedziona, po prostu nie lubię, kiedy zaklęcia się marnują. Dawniej, gdy zaczynałam swoją karierę jako czarownica, musiałam regularnie używać uroków, żeby wywołać jakąkolwiek reakcję u swojej ofiary. Teraz moje zdolności okazują się jedynie dodatkiem, ułatwieniem skracającym drogę do celu. Jednak nie potrafiłabym z nich zrezygnować, za bardzo podoba mi się bycie czarownicą i choć żadne z zaklęć, którymi dysponuję, nie robi efektownego wrażenia, to mogę nimi zdziałać więcej niż niejeden mag uśmiercający wrogów kulami ognia. Bezpośrednio nie jestem w stanie kogoś zabić... Jednak mogę nakłonić kogoś, do morderstwa, a to daje znacznie więcej satysfakcji.

– Coen byłby zachwycony, gdyby wiedział, jakich ma wielbicieli. Chętnie opowiedziałabym wam, jak zostałam inspiracją do "Szalonej", ale czas nagli a publiczność nie lubi zbyt długo czekać – odrzekłam, uśmiechając się w charakterystyczny dla Chloe sposób. Do dziś pamiętam nieodparty urok Coena, który starałam się za wszelką cenę przemycić do formy, służącej mi za jego siostrę. To był udany interes, choć nie zakończył się tak, jak planowałam. Sulon spojrzał przychylnym okiem na barda, skoro skierował moje kroki do Qerel nim przywłaszczyłam sobie życie Gawrona na stałe.

Wkroczyłam na ulicę z myślą, że na razie wszystko idzie jak z płatka. Nikt nawet nie skojarzy Chloe z Syleith, roześmianej trubadurki z wierną zausznicą Lorda Stradforda. W głowie słyszałam brawa, wdzięcznie składane przez wewnętrzną Evony, która bawiła się w najlepsze. Wiedziałam jednak, że jest to wierzchołek góry lodowej, a prawdziwa zabawa zacznie się dopiero w karczmie. Zadziwiające, tak podłe miejsce, jak ta ulica dzieli jedna brama od Dzielnicy Czterech Wiatrów, niczym przejście do krainy czarów. Z owej krainy trafiłam w najgorsze slumsy, tak mi się przynajmniej wydawało. Przez głowę przeszła mi myśl, czy jest to efekt prezentu, jaki sprowadziłam dla Stradforda z Archipelagu? Ha, jeżeli tak to muszę przyznać, że sprawdzał się świetnie.

Mój zachwyt nieco zmalał, gdy zobaczyłam błoto na rubinowych czółenkach. Natychmiast przetarłam je lnianą chusteczką, jakbym nie wiedziała, że za moment znów pokryją się warstwą brudu. Wewnętrzna Evony wydała z siebie odgłos frustracji, jednak uśmiech Chloe nie zniknął nawet na ułamek sekundy. Nie zważając na przeciwności, uniosłam głowę do góry i zgodnie ze wskazówkami strażnika, zaczęłam swoją podróż do tawerny "Pod Kogutem".

Re: Ulice

3
Obrazek
To troje zwykło w ludziach powietrze wytracać:
Wnet daleko wyjść, uchodzić i nierychło wracać.


Nie uświadczysz tu ducha żywego, jeno zewłoku - martwego. Ametystowa na pierwsze okamgnienie pustą się zdawała, w istocie infernalnym tchnieniem gościa w swym progu witała. Minęła Evony pierwsze domostwa w grobowej ciszy, ichnie ściany obdrapane i deski poprzekrzywiane. USAL JEST WŚRÓD NAS. Wzrok mimowolnie wędrował po czarnej weducie, w swej indagacji dostrzegając brudną czerwień nieco szaleńczych napisów. OD POWIETRZA, GŁODU, OGNIA I WOJNY ZACHOWAJ NAS, PANIE. I niepodobna było w tym wszystkim wymiarkować, o którego Pana chodzi, ani czy krwią to pisane, czy ino pospolitym barwnikiem...

Krótko trwała ta ekskursja w samotności, w owym zrazu pozornie świecie bez istnień. Nie tylko wzrok obwieścił wiedźmie dotarcie do skrzyżowania ulicy, niezadługo słuch i węch potwierdziły tę ponurą zapowiedź. A tam dalej, znacznie dalej, na Ametystowej leżało mrowie trupów zwalonych na stos i przykrytych niezdarnie ziemią. Nawet z oddali czarownica dostrzegła chmurę much, które z dziką wściekłością utworzyły nad umarłymi całun brzęczący złowieszczą symfonią. Dwóch mężczyzn w portowych łachach przemijało ku temu kurhanowi śmierci, niosąc owiniętego szczelnie w płótna i związanego sznurem trupa. Co jakiś czas przystawali, coby poprawić ciężar w rękach i wziąć solidny haust okowity, dzierżonej przez jednego z nich w drżącej dłoni. Szczęśnie repulsja Evony nie musiała dłużej znosić śmiertnych miazmatów, podług wskazań wartownika rychło skręciła w Hematytową ulicę.

Zasię Hematytowa długa była jako maszt statku, i tak jak on takoż poprzecinana mnogimi przecznicami. Wielki strach ogarnął istnienia, wielka bezradność z powodu moru. Umierali ludzie po kątach, w atmosferze chaosu, trwogi i rozboju. Stukały młotki zabijanych drzwi, wieszczyły śmierć desperujące głosy pijane gorączką i akwawitą. Gorzały liczne ogniska, tliły się gęstym dymem duszącym prędzej gardziele niźli morowe powietrze. Przy nich to gromadziły się ludziska o twarzach szarych jak popiół, pełni gasnącej nadziei, iże bliskość płomieni przegoni zgniłe wapory. Ujrzała też Evony przy ogniu medyków bez wyrazu, w czerń odzianych, o maskach długich a wymyślnych. Na jej widok przekręcili ptasie dzioby wolno i równocześnie, jak gdyby mierząc wzrokiem to dziwne indywiduum z inszego świata, które tak bardzo nie konweniowało temu miejscu. I wyczuła takoż coś jeszcze.

Ktoś za nią szedł i bez ochyby nie był to jeno przypadkowy przechodzień czy eskulap bez maski. Zakapturzona postać coraz rychlej zmniejszała dystans między nimi, tak jak i wybrzeże z zarysem karczmy coraz bliżej jawiło się przed oczami wiedźmy. Zaraz też z prawej przecznicy wynurzyła się kolejna sylwetka o licu również skrytym pod ciemną opończą, a potem jak na życzenie z lewego zakrętu wychynęła podobna persona, zaś wszyscy troje nienaturalnie prędko zmierzali w stronę pięknej i strojnej Evony.
Obrazek
Obrazek

Re: Ulice

4
Przemierzając ulicę Ametystową, z jakiegoś powodu zaczęłam myśleć o domu. Matka byłaby wielce zawiedziona, widząc mnie w takim miejscu jak to. Wszechobecny brud i odór śmierci znacznie odbiegał od jej idealnego świata- pięknego obrazka obleczonego w złote ramy. W mojej rodzinnej posiadłości wszędzie dominowały barwy, na ścianach, meblach, ba nawet potrawy musiały zachowywać odpowiednią kompozycję kolorów, prezentujących się na ręcznie malowanej zastawie. Niestety, charakter matki zdominował aury wszystkich mieszkańców do tego stopnia, że nawet młode służące, od których na początku biła młodzieńcza radość, po kilku tygodniach stawały się posiadaczkami szarej otoczki wskazującej na całkowitą obojętność. I tylko ja byłam w stanie się jej sprzeciwić...

Utkwiłam wzrok w krwawych napisach, zdobiących ściany domostw. Pobożne życzenia i informacja o nadciągającej śmierci, klasyka. "Usal jest wśród nas", powtórzyła wewnętrzna Evony, po czym roześmiała się głośno. To nie Usala powinniście się bać, prawdziwe zagrożenie właśnie wkroczyło na wasz teren. Śmierć nie ma czarnych skrzydeł a zamiast miecza, nosi rubinowe czółenka. Widok ten z jakiegoś powodu sprawiał, że czułam się dumna, niczym malarz podziwiający efekt swojej pracy, uwieczniony na płótnie. Tyle ofiar niedoszłej arystokratki z Archipelagu. Zastanawiam się, jak to jest czuć się winnym zbrodni? Tak naprawdę, nie jak ludzie, którzy na pozór obnoszą się ze swoją skruchą w nadziei na uniknięcie kary. Jak takie uczucie oddziałuje na funkcjonowanie organizmu oraz na barwę aury? Albo to- wyrzuty sumienia. Chciałabym przynajmniej na moment poczuć się prawą moralnie do tego stopnia, aby odczuć ciężar popełnionych zbrodni. Teraz gdy patrzę na ciała zebrane na stosie, na te powykrzywiane z bólu twarze, nie towarzyszy mi nic innego, prócz satysfakcji.

Nigdy nie czułam się bohaterką- osobą dobrą i praworządną, gotową poświęcić cokolwiek dla dobra innych. Jednak nie myślę o sobie, jako o kimś złym. Bajki, które opowiadała mi Niania zawsze miały określone postacie do tego stopnia, że już na początku można było się domyślić, jaki koniec spotka czarny charakter, który choćby potęgą dorównywał bogom, nie miał szans w starciu z bohaterami. Żałosne, jak te puste opowieści nie mają nic wspólnego z życiem. Podejmowałam różne decyzje i zawsze kierowałam się jednym- własnym dobrem, a że inni przy tym obrywali- miałam to gdzieś. Skoro ja mogę urządzić ludziom piekło na ziemi, to niech znajdzie się ktoś, kto to zmieni. Gdy opuściłam złotą klatkę matki, trafiłam na ulicę, gdzie dostałam najlepszą szkołę życia, której nie mogłam otrzymać w domu. Tam zrozumiałam, że najlepszą rzecz, jaką mogę zrobić, to zadbać o własne dobro. Skoro uważają mnie za złą, śmiało, ale to nie ja teraz wykrzywiam gębę, gnijąc w towarzystwie trupów. Wzruszyłam obojętnie ramionami i wkroczyłam na Hematytową.

Atmosfera, która tam panowała, niewiele różniła się od tej, obecnej na Ametystowej. Pejzaż śmierci i strachu ponownie połechtał moją dumę. Odpowiedziałam spojrzeniem medykom i odczekałam moment, aż opuszczą głowy. Uśmiech Chloe nie zszedł mi z twarzy, gdy patrzyłam w puste oczy ptasiej maski. I wtedy intuicyjnie poczułam czyjś wzrok na plecach. Obejrzałam się najpierw przez jedno, a potem przez drugie ramię, tak, żeby stworzyć pozory niewielkiego zainteresowania obcym. Odruchowo sprawdziłam jego aurę. Czarna opończa nie ukryje jego serca przed moim spojrzeniem wewnątrz. Nie musiałam długo czekać, nim pojawili się kolejni "czarni". Intencje mężczyzn pozostawiały sferze domysłów wielkie pole do popisu. Jednak nie czułam strachu... Od lat. Zupełnie tak, jakbym opuszczając Archipelag, zostawiła to uczucie za sobą. Nawet nie przyspieszyłam kroku. Z głową uniesioną do góry i wymalowanym uśmieszkiem na twarzy, kroczyłam dumnie w kierunku karczmy.

Re: Ulice

5
Nieroztropnie jest lekce sobie ważyć jakiegokolwiek adwersarza, wszak często największymi wrogami okazują się ci, których intencje skryte pod maską niepozorności ostają dla nas utajone… Jednakowoż w tym przypadku – fortunnie bądź nie – Evony rychło zgłębiła zamysły czarnych opończy, a to z tej przyczyny, że sami raczyli je z miejsca wyjawić wiedźmie. Z tej odległości czarownica słyszała już muzykę i gwar dobiegające z tawerny, która zdawała się być tak blisko, a zarazem tak daleko.

Wpierw pod podbródkiem poczuła chłód stali dzierżonej przez łotra, który w mig znalazł się tuż za nią, gotowy jednym cięciem poderżnąć jej gardło od ucha do ucha. Sugestia, by nie wykonywała żadnego ruchu, stała się nadzwyczaj dobitna. Uprzednie wejrzenie weń pozwoliło Evony skonstatować barwę jego aury – czarną. Chwilę trwało, nim dotarła pozostała dwójka - jego kamrat otoczony identycznym kolorem, a także drugi, którego aury niewiasta w ogóle nie mogła dostrzec.

To właśnie ten ostatni ozwał się do Evony głosem cichym, sykliwym i wibrującym od wściekłości.
- Oddawaj, co nie twoje, wiedźmo. - Spod czarnego kaptura w kierunku rudowłosej zwróciły się patrzałki szkliste, spowite bielmem, głęboko osadzone w nieprzyjemnym licu poznaczonym siecią błękitnych i czerwonych pęknięć wyraźnie widocznych pod cienką warstwą szarawej skóry. Napastnik był od niej wyższy, ale także chudszy, wręcz rachityczny, czego nie zdołały ukryć nawet fałdy czarnego odzienia. Jego przyboczny stał za nim, tedy poza dostrzeżeniem faktu, że cechował się podobnym wzrostem co jej interlokutor, nie zdążyła jeszcze rozeznać się w jego aparycji.

Ostrze mocniej przywarło do delikatnej skóry Evony, powściągliwie nacięło niewielki fragment. Wąska strużka krwi niczym wąż spłynęła w dół szyi, serpentyną wyznaczając dalszy szlak ku dekoltowi.
Obrazek

Re: Ulice

6
Muzyka i gwar dobiegający z tawerny zupełnie nie pasował do tego miejsca. Wszechobecna śmierć jeszcze nie zajrzała do gniazda jakobinów, ale to się wkrótce zmieni. Jak zwykła mawiać moja niania- „są to ostatnie podrygi, zdychającej ostrygi”. Z przyjemnością zmienię to miejsce w pogorzelisko, na wzór tego, które panowało na Hematytowej i Ametystowej.
Zobaczymy, czy z takim samym entuzjazmem powitają Zakon Sakira w swoich progach...

Atak ze strony „czarnych płaszczy” nie powinien być dla mnie zaskoczeniem, jednak nie byłam na to przygotowana. Z drugiej strony- co by to zmieniło? Miałabym wyciągnąć swój sztylecik i rzucić się na trzech mężczyzn? Ta wizja była wyjątkowo żałosna. Jakby nie patrzeć, jestem arystokratką i muszę zachowywać klasę i ogładę mimo przeciwności losu. Ponadto jestem również wiedźmą i potrafię się bronić. Zmierzyłam agresorów od stóp do głów, sprawdzając uprzednio barwę ich aury- czerń. Doskonale. Choć jeden z nich pozostawał dla mnie tajemnicą, to dwóch przestraszonych przeciwników wystarczy, żeby namieszać im w głowach i zmienić nieco układ sił. Silny umysł nie odczuwa tak trywialnych uczuć, jak strach czy smutek. Mój Lord gardził tymi słabościami, które niszczyły człowieka od wewnątrz. Dlatego pozostał odporny na moje wpływy, w przeciwieństwie do innych „partnerów”.

Nóż na moim gardle przypieczętował los „czarnych”. Byłam pewna, że to starcie nie obejdzie się bez ofiar, z prostej przyczyny- jestem cholernie mściwa. Gdy ktoś podnosi na mnie rękę, nie potrafię darować sobie przyjemności, jaką jest zemsta. Do dziś przetrwała jedynie moja matka, która w przypływie złości uderzyła mnie w twarz. Cios trafił głębiej, niż myślała, potęgując moją nienawiść do rodzicielki. Jeszcze nie miałam okazji jej odpłacić, ale to tylko kwestia czasu. Teraz kolej na czarne płaszcze.

– Popełniasz wielki błąd– powiedziałam, uśmiechając się przy tym w jadowity sposób. Planowałam postawić wszystko na jedną kartę i przeciągnąć na swoją stronę mężczyznę, który trzymał nóż na moim gardle. Zamierzałam tego dokonać standardowym zaklęciem- „wywieraniem wpływu”. Niektórzy nie doceniają potęgi tego czaru, skupiając swoją uwagę na bardziej destrukcyjnej i efektownej magii. Ja miałam dużo czasu na doskonalenie swojej umiejętności i zgłębienie jej tajników. Do tej pory używałam niewielkich ilości „wywierania wpływu”, sugerując swoim ofiarom, że wypełnienie mojej prośby jest korzystne dla obu stron. Niania- moja mentorka, która odkryła przede mną tajniki magii, potrafiła uzależnić swoje ofiary od tego zaklęcia, zmieniając ludzi w kukły, poruszające się zgodnie z jej wolą. Żałuję, że nie dano nam spędzić więcej czasu, być może wtedy stałabym się znacznie potężniejszą czarownicą i moje życie potoczyłoby się inaczej.

A gdyby tak użyć konkretnej dawki za jednym zamachem? Czy wprowadziłabym moją ofiarę w stan hipnozy, czyniąc z niej posłusznego golema? W tej sytuacji musiałam spróbować, choć nie byłam pewna efektu. Dlaczego wybrałam mężczyznę, który przykładał mi nóż do gardła? Był najbliżej, a dotyk potęguje siłę moich zaklęć. Odliczyłam w myślach do trzech i uderzyłam pełnią swojej mocy. Poczułam, jak otacza mnie kolorowa mgła, która zmyła z mojego ciała iluzję- Chloe. Teraz moi przeciwnicy mogli podziwiać moją prawdziwą formę- Evony. Nie byłam już roześmianą trubadurką czy kuszącą Syleith. Znów miałam lekko skośne oczy i zadarty nos, a kamienna maska powróciła na swoje miejsce. Smuga krwi z mojej szyi spłynęła na białą sukienkę, która już od tej chwili przestała symbolizować niewinność. Mimo subtelnej urody, teraz wyglądałam jak prawdziwa wiedźma.
To nie rubiny zdobią moje czółenka. To krew moich ofiar, która znów popłynie. Chcieliście wojny, to ją macie.

– Zabij- rozkazałam mężczyźnie znajdującym się pod wpływem mojego zaklęcia.

Re: Ulice

7
Wiązka śmiertnej perswazji w mig uwolniła się ze słów Evony, pomknęła niczym pnącze w stronę łotra, wniknęła weń bez oporu. Pełne spektrum przewrotnych podszeptów omiotło jego wątły umysł, rozkaz kamiennym rytem wbił się w fundament jego woli. Całkiem nowe to było doznanie dla mącicielki - wyraźnie czuła swym jestestwem tę swoistą dependencję, i choć nić uzależnienia między nimi ledwo co się utrzymywała, a siły czarownicy nadmiernie nadszarpywała, niewątpliwie pożądany przez nią efekt możliwy był do uzyskania. Jednakże ani chybi dopiero eksperiencja na tym polu doprowadzić mogła do pomyślniejszych rezultatów.

Tak, pani – odparł bezwiednie golem, zdjąwszy ostrze z gardła Evony. Opadający zimny sztych musnął szyję wiedźmy na pożegnanie, by wnet skierować się ku enigmatycznemu hersztowi tej przeklętej trójcy. Już się miał nań jej niewolnik rzucić, stal osoczem ochrzcić, gdy niefortunnie jego obdarzony czarną jak smoła aurą ziomek rychło wymiarkował bratobójczą intencję, wyjął własną dagę i z takim impetem wpadł na niespodziewanego wroga, że obydwaj runęli w błoto w gorączkowej szamotaninie. To winno chwilowo nieco wyrównywać szanse w tym starciu, oczywista pod warunkiem, że wiedźma utrzyma koncentrację wywierania wpływu na swej ofierze. Próba potężniejszego wykorzystania czaru poskutkowała wypruciem z energii magicznej i Evony czuła, że potrzebuje regeneracji, bowiem w najbliższym czasie nie zdoła skrzesać mocy nawet do dostrzeżenia czyjejś aury.

I właśnie wtedy, gdy dwójka antagonistów wiedźmy zmagała się z sobą w ulicznym trzęsawisku, gdy resztki sił magicznych skoncentrowała na utrzymaniu podporządkowania golema, nagle dziwne myśli poczęły przemykać po jej głowie. Niespodziewanie nabrała przemożnej ochoty na oddanie przeciwnikom artefaktu w kształcie ważki, chwycenie za sztylet i wbicie go sobie z całej siły w serce. Zagwozdka nie była szczególnie trudna do rozsupłania - stojący kilka kroków od niej adwersarz o niezbadanej przez nią aurze może i fizycznie wyglądał, jakby zaraz miał się rozpaść, jednakże mentalistą musiał być nie gorszym niż sama Evony. Jeno silna wola czarownicy sprawiła, że włamanie intruza do jej umysłu spowodowało na razie sugestię, a nie natychmiastowy czyn.
Obrazek

Re: Ulice

8
Wraz z maską "Chloe" zniknęła również bariera, chroniąca mnie przed światem zewnętrznym. Lata noszenia cudzych twarzy sprawiły, że przez pewien czas czułam się nietykalna. Mogłam sobie pozwolić na wszystko, czego nie zrobiłabym w naturalnej formie. Nie z braku odwagi oczywiście, jej zasób zawsze występował u mnie w nadmiarze. Jednak ramy klasy narzucone w domu uniemożliwiały niektóre zachowania, wywołujące obrzydzenie do samej siebie. Będąc Ines czy Chloe mogłam sobie pozwolić na wszystko. Gwarantowała to świadomość, że rachunek Evony pozostanie czysty, a gdy jedna z moich form przestanie mi odpowiadać, to po prostu ją zmienię. Teraz gdy straciłam moją maskę, tarczę chroniącą mnie przed wrogim spojrzeniem, czułam się tak, jakbym stała nago na środku ulicy.

Rosnące z każdą chwilą zagrożenie nie pozwoliło mi na długie rozczulanie się nad sobą, czego z resztą nie zwykłam praktykować. Wewnętrzna Evony musiała opuścić ciepłą kryjówkę i zmierzyć się ze światem zewnętrznym po raz kolejny. Wiedźma powróciła do gry, a to nigdy nie obywało się bez ofiar. Na pierwszy ogień pójdzie herszt bandy. Liczyłam, że golem rozprawi się z drugim agresorem. Gdybym miała więcej czasu, chętnie pobawiłabym się z nim dłużej, czyniąc z niego niewolnika. Niestety, Stradford jest znacznie cenniejszym łupem, w którego obliczu reszta wydaje się bez znaczenia. Dopóki nie posiądę jego serca na własność, nie zamierzam poświęcać większej uwagi na nieistotne drobiazgi.

Swoją drogą muszę przyznać, że efekt zaklęcia przekroczył najśmielsze oczekiwania. Co prawda muszę pożegnać się z czarami na dłuższy czas, ale nie żałuję. Gdybym miała więcej okazji do praktyki, zapewne stałabym się znacznie potężniejszą czarownicą. Wróciłabym na Archipelag i zaprowadziła własne porządki w domu rodzinnym, pozbywając się przy tym rodzicielki w jakiś paskudny sposób. Chętnie poszerzyłabym ten jej ironiczny uśmieszek za pomocą tępego noża na stałe. Potem zamknęłabym ją w ciemnym, wilgotnym lochu, żeby doczekała reszty dni ze świadomością, że przegrała ze swoją słodziutką Evony. Od czasu do czasu przypominałabym jej, że "należy zachować klasę ponad wszelkie niedogodności zesłane przez los".

Zgodnie z oczekiwaniami golem zajął się jednym z agresorów. Mam nadzieję, że okaże się wystarczająco skuteczny, aby pozbyć się go na dobre. W przeciwnym wypadku sytuacja wymknie się nieco spod kontroli, zmuszając mnie do dalszej improwizacji. Cholera, mogłam poprosić Stradforda o jakiegoś prywatnego strażnika do pomocy. Gdyby mu na tobie zależało, to zadbałby o twoje bezpieczeństwo, podpowiadał zdrowy rozsądek. Nie mogłam sobie pozwolić na luksus, jakim była porażka. Strata pozycji, którą tak długo budowałam, była nie do przyjęcia.

Gdy już szykowałam się do ataku, w mojej głowie zaczęły pojawiać się niedorzeczne myśli, dotyczące oddania ważki w ręce wroga. Następnie miałabym wbić sobie sztylet w serce, co niechybnie zakończyłoby mój żywot szybciej, niż bym sobie tego życzyła. Nie potrzebowałam wiele czasu, żeby zorientować się, kto przesyłał mi owe pomysły. Herszt spod tej samej ciemnej gwiazdy co ja. Jego działania dobitnie uświadomiły mnie, że czas przestać bujać w obłokach i zacząć działać. Postanowiłam użyć przeciwko niemu mojej ulubionej broni, jaką było kłamstwo.

Przyłożyłam rękę do czoła, chcąc zasygnalizować, że nie czuję się najlepiej.
- Co się dzieje?!- spytałam histerycznym tonem, chwiejąc się przy tym nieco. Przez chwilę chciałam sprawiać wrażenie, jakbym walczyła sama ze sobą, po czym utkwiłam spojrzenie w jednym, martwym punkcie. Całe moje ciało miało mówić przeciwnikowi jedno- "przegrałam". Wyciągnęłam z sakwy ważkę i trzymając ją w dłoni, ruszyłam w kierunku agresora. Pilnowałam się, aby nie zdradzić przed hersztem faktu, że jestem w pełni świadoma swoich czynów. Nawet stojąc przed nim, patrzyłam przed siebie, jakby mój wzrok przebijał się przez ciało wroga. Chciałam wyglądać tak, jakbym znalazła się w stanie całkowitej hipnozy. Przedmiot sporu wylądował przed nosem agresora, gotów do zmiany właściciela. Ten moment był kluczowy w mojej strategii. Chcąc wykorzystać moment nieuwagi, zamierzałam wbić sztylet prosto w serce wroga, paradoksalnie tak, jak pragnął, żebym uczyniła to wobec siebie. Wszystko w myśl zasady- wygraj albo zgiń!

Re: Ulice

9
EVONY

Wśród tylu masek łacno zapomnieć własną twarz, a jednak – jakkolwiek by nie było mroczne i bezecne, to przecie prawdziwe oblicze wewnętrznej Evony naprawdę istniało i dopiero nadmierny ekspens magiczny sprawił, że wychynęło na światło dzienne. Jakże niesłusznie skazane zostało na długotrwałą ekskluzję przez swe siostry o imionach dostojnych, aparycjach strojnych i chustach w odcieniach każdej barwy tego świata. Toć do twarzy było wiedźmie w jej własnej twarzy, może gdyby częściej zechciała z niej korzystać, to z mniejszym rezonem, a większym sumieniem popełniałaby swe zmyślne nikczemności? W bezduszności Stradforda nie brakło nuty nieco przewrotnej sprawiedliwości – nie lza, by takim jak ona towarzyszyli strażnicy, bowiem to świat winien żądać ochrony przed jej niegodziwością.

W istocie w tej newralgicznej chwili wartownik przydałby się rychlej jej umysłowi niźli kruchemu ciału. Choć podła perswazja adwersarza powodowała wprzódy jeno napływ myśli, to im dłużej trucizna zapuszczała swe zgubne pnącza, tym z większym wysiłkiem Evony musiała walczyć z sobą, by nie poddać się zdradliwemu przykazowi. Popis aktorskich umiejętności, który urządziła, niechybnie zyskałby aprobatę kuglarzy każdej wędrownej trupy, tedy suponować mogła, że dość niezbitym wyda się takoż apostacie. Ten zaś stał znieruchomiały i spojrzeniem niezmąconym, nieco zniecierpliwionym, mierzył tragifarsę czarownicy, dla której w owym spektaklu zaplanował niezbyt wiele humoru.

Evony ruszyła ku niemu w niepewne – bo i po fizysie jego niepodobna wykoncypować było, czy blagę wyczytuje – a beznamiętny ordynans rozsadzał jej czaszkę od środka. Kiedy dłoń z ważką wystawiła - zaraz chciała ją cofnąć, kiedy podstępnie sztylet szykowała – prawie że drugą ręką majcher odrzucała. Napastnik dygotliwie sięgał już po artefakt szarawą kończyną, prawie dotykał antracytu owada, gdy wtem zdradziecki cios zza pleców nadszedł z dołu, z impetem przeciął czarną tkaninę, bez oporu zanurzył się w piersi antagonisty.

Nieludzki wrzask przeciął ulicę Hematytową, zawibrował w uszach przeraźliwy skowyt, który trudno było uznać za dźwięk dobywający się z krtani człowieka. Koścista dłoń jeszcze na ostatek wystrzeliła w powietrze, nerwowo i na oślep szukając gardzieli Evony, i wnet napastnik ze sztyletem utkwionym w sercu począł się w oczach kruszyć, coraz rychlej sypać, aż - niczym piasek w klepsydrze odmierzający ostatnią minutę żywota - na podłoże spadła jeno sterta pyłu, którą zaraz omiótł morski wiatr i powiódł hen daleko na wszystkie strony świata. Nie ostał się nawet materiał opończy.

Ciężki oddech dobył się z piersi Evony. Głowa czarownicy pulsowała nieznośnie - czuła się, jak gdyby ktoś z jej umysłu właśnie zrobił pastę z anchois serwowaną na dworze Stradforda. Wciąż trzymała w dłoni sztylet, z którego ściekła strużka ciemnoczerwonej substancji. Wiedźma złamała przeciwnikowi serce w ostatniej chwili – jeszcze moment i za sprawą silniejszej potęgi ani chybi podjęłaby śmierć z własnej ręki. Pierwsze krople zimnego deszczu spadły na Qerel, smętny nieboskłon nad miastem przecięła błyskawica.

SYLVIUS

Czarne ptaszysko dostojnie i złowróżbnie przemierzało ulice Qerel. Nie dane mu było odpocznienie, bo miasto czekało na zbawienie. Dowiedziawszy się od Sterna, iże podejrzany statek wciąż rezyduje w porcie i odprawiwszy go do szczurzej roboty, Sylvius słusznie wpierw obrał kierunek ku lazaretowi. Na jego nieszczęście lecznica znajdowała się w zupełnie innej części miasta, tedy pod rozwagę brać musiał, że ta wyprawa zajmie nie lada kawał czasu. Jednakże niewątpliwie nieco pocieszenia przysparzał fakt, że w tej samej chwili zapewne Karol wypełnia jego polecenia, a osiłki Fedora niczym byle podnóżki uganiają się za rojem zapchlonych szczurów.

Różne reakcje wśród mieszkańców wywoływał ten wieszcz śmierci na ulicy, a niejeden może przychylniejszym okiem łypnąłby na Sylviusa, gdyby tylko wiedział, że alchemik wyrusza w szlachetny bój przeciwko czemuś, co mir wypowiedziało całemu Qerel. W dystrykcie krezusów jego obecność zasiała zgorszenie i oburzenie, podszyte nierzadko splunięciem jakiegoś arystokraty pod nogi domniemanego medicusa oraz niewątpliwego hucpiarza – jakże to zaraza śmiałaby dotrzeć tu, do siedziby władców doczesności? Odzew okazał się nieco bardziej umiarkowany w Bursztynowej Dzielnicy – morowe powietrze już tam przybyło, zatem spracowany lud czasem z trwogą spoglądał na zamaskowanego jegomościa, a co niektóry na jego widok w popłochu chyżo umykał do swego domostwa, nikt go jednakże nie niepokoił. Dopiero kwartał biedoty przyniósł całkowitą inercję mieszkańców na aparycję alchemika, atoli wejście tam zdawało się Sylviusowi niczym przeprawa przez krainę z najgorszych koszmarów.

Swąd palonych ciał, swąd śmierci unosił się wszędzie i nie wstrzymywał go nawet dziób rzemiennej maski. Powielana w księgach legenda ptasich masek zapobiegających zarazie dotarła nawet do qerelskich medyków - Sylvius minął jednego z nich w podobnym stroju, lecz krótkie spojrzenie nań pozwoliło mu skonstatować, że odzież ochronną eskulapa wykonano z dużo bardziej lichego materiału, wręcz prowizorycznie. Wszystko tu dalekie było od wielbionego przez alchemika ochędóstwa, a mijane co rusz stosy to ciał palonych, to jeszcze niespalonych, powodowały we wrażliwych organizmach dławicę i blochanie. Co gorsza zanosiło się na deszcz, a to ani chybi nie przysłuży się usuwaniu denatów i towarzyszącej im woni zgnilizny. Przebyt nie należał do najprzyjemniejszych, tedy Sylvius przyspieszył kroku i minąwszy jakiegoś nieszczęśnika dogorywającego w pozycji siedzącej pod ścianą, skręcił w jedną z bocznych uliczek, obrawszy najkrótszą drogę do lazaretu.

Alejka była krótka i opustoszała, a jedyną trudność w przeprawie stanowiły drewniane dechy wykorzystywane do zabijania okien, które porozrzucano w chaosie na ziemi. Nie to jednak w tym momencie absorbowało uwagę alchemika, oto bowiem na skrzyżowaniu tej ulicy z następną - Hematytową miało miejsce niecodzienne dla jego oczu zajście. Dwóch zakapturzonych mężczyzn zmagało się na noże w błocie, a tuż obok młoda ciemnowłosa kobieta z zakrwawionym gardłem zbliżała się do stojącego nieopodal trzeciego, podobnego im napastnika w czarnej opończy. Nagle zza pleców wyjęła sztylet i z całej siły wbiła go w serce agresora, co wywołało nieludzki wrzask oprawcy. W tym czasie walka tych z ziemi dobiegła końca – kałuża krwi rozlewała się pod ciałem jednego z nich, gdy jego morderca z wściekłością podniósł się na nogi i z nożem w dłoni ruszył na niewiastę, chcąc zadać jej niepochybny cios w plecy. Ona tego nie widziała, wtenczas cios w serce innemu zadawała, po którym nienawistnik jak za sprawą magii w pył się rozsypywał. Wszystko działo się tak szybko... Pierwsze krople zimnego deszczu spadły na Qerel, smętny nieboskłon nad miastem przecięła błyskawica.
Spoiler:
Obrazek

Re: Ulice

10
Posępna postać przemierzała ulice miasta. Tragiczny herold w przerażającym stroju, oznajmiający nadejście Śmierci, która zbierała obficie swe plony spośród mieszkańców Qerel. Jego przybycie przekazywało okropne wieści. W niektórych dzielnicach wszyscy znali scenariusz tego dramatu, inni zaś z kpiną odnajdywali trudną prawdę. Nieznana choroba, która trawiła miasto, tak samo jak rdza żelazo, nie przebierała w swoich ofiarach. Pożerała wszystkich biednych tułaczy, ale sięgała swymi chudymi brudnymi rękoma coraz głębiej w bogatsze dzielnice. Łapczywie chwytała niewinne dziecięce dusze i kobiety w połogu. Najsłabsze ogniwa, ale zgrozę zaczęła siać już pośród bogatszych, którzy w swej próżności, czy to z przestrachu, udawali nie dostrzegać zbliżającego się zagrożenia. Oni przecież nietykalni. Niedługo we własnej pysze będą topić smutki za bliskimi, których przyjdzie im żegnać. Śmierć odwiedzi każdego we swym domu, jeżeli na czas nie zatrzyma ktoś tej klątwy.

Czarny kruk, zwiastun sprawiedliwego lecz okrutnego sędziego, z trzepoczącą szatą, jak skrzydła ptasie w powietrzu nad głowami niegodziwców, przetaczał się z przesłaniem przez najbogatszą z dzielnic. Jego okropne nakrycie z wielkim dziobem wywoływała zgrozę i niesmak na twarzach mijanych przechodniów. W tych wielkich szkłach, w których ciemnościach skrywała się jego twarz, odbijało się spojrzenia szyderczych uśmiechów. Ludzi, którzy spluwali przed jego nogami, okazując niechęć do nieproszonego gościa. Pod cynicznymi maskami skrywali jednak trwogę. Przyzwyczajeni do piękna, wygód i dostatku, najbardziej odczuwali strach. Zaraza zabierze im najwięcej i nic nie zostawi. On znał takich ludzi. Często spotykał podobnych w swoim zakładzie, kupujących drogie specyfiki i perfumy. Byli najbardziej nieprzyjemni w rozmowie i prowadzeniu interesów, ale bardzo ich lubił. Zostawiali zawsze najwięcej gryfów. Rozumiał ich niepokój, choć nie czuł żalu wobec ich przyszłości. Oni również zapłacą za swoją niczego wartą dumę.

Bursztynowy rejon miasta przeszył koszmar o postaci ohydnego wychudzonego kondora, który symbolizował nadchodzące schorzenie. Pewnym krokiem pokonywał miasto. Jego z pośpiechu falujący płaszcz, nadawał mu jeszcze bardziej zatrważającego oblicza. Wydawał się wykonywać danse macabre. Mroczną tradycję pośmiertną, w której wszyscy byli zrównani. Każdy był wobec siebie taki sam, a Sylvius przyłączał do korowodu kolejnych przedstawicieli miasta. Wpierw zaprosił do siebie arystokrację, która prychnęła na niego i nie podała dłoni. Przed tańcem miecza jednak nie było ucieczki. Szlachta jedynie odwlekała nieuniknione. Pospólstwo jednak akceptowało przybycie mężczyzny, który skrywał swoją twarz. Nieśmiało zerkali na niego, gdzie widzieli przyszłość pełną cierpienia i łez. W naturalnej obawie uciekali przed tym, chowając się do własnych domów. Byli jednakże świadomi, że potężne mury kamienic, nie uchronią ich przed śmiercią. Ona nie będzie pukała do drzwi i oczekiwała zaproszenia. Zawsze prześlizguje się przez najdrobniejsze zakamarki, składa trujące pocałunki w nocy i okrywa swym ciemnym całunem, choć nikt jej o to nie prosi. Niechciana miłość.

Niczym czapla czarna, brodząc długimi nogami w odmętach brudnej wody, przedzierał się przez dystrykt objęty zarazą. Poruszał się między ulicami obklejonymi mizernie wyglądającymi ludźmi, a stosami z pewną obawą. Nawet on w swoim stroju, który był kunsztem znamienitego rzemieślnika, wiedział o niebezpieczeństwie w kontakcie ze wszelkimi chorymi. Jego okropna maska w świetle płonących kopców ciał, wydawała się jeszcze bardziej przerażająca. Jakby był istotą z innego wymiaru, która przybyła po życia grzeszników. W odbiciach ogromnych szkieł, imitujących ptasie oczy, dostrzegali swoje bolączki, cierpienia i trudne losy. Przede wszystkim odnajdywali tam swój lęk. I nie wyczuwali w alchemiku zbawienia, lecz widzieli w nim zgorzkniałego poborcę, który za pomocą niewidzialnych nożyc przecinał ich sznurek życia, jak kukiełek w teatrze, zaczynając niemy spektakl.

Dobrze, że twarz mężczyzny zasłaniało rzemienne przykrycie, ponieważ wyrażała obrzydzenie i zażenowanie. Praktyki, które ujrzał na oczy były godne patałacha, a nie akolity. Było to godne terminatora, którym niegdyś był Aurinuget, próbującego zająć się niegdysiejszą zarazą szalejącą po Keronie. Wtedy nie znał się na prawdziwych procedurach higieny i niewiele posiadał wiedzy na temat zwalczania moru. Tak samo jak Ci bezimienni medycy, ubrani w prowizoryczne łachy, imitujące ptasie stroje. Ich nieporadność i snucie się pomiędzy chorymi, przypominało błądzenie niewidomego w obcym miejscu. Te stosy pełne ludzkich ciał i duszący dym, fuszerką. Spadający z nieba deszcz zaraz przygasi oczyszczające płomienie, a gnijące zwłoki zaczną roznosić jeszcze bardziej chorobę. Miał ochotę dać im nauczkę, ale powstrzymał się przed szalonymi czynami. Nie chciał narażać swojego kostiumu na uszkodzenie. Chciał być jak najlepiej oddzielony od tego trującego powietrza.

Na chwilę tylko przystanął przy jednym ze stosów, który kończył się palić. Spojrzał na te niedopalone zwłoki, które nie przypominały już ludzi. Oczyma wyobraźni znów widział siebie. Tak samo jak teraz stojącego przy jednym z palenisk z ciał. Przypomniał swoją bezradność. Starcie z epidemią w Qerel będzie rewanżem. Czuł w sobie chęć pozbycia się tego cholerstwa z ulic miasta. Nie tylko chciał uniknąć przykrości ze strony zbirów, ani nie liczył jedynie na zysk. Chciał odpokutować swoje błędy i udowodnić, że potrafi osiągnąć z pozoru niemożliwego. Dym objął jego postać i zniknął z oczu mieszkańców. Dla wielu mógł przypominać widmo. I jakiś ptak zakrakał, żegnając go, znikającego w bocznej uliczce.
*** Sylvius zwolnił kroku, gdy ujrzał przed sobą dziwny obraz. Młoda niewiasta, która walczyła z kilkoma bandziorami. Żył w świecie, który otoczony był nieprawdopodobieństwami i posiadał swoje zaskakujące prawa. Spotkał wiele pozornie niewinnych ludzi, którzy okazywali się prawdziwymi potworami. Znał również wielkich bydlaków, którzy byli w stanie rozgnieść jego głowę jak orzech archipeladzki, a byli łagodni jak baranki. Nie lubił się mieszać w cudze porachunki. Przecież nie był bohaterem z legend. Zresztą nie znosił bajek dla dzieci, ponieważ w jego przeświadczeniu tylko wypaczały psychikę młodzieńców. Lubił za to przypowiastki o pracowitych ludziach, którzy osiągnęli wiele. Daleko więc mu było do rycerza, ratującego damy z opresji. Był rzemieślnikiem. Mistrzem cechu alchemicznego. Wierzył w moc pieniądza, nie serca. Toteż najlepiej zszedł by z drogi i obrał dłuższą trasę. Nie chciał jednak wracać do ogarniętych chorobą ulic. Mdliło go jeszcze trochę i gryzło od dymu w gardle. Miał ochotę kaszlnąć, ale nie mógł pozbyć się tej goryczy tkwiącej w tchawicy. Przełknął więc gęstą ślinę, na której pozostał smak śmierci.

Rozszerzył jednakże swe oczy szeroko, widząc scenę, która rozgrywała się na skrzyżowaniu. Człowiek rozmył się w pył, gdy kobieta wbiła mu sztylet w pierś. Magia rozgrywała się wszędzie i nie sposób było jej uniknąć. On nawet stosował zaczarowane składniki i przedmioty, przy ważeniu mikstur. Stąd nie obawiał się jej i nie stronił. Starał się jednak obchodzić z nią ostrożnie, a jeszcze bardziej z jej krzesicielami. Nie potrafił jednak określić, jak to się stało, że mężczyzna zniknął. Czy był wampirem spopielonym w akcie śmierci? Nigdy takiego stworzenia nie zabił, choć posiadał w swoim składziku w jednej z fiolek pył pośmiertny. A może to czarownica wykonała cios zaklętym orężem? I tego nie mógł wykluczyć. Konkurował przecież z zielarką, która za pomocą magicznych sztuczek dbała o swoje rośliny. Oj nie znosił baby. W takim wypadku, tej wypadałoby również nie podpaść.

Przejście obok niezauważonym nie wchodziło w grę. Czy nikt by nie zareagował na przechodzące wielkie ptaszysko, który śmierdziało zarazą? Raczej nie było szans. Toteż jako miastowy sztukmistrz zamierzał pojawić się przynajmniej ze stylem, a raczej zniknąć, zanim się pojawi. Wyjął jedną z flakonów, w którym jakoby nic się nie znajdowało, choć był zakorkowany. Wykonał rzut w stronę kobiety i zbliżającego się do niej bandziora. Szkło uderzyło z trzaskiem o ziemię. Znajdujący się w środku gaz zaczął łączyć się prędko z powietrzem, zmieniając się w gęsty brązowy dym. Wpierw nisko zasnuwając ziemię, ale jego kłęby zaczęły ogarniać całe skrzyżowanie, zupełnie zasłaniając widok.

Czarny kruk nie zamierzał mieszać się w walki. On najzwyczajniej w świecie planował przejść obok walczących niezauważony. Ruszył w więc pewien przed siebie, trzymając się ściany, chcąc ich obejść dużym łukiem. Może szczęściem nie będzie musiał ingerować w ich konflikt?
Przepraszam za zwłokę (lub zwłoki), ale pisze teraz w spartańskich warunkach nie na swoim laptopie bo jestem na wolnym u rodziny.

Re: Ulice

11
Walka o zachowanie pełnej świadomość okazała się znacznie trudniejsza, niż przypuszczałam. Pewność siebie była największym wrogiem osób parających się magią, prędzej czy później prowadziła do klęski. Do niedawna byłam święcie przekonana, że forteca, którą zbudował mój umysł, jest nie do zdobycia i żaden przeciwnik nie ma najmniejszych szans przekroczyć jej progów. To starcie uświadomiło mi, że jednak są na świecie osoby potężniejsze ode mnie. Cenna lekcja pokory, tylko idiota nie wyciągnąłby wniosków.

Na szczęście prócz talentów magicznych jestem nie najgorszą aktorką a przedstawienie, które przygotowałam, godne było owacji na stojąco. Jak już wcześniej wspomniałam, każdy mag ma wybujałe ego i nie dopuszcza do siebie myśli, że jego zaklęcia mogłyby okazać się nieskuteczne. Liczyłam, że mój przeciwnik nie okaże się wyjątkiem od reguły i nie wpadnie na pomysł, aby upewnić się, że w pełni mnie kontroluje. Kluczem do manipulowania innymi było odkrycie prawdziwych intencji ofiary i wykorzystanie ich przeciwko niej. Już jako dziecko znalazłam się w świecie intryg i kłamstw, więc miałam okazję przyjrzeć się mechanizmowi sterowania innymi. Kolejne lata spędziłam na doskonaleniu swego kunsztu, chcąc osiągnąć perfekcję w tej dziedzinie. Teraz był czas na zaprezentowanie wachlarza zdolności arystokratki z Archipelagu.

Chwila nieuwagi wystarczyła, aby skraść kolejne serce do kolekcji. Jedyną przeszkodą do pokonania były wątpliwości, kłębiące się w mojej głowie za sprawą zgubnego wpływu obcego elementu. Mury fortecy okazały się wystarczająco mocne, aby ochronić resztki zdrowego rozsądku. Cios w serce miał być finałową sceną mojego spektaklu, jednak to, co zdarzyło się później, wykraczało poza ramy scenariusza.

Ogłuszający krzyk mężczyzny sprawił, że na moment straciłam równowagę. Zachwiałam się lekko, czując, że tracę grunt pod nogami. Wysokie obcasy ani trochę nie ułatwiały mi utrzymywania pozycji pionowej. Sztylet wbity w ciało przeciwnika utkwił wystarczająco głęboko, aby umożliwić mi podtrzymanie się wystarczająco długo i odzyskanie poczucia równowagi. Zadbałam o to, aby ostatnią rzeczą, jaką ujrzy mój wróg, był mój jadowity uśmiech, który poszerzył się znacznie na widok prób dostania się do mojego gardła. Scenę miało zakończyć ostatnie tchnienie napastnika, który padłszy nieprzytomny w kałuży własnej krwi, umiera na moich oczach. Zamiast tego, mężczyzna zaczął się rozsypywać i po chwili zamiast ciała, zobaczyłam kupkę popiołu rozniesioną przez wiatr.

Dawno nie miałam do czynienia z przedstawicielem innej rasy niż mojej własnej. Kto to był? Kto go przysłał? Na początku pomyślałam o matce, jednak zbyt krótko przebywałam w Qerel, żeby wpadła na jakikolwiek trop. Poza tym Syleith była całkowicie poza jej zasięgiem, chronił ją mur w postaci Cartera Stradforda. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Wykluczyłam tę myśl, gdy przypomniałam sobie o celu tego napadu- ważce. Widocznie nie doceniłam jej wartości, skoro kosztowała ona życie trzy osoby. No właśnie, co z moim golemem?

Nim się obróciłam, zauważyłam kątem oka przedmiot lecący w moim kierunku i kolejnego z czarnych płaszczy, zmierzającego na mnie z bronią w ręku. Widocznie nowy nabytek okazał się bezużyteczny, skoro dał się pokonać swojemu wspólnikowi. Gęsta mgła rozprzestrzeniła się wokół nas, całkowicie ograniczając pole widzenia. To był znak- należało się wycofać. Nie lubię zostawiać niedokończonych spraw i chętnie zajęłabym się ostatnim agresorem, ale zabrakło mi już pomysłów i środków. Co prawda sztylet wciąż znajdował się w mojej dłoni i gdybym odpowiednio się ustawiła, zauważyłabym kontur sylwetki przemieszczającej się w duszącym obłoku nieznanej substancji, jednak bez zdolności magicznych byłam na przegranej pozycji. Drobna kobieta miała niewielkie szanse w pojedynku z mężczyzną.

Nie zwlekając zbyt długo, udałam się w kierunku karczmy „Pod Kogutem”, licząc na to, że mój przeciwnik odpuści sobie dalszy pościg i odejdzie w swoją stronę. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, jak bardzo naiwna jest ta myśl, więc cały czas pozostawałam czujna. Umysł zaczynał płatać mi coraz większe figle, na skutek zbyt długiej ingerencji nieżyjącego maga. Co jakiś czas widziałam cienie moich „sióstr”, na zmianę: Chloe, Syleith, Ines... Nim przekroczę próg karczmy, zamierzam stać się tą ostatnią, która wyglądem najbardziej przypominała wewnętrzną Evony.

Re: Ulice

12
Spoiler:
Zdarzenie na ulicy wydawałoby się całkowicie zwyczajnym zajściem. Normą w mieście objętym przekleństwem w postaci zarazy były zamieszki. Dowodem były kramy i sklepy, które i tak nieliczne w dzielnicy biedy były dziś już doszczętnie splądrowane. Rozpad ciała napastnika po głębszym zastanowieniu nawet nie dziwił alchemika, łączył go przecie z logicznymi wyjściami. Magia, mimo działalności Zakonu była dość powszechnym zjawiskiem. Zaskakujący był jednak wygląd agresorów. Nieczęsto pojawiały się postaci odziane w czarne płaszcze, zasłaniające twarze kapturami. Mężczyzna mógł przysiąc jednak, że w trakcie przyglądania się atakowi, zauważył z daleka, że twarz jednego z nich pokryta była tatuażami układającymi się w zasłaniającą niemalże prawdziwą twarz atramentową czaszkę. Zdecydowanie nie byli to przeciętni kryminaliści. Sylvius miał do czynienia z półświatkiem. To nie była grupka miejscowych bandziorów, zdecydowanie nie.
Droga prowadząca do lazaretu nie różniła się wiele od przylegających do niej uliczek. Brudne i śmierdzące, szare, osmalone i zniszczone. Nawet przez maskę alchemika przedzierał się do jego nozdrzy słodki zapach gnijących zwłok, ludzkich i zwierzęcych. Ludzie przestali już nawet palić siebie nawzajem, niższe dzielnice miasta były gigantycznym cmentarzem, pełnym stosów zwęglonych zwłok, leżących w rynsztokach trupów, niezależnie od płci. Widywało się ciało zmiażdżone przez przejeżdżający tędy wóz, zapewne wiozący inne truchła. Całokształt tworzył apokaliptyczny obrazek. Alchemik kroczył przez dolinę śmierci wyglądając jak jej wysłaniec. Droga skręcała w prawo, przy jednym ze zrujnowanych budynków siedział żywy jeszcze mężczyzna, który wyraźnie rzęził przez gęstą brodę. Ciało jego pokryte było pękającymi wrzodami, z których wyciekała krew zmieszana z ropą. Oczy nieszczęśnika były jednak zupełnie białe. Wyciągnął rękę w stronę przechodzącego ptaszydła i wypluł jedno słowo, które towarzyszyło wszystkim mieszkańcom od dłuższego czasu. 'Śmierć'. Z oddalonego jeszcze dobre kilkanaście metrów lazaretu, słychać było pojękiwania umierających, wrzaski bólu, niewielu zdolnych jeszcze krzyczeć. W powietrzu unosił się zapach fekaliów i wymiotów, doskonale współgrający z fetorem gnijącego ciała. Przez ziejące pustką okna, widać było krzątające się postacie. Zamiast jednak lazaretu, śmiało można by określić to miejsce umieralnią. Czuć było w powietrzu, że nikt znajdujący się w środku nie przeżyje zarazy.
Im bliżej budynku, tym donośniejsze stawały się jęki, a dźwięk konających przebijający się raz po raz powodował ciarki na plecach. Niewyobrażalny ból jaki towarzyszył chorym, wyzwalał w człowieku najbardziej zwierzęce wnętrze pozwalając mu wyjść na wierzch. Jeden z ludzi przebywających w budynku, człowiek odziany w płaszcz niegdyś biały, dziś szaro-czerwony wyszedł na zewnątrz. Dół twarzy owinięty miał wilgotną szmatą, równie brudną. Zasłaniała mu usta i nos, chroniąc w pewnym stopniu przed smrodem i chorobą. Wnioskując po tym, że ciągle stoi, można było wnosić, że jest lekarzem. Zauważył naszego bohatera i powoli zszedł po schodkach w jego stronę.

-Chory?! Nie mamy już miejsca, biedacy i tak leżą na podłodze.. Idź umierać gdzieś, gdzie tak nie śmierdzi. -rzucił tonem delikatnym, ale stanowczym, zatrzymał się i czekał aż alchemik doń podejdzie.
Ostatnio zmieniony 08 gru 2016, 22:38 przez Aberyt, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Ulice

13
Scenę z bandziorami i nieznajomą kobietą pozostawił za sobą. Przez chwilę tylko kołatały się myśli zastanowienia na temat cudów. Nie miał jednak czasu, aby roztrząsać nie swoje porachunki. Wtedy przez przypadek pomógł owej damie, która z pewnością nie należała do najświętszych osób. Chciał tylko przedrzeć się najkrótszą ulicą, która według jego opinii prowadziła wprost do lazaretu. Tym samym omijał niepotrzebne skupiska zarażonego plebsu. Czym mniej miał z nim kontaktu tym mniejsze prawdopodobieństwo, że sam się tego cholerstwa nabawi. Nawet jego skrzętnie przygotowany strój, który różnił się jakością i przydatnością, od tych kiecek pracujących wszędzie wałkoni, nie stanowił stuprocentowego zabezpieczenia. Był bardzo świadomy ryzyka choroby. Najlepszym wyjściem byłoby opuszczenie murów miasta, ale nie takie rozwiązanie było właściwe. Tracąc Qerel, straci również swoje miasto. Te kamienice, witryny sklepowe, ci ludzie tworzyli część jego. Wynajdując lek, był w stanie solidnie zarobić i stać się wybawicielem. Nie zależało mu na takowym rozgłosie, bo wtedy przypałętają się jakieś kolejne szumowiny lub bohaterowie chcący wykorzystać jego umiejętności analitycznego myślenia. Choć praca u księcia Jakuba była by dobra nagrodą za wysiłek. Z drugiej strony zgodziłby się nawet na zajęcie jakieś sali na zamku, gdzie mógłby doprowadzić do śmierci obecnie panującego króla. Był zagorzałym przeciwnikiem tego zapchlonego Aidana, który tylko wyniszczał ich kraj. Teraz jednak musiał odrzucić wyobrażenie o przyszłości. On nawet jeszcze nie zdążył dobrze poznać owej choroby. Po to właśnie brnął do przytułku, aby wyciągnąć od jednego z medyków wieści na temat jej przebiegu. Karol został już zagoniony do pracy, aby przygotował odpowiednie środki.

Chaos i bezkres okropieństw nie były nowe dla oczu mężczyzny, który doświadczył wiele różnych obrazów cierpienia. Pracował dla gangów i był świadkiem wielu nieprzyzwoitych zachowań, które poniżały godność człowieka. Kiedyś był nawet świadkiem tortur z prawdziwego zdarzenia, w których brał udział biedny elf, któremu między innymi odcięto uszy. Od tamtej pory tamten handlarz nie był tak elficki jak dawniej. Obraz, który rozcierał się dookoła Sylviusa również nie był dla niego obcy. Widział już jedną epidemię, która trawiła miasto. Choroba, która pożerała ciało i duszę. Nie dało się jej powstrzymać. Wszelkie jego działania spełzły na niczym i ulice zasłane były grubo zmarłymi, a powietrze przepełniał duszący ze stosów. Mieszkańcy, którzy zostali zamknięci we własnym domu, protestowali i burzyli się. Dochodziło wtedy do krwawych reakcji, które tłumili niepewni swoich losów strażnicy. Mimo ubrań ochronnych, byli nadal w gronie największego ryzyka. Stykali się z niebezpiecznym tłumem, który nie raz ich ranił, doprowadzając do infekcji. Nic nie dało się poradzić na rozpowszechniającą się epidemię. Bezradny wtedy młody alchemik, zarządził wytłuczenie całej miejscowości i spalenie jej. W ten sposób powstrzymał rozchodzenie się jej poza owe miasteczko. Zabito wszystkich. Starych i młodych, kobiety i mężczyzn, cywili i strażników. Każdego, który miał styczność z zarazą. Żołnierze trzymali dystans i posługiwali się kuszami. Nie pozwolili na bliski kontakt z potencjalnie chorymi. Nie chcieli ryzykować swojego życia. Medycy uczestniczący w tej misji zostali dobrze przebadani. Nie znaleziono u nich żadnych objawów choroby. Nawet w obliczu takich wspomnień, które uaktywniły się na widok tych wszystkich brutalnych scen, nie potrafił tego z łatwością przetrawić. Ten rodzaj śmierci był obrzydliwy. Mdliło go to wszystko. Ten zapach ziół, gnijącego ciała i świeżo zwęglonych zwłok. Te truchła leżące na bruku, przerażeni ludzie wylewający się na ulicę i bezradni lekarze, którzy wykonywali w nieskończoność bezsensowne zabiegi.

W końcu przerażające ptaszysko, które przypominało zwiastuna śmierci, a nie wybawcę, przekroczyło próg lazaretu. Tego się spodziewał. Budynku, który będzie przepełniony chorymi, którzy i tak nie mają nadziei. Umieranie na ziemi tych zimnych sal, zupełnie nie było bardziej przyzwoite, niż zdychanie na ulicy. Tu i tu nie było krzty godności. Widok tych wszystkich pacjentów, nabawił go jeszcze większym obrzydzeniem. Sylvius był świadomy, że właściwszym byłoby ich od razu włożyć do grobu, aby zżarły ich robaki. Te wszystkie zarazki nie mogły zostać zabite przez żadne procedury, które były im znane. Typowym zaś zachowaniem dobrotnych lekarzy, było przyjmowanie wszystkich. Nic i tak tym nie osiągną. Westchnął widząc te partactwo. Dodatkowo ten akolita, który miał tylko twarz przewiązaną jakąś szmatą. Maska alchemika była dobrze przygotowana, ale nawet ona nie była w stanie w pełni uchronić go przed zarazkami, a to prowizoryczne rozwiązanie?! To była kpina z prawdziwej medycyny. Sylvius rozumiał o braku możliwości, ale zanim przyjmuje się chorych, trzeba najpierw zadbać o swój stan zdrowia. Chory medyk jest tylko dodatkowym problemem. Przecież on sam może zarażać. Odsunął się widząc zbliżającego jegomościa i utrzymał z nim pewien dystans. Lepiej nie kusić losu.

- Padło już na twój biedny umysł, choroba dostała się do twojej czaszki i trawi logiczne myślenie? – zakpił rzemieślnik, który był zaskoczony wypowiedzią nieznajomego – Czy wyglądam, jakbym należał do tej bandy trupów, którym pozostało z kilkanaście oddechów przez zupełnym wyzionięciem ducha? Ja tutaj pracuję tak samo jak ty, jak mniemam po stroju i serdecznym ugoszczeniu w tym przybytku zgrozy. Różnimy się tylko tym, że ja jestem alchemikiem i medykiem, a ty zapewne grabarzem. Ja przybyłem dowiedzieć się czegoś więcej o tej chorobie i zająć się tymi, dla których jest nadzieja. Ty zaś skupiasz się trupami w sposób niegodny swojego powołania. Gdzie jest zarządca tego przybytku? Chętnie bym podał ci rękę na przywitanie, ale mam pewne obawy przed chorobą, która może już mieszkać w twoim ciele. I tak zaskakującym jest twój stan, mimo kontaktu z tym środowiskiem ryzyka w tak lichym stroju i procedurami. – jego głos rozbrzmiewał przez maskę w taki przerażający sposób, że naprawdę mógłby uchodzić za zwiastuna apokalipsy – Wybacz mój ton i zachowanie. Jestem przejęty losem naszego miasta i przybyłem po konkretne informację. Liczy się czas, którego nie mamy dużo. Każde niepotrzebna dyskusja tylko zabiera nam kolejne ofiary. Więc, kto rozporządza tym miejscem?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Qerel”