Re: Port

16
Krok za krokiem, w akompaniamencie chrzęstu śniegu uginającego się pod ich obłoconymi butami i rytmicznie wybijanego stukotu wydawanego przez laskę wiarusa, pogrążeni w krępującej ciszy zmierzali przed siebie po zmarzniętym bruku. Krępującej dla kogoś, kto pragnienie interakcji, wymianą słowa z towarzyszem gasić musi. Pragnienie tak silne i naturalne jak potrzeba zwilżenia gardła na spieczonej skwarem słońca zachodniej baroni. Derek jednak z ciszy potrafił przyjemność czerpać, a samą rozmowę bliżej jako powinność odbierał.

- Długo by wymieniać.. – Podrapał się teatralnie po brodzie zadzierając głowę lekko ku górze, komicznie imitując zamyślenie. Po czym rzekł z nutą arogancji – Przede wszystkim cel dla twojego, jak domniemam pozbawionego takowego – życia. – Po czym zgarnął zwisającą bezładnie grzywkę na bok i kontynuował oddając już w swych słowach pełnię szacunku do rozmówcy swego. - Tak można by kupić aprobatę zwykłego plebsa, a widząc cie, domyślam się, iż żeś wojak, co niejedno przeżył, który za najwyższe wartości inne rzeczy obiera. Tak więc, jeśli nawet nie pokładasz wiary w to, iż Jakub postawi to państwo na nogi, to pomyśl o korzyściach jakie niesie posadzenia jego zada na tronie Keronu. Tak - złoto też, jednak wpływy sięgające w najdalsze czeluści kraju, jakie uzyskają jego najwierniejsi stronnicy, będący blisko podczas jego zwycięstwa, mają o niebo większą wartość. Większość z nas, mimo iż zasłania się szlachetnymi pobudkami biorąc udział.. w tym całym przedsięwzięcia, prawdopodobnie i tak myśli tylko i wyłącznie o własnym interesie i o tym jaki kawał pieczeni zdoła wykroić dla siebie.
Oczywiście nie możemy zapewnić cię, iż dobra o których wspomniałem wpadną do twych dłoni - ryzyko jest zawsze, lecz nie zawsze stoi za nim taka nagroda.


Kończąc, bez krzty skrycia wykonał krok w kierunku najemnika wychodząc z cienia, odsłaniając swe lico dotąd skrywane w mroku opatulającym większą część alejki.

Re: Port

17
Wężowy uśmiech wypełzł na oblicze Reynarda, gdy Derek wystosowywał ku nieznanemu najemnikowi kanonadę argumentów. Okrutnie prawdziwych, surowych i zimnych jak zimowa szadź, która w śmiertelnym tańcu kłania się tym, co po zasnutych dachach Qerel poważyli się stąpać.

- Ryzyko jest zawsze, lecz choć każden z jakobinów ma insze cele, droga zespala nas ta sama – skonkludował tę niezbyt moralną orację karczmarza niedawny mistrz ćwiartowania, by zaraz potem chybko potrzeć dłonie z narastającego w nich wszystkich zimna. – Pewnikiem jest jednak to, iże znamienita akwawita w karczmie „Pod Kogutem” lepiej koronuje warunki przyszłej współpracy niźli mróz skręcający rzyć na mrozie, zatem reflektujesz na kolejkę, nasz nowy kompanionie? – zwrócił się do Atleifa Vlangrer, a najemnikowi momentalnie przypomniał się Spencer, który przypuszczalnie grzał teraz łoże inszej karczmy po mało profesjonalnej, jednostronnej popijawie.

Nie było co mitrężyć, kunktacja w tej pogodzie coraz bardziej wzmagała negatywne reakcje ciepłolubnych cielsk, toteż Vlangrer spojrzał znacząco na Clarisse, ta zaś delikatnie szarpnęła Atleifa za ramię, by ruszył razem z nimi. Chwilę później Reynard z Derkiem powiedli ich w długą ulicę… prosto na szubienicę, jak głosiło pewne ludowe porzekadło.
Obrazek

Re: Port

18
Nikt nie wiedział skąd w zdewastowanym porcie pojawił się krępy, niski mężczyzna. Nikogo to z resztą nie interesowało. Miastem targała zaraza, co Jedeus zobaczył zaraz po przekroczeniu bram. Prowizoryczne okrycie narządów oddechowych powinno zminimalizować do pewnego stopnia ryzyko zarażenia. Widząc, że nie załatwi w mieście niczego konkretnego, a przez konkrety rozumiemy nielegalny handel ziołami leczniczymi w miejscowym sklepiku, udał się do portu żeby jak to określił- 'Spieprzać pierwszą lepszą łodzią', byle dalej, byle szybciej. Nieprzyjemną niespodzianką był fakt jednego utrzymującego pewien poziom okrętu w porcie. Jakby tego było mało zdaje się że ktoś się przy nim kręcił. Los bywa okrutny, szczególnie w niektórych przypadkach. Ten zaś, który sprawował pieczę nad Jedeusem wydawał się ostatnio wybitnie nieprzychylny. Ludzie stojący przy wejściu na kładkę okrętu byli krępi, uzbrojeni po zęby. Ciemność nie pozwalała określić kim byli, wiadome jednak, że nikim godnym zaufania. Ani krasnolud, ani żaden inny przyjezdny nie widział nigdy podobnego stroju. Krótkie, czerwone spodnie, dwa pasy przez środek potężnej piersi, skórzane hełmy na głowie i gigantyczne naramienniki. Miejscowy wiedział doskonale, że należy trzymać się od tych typów z daleka. Były to zakapiory Fedora, miejscowego króla podziemnego świata. Żadne pieniądze w tym mieście nie były przesypywane bez wiedzy tego człowieka, żadna informacja nie płynęła bez echa w kanałach. Nikt nie pilnuje okrętu bez przyczyny, szczególnie takim nakładem sił, widać bowiem było w cieniach latarni biegających po pokładzie, że statek albo szykuje się do wyjścia z portu, albo ktoś czegoś na nim szuka. W jednej kajucie paliło się światło. Cóż, jedyną drogą ucieczki z tego cholernego miasta jest morze, przez bramy nie można podróżować ni w jedną, ni w drugą stronę, dobrze, że krasnolud trafił na pijanego w trupa strażnika, i dał radę przemknąć się obok, bo sterczałby dalej nieświadomy, że przybył tu bez powodu.

Re: Port

19
Idąc ulicami czuło się, iż w mieście jedynym obecnie zapachem jest śmierć. Zaraza, która opanowała Qerel dziesiątkowała ludność z dnia na dzień. Jedeus nie zdążył jeszcze rozeznać się w sytuacji. Nie wiedział dlatego jak dużo osób umiera co chwilę, jednak ilość wozów załadowanych trupami, stojących na poboczach lub już przewożonych do miejsc masowych mogił, wskazywała na setki. Dziennie... Bez jakiejkolwiek czci, upamiętnienia czy oddania hołdu. Tego po prostu nie było. Strach, który tu panował doprowadził nawet do tego, że rodzice, bracia i siostry, a nawet dzieci, zostawiały swych bliskich, aby uciec od choroby.

Problemem był fakt, że jak już raz udało się krasnoludowi dostać do miasta, to ciężej było pomyśleć o wydostaniu się na zewnątrz. Bramy zamknięte i pilnie strzeżone, a o żadnych alpinistycznych wspinaczkach po murach w ogóle nie można było myśleć. Ostatnią opcją jaką trzeba było sprawdzić, był port. Niestety szybko okazało się, że tu również trwa blokada. Żadna łajba nie wpłynie, ani nie wypłynie dopóki problem zarazy nie zostanie zlikwidowany. Statki, które były przycumowane, nie sprawiały wrażenia jakby coś się na nich działo. Jednak jeden szybko przykuł czujne oko krasnoluda. W kajucie paliło się światło, przed kładką kręciło się kilku groźnie wyglądających zakapiorów. Oprócz potężnej postury, niecodzienne były również stroje. Krótkie, czerwone porty, skórzane hełmy na głowach, potężne naramienniki. Komuś muszą podlegać. Raczej nie wojsku, ani służbom miasta, ze znanych gildii, zakonów, sronów i innych takich też nie kojarzę takiego odzienia.

- Chyba, że... - zagadał sam do siebie krasnolud. Zerknął ostrożnie po otoczeniu, czy nikt nie zwrócił uwagi na jego niecodzienny nawyk. Chociaż zdał sobie sprawę, że nawet nikogo wokół nie ma. Wieczór szybko przegonił ludzi do domów. Podziemie? Kontynuował wewnętrzny dialog Jedeus. Jeśli tak, to mogliby mi wskazać miejsce, gdzie znajdę dobrej jakości zioła. Ale równie dobrze, może okażą się jakimiś pierdolniętymi fanatykami jak ci od Sakira. Więc gdyby doszło do starcia, o magii można było zapomnieć. Bruk na ulicy blokował dostęp do energii magicznej, jak ją nazywał wuj Dębogłowy, równie skutecznie, co drewniany pokład statku.

Jedynym wyjściem było wezwanie czarnego emisariusza. Jedeus sięgnął więc do sakwy po swoją fajeczkę oraz po chwili szukania, wysuszony kwiatostan Dziewanny. Naładował drewno po brzegi, zerwał suche źdźbło trawy i odpalając je od latarni, podpalił upchaną roślinę. Przyda mi się nie tylko do tego, ale i na tą cholerną zarazę. Pyknął porządnie kilka razy, zrobił krótką przerwę, po czym dokończył zawartość fajki. Powietrze przybrało odrobinę mniej przykry zapach. Poprawiło to nieznacznie humor krasnoluda. Był gotów. Wziął głęboki oddech już przez zakrytą twarz i zakrakał. Odczekał, ponowił działanie i po chwili jego oczom pojawił się zniżający lot kruk. Czarne ptaszysko siedziało wcześniej na pobliskim budynku i obserwowało poniższe otoczenie. Teraz wystarczyło, że Jedeus wystawił rękę przed siebie, a zwierzę wylądowało na niej i ze spokojem patrzyło na swego opiekuna.

- Zobacz dla mnie proszę tamten statek, co przy nim draby łażą. - powiedział, wskazując wzrokiem cel swej prośby. Kruk momentalnie również zwrócił głowę w wyznaczonym kierunku. Zakrakał, po czym odleciał. Dobrze będzie wiedzieć czego się tam można spodziewać. Zajęło kilka minut, zanim mały zwiadowca wrócił. Tym razem wylądował na ramieniu i czterokrotnie zakrakał. Czyli trochę ich tam jest. Tylko to mi możesz powiedzieć? Nie było jednak żadnej reakcji na to, ze strony ptaka.

- Nadal się zastanawiam skąd Cię wuj wytrzasnął. - Odpowiedzią nadal była cisza. Niech będzie. Musi mi wystarczyć informacja, że "trochę ich tam jest". Innej możliwości, niż nawiązanie kontaktu krasnolud nie widział. Jego klątwą, można by nawet rzec, jest jego ciągłe ryzykowanie nawet przy niewielkich szansach na wygraną. Podejmując tę decyzję, skierował się w stronę drabów. Kilkanaście sekund spokojnym krokiem, zajęło mu podejście do nich na odległość wystarczającą, aby zwrócili na niego uwagę. Pora na ukłon - podpowiedział sam sobie krasnolud, po czym skinął głową i rozłożył ręce na boki. Wuj zawsze przypominał siostrzeńcowi, że gest taki ukazuje w osobie otwartość i ułatwia pierwszy kontakt.

- Bądźcie pozdrowieni. Czy mógłbym mieć do was pytanie? - Lekki uśmiech, dodał Jedeus dla lepszego efektu. Obym tym razem postawił, na dobrą kartę. W ułamku sekundy, umysł krasnoluda zaczął analizował sytuację, w razie, gdyby wielkoludom przyszło do głowy siłowo się go pozbywać. Trzech uzbrojonych po zęby przeciwników stanowiło spory problem. Nie wspominając o "trochę ich tam jest", czyli ludzi na pokładzie statku.
"Jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały by coś zmienić, spróbuj zasnąć z komarem latającym nad uchem"

Re: Port

20
Trzech karków stojących przed kładką rechotało do siebie i popijało płyn o paskudnym zapachu- spirytus. Zerknęli tylko na krasnoluda i powoli obrócili się w jego stronę. Jego ton zbił ich z tropu, nie spodziewali się w porcie nikogo kto będzie mówił w taki sposób, szczególnie krasnoluda.

-Pytanie może i mógłbyś mieć, ale pierwej się przedstaw, kim Ty w ogóle kurwa jesteś pajacu? I po co Ci ten płaszczyk? -rzucił największy z nich ruchem ramienia poprawiwszy sobie szczątkowy pancerz.

Gdzieś w głębi dzielnicy wybuchł pożar co w sumie żadnego z mięśniaków nie zdziwiło. Ten mniejszy, z bliznami podszedł nieco bliżej i żałośnie sparodiował ukłon druida.

-Wybacz waść oschłość mojego przyjaciela. Nie wychowany jest skurwysyn, nie potrafi się zachować jak człowiek. -uśmiechnął sie szeroko i odwrócił ku towarzyszom, większy skrzywił się, ten drugi zajęty był butelką. Jej zawartość zajmowała go do tego stopnia, że zmuszony był przysiąść. -Malina! Dawaj spirol dla przemiłego pana, nie we łbie mi bitka kiedy miasto w takim stanie, odrobinę patriotyzmu głąbie, jak nas będą postrzegali za granicą, hę?

Wielkolud- Malina, rzucił zakorkowaną butlę w stronę niższego po czym ten podał ją krasnoludowi. Wyraz twarzy choć nie zachęcający był bez wątpienia szczery. Ponownie z miasta odezwał się dźwięk pożerającego budynki pożaru, i krzyki ludzi, nieco bliżej, co tym razem wyraźnie zaniepokoiło strażników.

-Interesuje Cię zapewne po co tu stoimy. Tego, mój drogi krasnoludzie zdradzić Ci nie możemy. Wiadomo jednak powszechnie, że to misja najwyższej wagi, pracujemy bowiem dla dobra społeczeństwa, szlachetnie, nieprawdaż? -ponownie się uśmiechnął i usiadł. Nie nacieszył się jednak tym zbyt długo, bo ludzkie krzyki, ciągle się zbliżały, nie były to wrzaski bólu czy przerażenia, a wyraźne, gniewne okrzyki kierowane ku wszystkim i wszystkiemu.

-Kurwa mać, Malina, leć zdać raport na okręcie, tylko nie pchaj się do kajuty! -rzucił pospiesznie ten niższy i począł zbierać sprzęt, który porozkładali dookoła swojego obozowiska szepcząc do siebie w trakcie. Zdało się zrozumieć tylko szczątkowe słowa takie jak: Kurwa... Wściekły tłum... Jebane szczury... Niewiele to mówiło komukolwiek, kto nie był wtajemniczony w plany elit miejskich. Niski wcisnął w ręce krasnoluda garść chrustu, dwa topory i pałkę oraz imbryk.

-Chcesz dowiedzieć się więcej i nie spłonąć w jakiejś stodole? To się przydaj, na okręt, już. W razie problemów wrzeszcz, że przysłał Cię Lucan.
Ostatnio zmieniony 08 gru 2016, 22:33 przez Aberyt, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Port

21
Początkowa odpowiedź nie wytrąciła krasnoluda z równowagi. Przeciwnie, jego lico wciąż gościło uśmiech i już miał odpowiedzieć, gdy jego uwaga na sekundę zwróciła się w stronę pożaru. Wybuchł on w głębi miasta, jednakże nie wywołało to żadnej reakcji ze strony strażników, jak można było ich już określić. Draby, nie zwracają na to uwagi, więc i ja nie muszę.

Jedeus wyłapywał wszystkie słowa, obserwując jednocześnie trzech drabów. Ich nastawienie było zdecydowanie pozytywne, oprócz jednego sceptycznego przypadku. Krasnolud nie zdążył nawet powiedzieć, choćby pojedynczego słowa, gdy najniższy z trójki wręczył mu spirytus do ręki. A już myślałem, że lepiej dziś nie będzie. Automatycznie przechylił zawartość do góry i pociągnął porządny haust. Na szczęście napił się na wdechu, bo jest wielce prawdopodobne, że biedny kransal wypaliłby sobie płuca. Ponownie nie był w stanie powiedzieć słowa, bo z jego ust wydobył się jedynie spirolowy chuch. W tej samej chwili również dało się słyszeć bliższe już odgłosy pożaru. Czujne oko wychwyciło przy tym lekki niepokój, który dało się zauważyć na twarzach drabów.

Kolejna wypowiedź również wielce zainteresowała Jedeusa. Uśmiechnięty rzezimieszek, który wręczył mu wcześniej alkohol, poinformował go właśnie o pewnej tajnej misji. Na dobroczynnych mi nie wyglądacie, więc zakładam, że jesteście z podziemia. Po raz kolejny przybysz w "płaszczyku" nie zdążył się odezwać, gdy za jego plecami coraz głośniejsze stawały się okrzyki tłumu. Pewne było, że kierowały się one w ich stronę, ale co gorsza wyraźnie dało się odczuć gniew i wkurwienie towarzyszące pochodowi.

Malina, właściciel butelki, dostał komendę od najniższego i widać to wystarczyło, aby tamten wstał i ruszył w stronę kładki bez jakiegokolwiek sprzeciwu czy oporu. Czyli Niski tu dyryguje. Nadawca komendy momentalnie zaczął zbierać swoje graty, a część nawet wciskać w ręce krasnoluda. Garść chrustu, dwa topory, pałka oraz imbryk zajmowały mu ręce całkowicie, zaczął więc szybko zawieszać broń u pasa. W jednej ręce zmieścił chrust i imbryk, w drugiej mógł teraz pewnie dzierżyć laskę.

- Chcesz dowiedzieć się więcej i nie spłonąć w jakiejś stodole? To się przydaj, na okręt, już. W razie problemów wrzeszcz, że przysłał Cię Lucan. - zakończył Niski. W porządku, znamy już trzy pseudonimy, Malina, Lucan i Niski, choć ten trzeci może być tym samym co drugi, acz nie jest to też pewne. Wiadomo nam również, że podziemie uczestniczy w jakiejś tajnej misji. Szczury... One też odgrywają swoją rolę. Jedeus skinął Niskiemu i skierował się na statek. Malina lubi butelkę, a wuj mawiał, że ten kto pije, nie kłamie, więc można założyć, że będzie najlepszym wyborem. Po szybkim wewnętrznym dialogu, krasnolud ruszył na kładkę, podążając za Maliną. Rzucił jeszcze tylko niepewne spojrzenie na wodę pod jego stopami, obijającą się o nabrzeże.
"Jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały by coś zmienić, spróbuj zasnąć z komarem latającym nad uchem"

Re: Port

22
Wizyta na statku była co prawda krótka, ale i tak zdążyła konkretnie przekręcić wszelkie plany krasnoluda. Co prawda był coraz bliżej jakiejkolwiek osoby, która mogłaby nadrobić uszczuplone zapasy ziół i grzybów, lecz został przy okazji wplątany w jakąś interwencję na rzecz miasta, dla niego pewnie pro bono.

Mógł oczywiście zlekceważyć ostatnie wydarzenia, udać się w ustronne miejsce i w spokoju pogrążyć się w odmętach swojego umysłu po psychodelicznej sesji. Co by mu to jednak dało? Nic, oprócz przyjemności i spokoju oczywiście. Gdy natomiast szczury, które dostały się pod jego opiekę, zakomunikowały, że skłonne są z nim współpracować, Jedeus uznał to za świetny pretekst, żeby zaangażować się i pomóc temu dziwacznemu sojuszowi władz miasta i podziemia.

Krasnolud, doznał początkowo lekkiego szoku, co jest całkowicie zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, iż szczury jeszcze na statku nie wyróżniały się niczym. Teraz, znienacka mówiły mu o kooperacji szczurzo-krasnoludziej, twierdząc przy tym, że gryzonie (co rzekomo jest oczywiste) przewyższają są pojętnością przewyższają znacznie ludzi. Co fakt, to fakt. Ludziów jak mrówków, a gówno są w stanie zrobić. Nic tylko tłuką się nawzajem, wiążąc to z jednymi, to z drugimi. Ale kto by pomyślał, że szczury mają o nich podobnie niską opinię.

- No chłopaki, zwolnijcie odrobinę. Po pierwsze nic wam się nie stanie. Po drugie, chętnie wstąpiłbym najpierw do karczmy, ale wątpię, żebym znalazł tu przybytek, który nie byłby wylęgarnią śmierci i zgnilizny... - Mało brakowało, żeby mały Bill mu przerwał, pewnie chcąc zasugerować, że jednak dałoby się znaleźć porządny lokal. Jedeus mógł się jednak poszczycić większym doświadczeniem w kontakcie ze zwierzętami niż ludźmi i wyczuł łatwo szczura. Kontynuował więc, kładąc nacisk na pierwsze słowa, dając do zrozumienia, że jeszcze nie skończył. - Więc nie pozostaje nam nic innego, jak skierować się do wyznaczonego miejsca, a transy alkoholowo-halucynogenne będzie trzeba zostawić na inną okazję.

Gdy tylko krasnolud skończył swój krótki wywód, Bill odczekał sekundę czy dwie, chcąc się zapewne upewnić czy nie przerwie brodaczowi. Pomimo swego temperamentu, wiedział, że lepiej nie irytować w żaden sposób osoby, która ma kontrolę nad klatką, w której siedział. Fakt ten, czynił z krasnoluda szczurzym panem życia i śmierci.

- A więc tak jak mówiłem, zanim przerwał mi mój kuzyn ze strony ciotki, siostrzeńca, partnerki wuja, brata, mego stryja, musisz opuścić port, a następnie skręcić w lewo, trzy przecznice i znów w lewo...

- Och, przymknij się Bill! Czy pysk ci się zamyka tylko na okoliczność spożywania?

- Ależ oczywiście, że nie kuzynie ze strony ciotki, siostrzeńca...

- Aaaaa! Cicho! Bądź już cicho! Błagam!

- Jak sobie chcesz. Nawet słowem się już nie odezwę. Zobaczysz, nawet jak mnie o coś poprosisz to będę milczeć. Pamiętasz te wydarzenie sprzed dwóch dni? Wtedy też ci to obiecałem. Milczałem niczym głaz. Niczym posąg nieruchomy. Woda była bardziej rozmowna ode mnie. Ba! Nawet wiatr.

Wywód ten ciągnął się i ciągnął. Wyliczenia porównać przeistoczyły się w metafory, następnie zupełnie już niezwiązane z milczeniem anegdoty z życia Billa. Większość z nich ograniczała się jednak do degustacji spożywczych, bądź dywagacji na temat rodzinnego rodowodu, który można by było pomyśleć nigdy nie miał początku i nigdy też końca mieć nie będzie. Co Jedeusa zastanawiało jednak najbardziej, to czy przez tą szczurzą paplaninę nie zbłądzi. Co prawda teren ograniczał się do miasta, lecz można założyć, że gryzonie znały każdy zakamarek owej metropolii, zakładając, że są tutejsze. Jeśli nie były. Cóż, zostawał im instynkt.
*** - No, a wtedy babka Grefatencja, ale nie ta od zakurzonego chleba, tylko ta druga, zobaczyła te kawałki sera. Poczciwa szczurka z niej była. - Trzeba tu napomknąć, że samica szczura to w ichniejszym określeniu szczurka, czego się Jedeus dowiedział przy okazji historii kuzyna Bylandura i jego młodszej siostrzenicy. - Gdyby przed kradzieżą sera, planowała jak to zrobić, może nie wpadłaby w tamtą pułapkę. Choć trzeba przyznać, że bardzo sprytna była. Ta pułapka. Choć nie. Raczej ten co zastawił pułapkę był sprytny. Bo ileż w pułapce może być sprytu, gdy ona tylko zostaje rozstawiona i tyle.

- Bill! Kuźwa, Bill! Patrz! Czy to jest to co ja myślę, że to jest? Czy me czerwone ślepia dobrze widzą?

- O cóż ci tym razem chodzi kuzynie ze strony ciotki, siostrzeńca, partnerki wuja, brata, mego stryja?

- Mam na imię Bob. Tak ciężko ci to zapamiętać?

- Wiesz przecież, że mam słabą pamięć do krótkich imion. Nic na to nie...

- Dobra, już dobra. Chodzi mi o instrument. Czy to taki sam jaki miał tamten szaman z południa? Zdaje mi się, że to taki sam, choć pewności nie mogę mieć.

- Ja również nie jestem pewny. Hmm. Hmm. Szkoda, że nie ma tu wuja Garowencjusza. Opowiedziałby jeszcze raz tę historię o zbożu ze szczegółami.

- Jaki instrument? Jaki znowu szaman? - Przez chwilę Jedeus zawiesił się, podążając za wskazówkami Billa automatycznie, jak gdyby był sterowany przez kogoś innego. Teraz, gdy temat zszedł na co innego niż rodzina i jedzenie, w mgnieniu oka jego umysł wrócił do poprzedniego stanu funkcjonowania. - Tylko proszę, nie wysilajcie się nad przypominaniem sobie historii. Skupcie się na instrumencie. Co w nim takiego nadzwyczajnego?

- Jak to? To Ty nie wiesz, eee... Jak brzmi tak w ogóle twe imię? Musiało mi umknąć.

- Jedeus.

- Nie wiesz Jadeusie, że to najwspanialszy ze wszystkich znanych temu światu instrumentów? Jego moce są przeogromne, przewspaniałe. Żaden bóg, żaden elf, człowiek czy krasnolud nie stworzył nigdy nic cudowniejszego. Prawdę ci powiadam.

- Je.

- Co mówisz?

- Je, Jedeus, a zresztą. Nieważne. Kontynuuj.

- Już skończyłem.

Taki opis zupełnie wystarczył krasnoludowi, aby wziąć instrument z ziemi. W normalny dzień, pewnie by go nawet nie ruszył (nie wspominając o samym znalezieniu), ale to nie był normalny dzień biorąc pod uwagę tuzin ciał leżących obok. Może nawet jeden z nieboszczyków był nawet właścicielem. Jeśli tak, to więcej już raczej nie zagra.

- No dobrze. Powiedz ty mi tylko, na czym polega ta wspaniałość i jak się zwie to cudo. - Trochę sceptycznie spoglądał Jedeus na swoje znalezisko. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia, jakoby miał się czymś wyróżniać. Ot, zwykła fujarka. Lecz Jedeus doświadczenie w grze na tym akurat instrumencie miał. Pierwiastek druida, który w krasnoludzie zaszczepił wuj, również pomógł zidentyfikować drewno jako morelowe. Dość nietypowe jak na instrument.

- O ile wuj nie pomylił nazwy, to duduk.

Któż znajdując się w takiej sytuacji, byłby w stanie oprzeć się pokusie natychmiastowego wypróbowania nowego skarbu. Skoro jego moc przewyższała największe dzieła całej Herbii. Jeśli sami bogowie mogliby pozazdrościć talentu rzemieślniczego twórcy owego duduka. Jedeus ułożył starannie palce na otworach. Dziewięć u góry najpewniej służyło do zmiany wysokości dźwięku, celem jednego u dołu natomiast mogło być wzbogacenie o dodatkowy efektu. Powoli uniósł instrument do góry, gdy nagle jakby zamarzł. Ustnik był na tyle blisko, że spojrzenie mimowolnie zrobiło się zezowate. Do cholery, ależ ja jestem nieostrożny... Leży sobie taki duduk przy trupach, a ja go do buzi ładuję jak gdyby nigdy nic. Kij z tym, że epidemia, że śmierć i zaraza. Ysz ty gupi krasnoludzie ty. Besztając sam siebie wetknął znalezisko za pas. Znajdzie się jeszcze okazja na małą próbę. Niestety na cudowne efekty będę musiał poczekać... No trudno.

Rozmowy z Billem i Bobem wraz z rozmyślaniami nad nowymi potencjalnymi możliwościami całkowicie zaabsorbowały uwagę Jedeusa tak, że nawet nie zorientował się kiedy dotarł do celu swej misji. Nagle odczuł jakby miejsce to ze wzmożoną siłą emanowało aurą śmierci i cierpienia. Lazaret nie był przypadkiem od leczenia? Tutaj prędzej chory przecie umrze niż wyzdrowieje...
"Jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały by coś zmienić, spróbuj zasnąć z komarem latającym nad uchem"

Re: Port

23
Było jeszcze za wcześnie, by wracać na plac targowy ze swoim kramikiem nie do końca autentycznych niesamowitości. Raptem dwa dni temu Sigi obił mordę jakiemuś liczykrupie, który śmiał zarzucić mu oszustwo prosto w zieloną i nie do końca urodziwą twarz. Cóż, dzięki temu zarobił więcej niż przy normalnej transakcji, bo pobrał dodatkową opłatę za straty moralne. Miał teraz w kielni równiutkie 50 srebrnych gryfów kerońskich. I nic do roboty. Pewnie dlatego znowu go tu przywiało.

Serce Qerel – na przekór zatorom w licznych prowadzących doń z całego miasta arteriach – tętniło życiem równo i mocno. Słońce było w zenicie i choć lato dobiegło końca, obecny w porcie tłok rozgrzewał lepiej niż flaszka książęcego i chętna dziewka na kolanach. W takim tłumie nawet matka by go nie poznała – gdyby jakąś miał – więc nie było się czym przejmować. Czym zresztą jest pięć dych dla tutejszego kupca i to w dodatku takiego, który szuka po straganach starożytnej biżuterii? Jedno było pewne – na biednego nie trafiło. A skoro tak, pół ork mógł spacerować ile dusza zapragnie i gapić się na zacumowane krajery, dżonki, kogi, karawele, barkasy, galeony i całą masę innych statków, które mogłyby – kiedyś, może – zabrać go na południe, do Czarnych Murów. Czasem, zupełnie nie wiadomo skąd, czepiały się go podobne sentymenty. A może przesadził ostatnio z bimbrem?

Gdy tak sobie dumał, prąc niespiesznie przez gawiedź niby lodołamacz, poczuł nagłe szarpnięcie w okolicy pasa. Sigi był przygotowany na takie okoliczności. Troskliwie i długo preparował bowiem gówno, które jakiś cwaniak unosił właśnie z triumfującym wyrazem na gębie. Pół ork obejrzał się za kieszonkowcem, by pożegnać go miłym słowem do kompletu i wówczas rozległ się straszny tumult.

Tam, kurwa! — rozdarł się znajomy głos. — Tam jest, zielony w dupę jebaniec! Brać go, kurwa wasza mać! Łapcie chuja! Nie dajcie skurwysynowi uciec! — Kupiec, cały czerwony z wysiłku i wzburzenia na nalanej twarzy, stał jakieś dziesięć metrów od Sigiego i wymachiwał rękami. Wyglądał jakby zaraz miał dostać apopleksji.
Obrazek

Re: Port

24
Każdy mieszkaniec tego świata posiada swoją własną receptę na szczęście. Strapieni życiem szukają go w butelce, samotni próbują go odnaleźć w burdelu, a Sigurd zadowala się pieniędzmi. Jak długo żyje, nie odkrył jeszcze lepszej przyjemności jak nieuczciwie zarobiona mamona. Ich wesołe brzęczenie kojarzyły mu się z tym z czym mogły się kojarzyć monety – z bogactwem. I pomimo niewielkiego i stosunkowo ryzykownego zysku, pół ork kroczył dumnie rozkoszując się pociesznie pocierającymi gryfami w wewnętrznej kieszeni kamizelki.

Sam gdy się nad tym zastanawia to nie ma pewności dlaczego to uczucie satysfakcji jest tak dosadne. Może to świadomość sytnego posiłku i zainwestowania w kolejne świętości? A może wizja plującego jadem, i krztuszącego się żółcią parszywego kupca. A może obie z tych rzeczy. Prawda jest taka że kroczący wśród ulic, i radośnie podziwiający miasto Sigurd to widok zadziwiający dla niego samego. Ale dlaczego w końcu ma sobie nie pozwolić na odrobinę radości? Nawet on, sklecona kępka nienawiści, podstępu i przemocy może czasami mieć dobry dzień. Wisienką na torcie okazał się subtelny rzezimieszek który podwinął stolec pół orka z przed tygodnia.
I dobrze – pomyślał. Zaczął się już bielić, co mogło oznaczać wyrzucenie i zmarnowanie podarunku. I taka okazja się nadarzyła. Świadomość wykorzystania całego materiału oraz wizja kolejnej podstępnej kupy poprawiła jego morale do absurdalnie wysokiego poziomu. Gdyby jeszcze jakiś wewnętrzny narrator ostrzegł go żartobliwie by się nie zesrał ze szczęścia to mógłby poskutkować zgonem z nadmiaru serotoniny. Dzień nie mógł być lepszy.

Ale mógł być gorszy.

Po usłyszeniu barwnej wiązanki rzuconej przez byłego klienta, Sigi momentalnie rozszerzył oczy oraz w ułamku sekundy skarcił się za optymizm. Jedna jedyna myśl pojawiła mu się w głowie i wraz z jej narodzeniem zaczęła się obijać o ściany jego neuronów powodując echo
Zawsze kurwa, zawsze. – mruknął. Niewiele myśląc zdjął uśmiech z twarzy i przeniósł całą energie kinetyczną w nogi. Nie ma co walczyć. Wkurwiony kupiec raczej nie nawoływał koła gospodyń wiejskich. Ruszył więc przed siebie twardo odbijając się od kamiennej nawierzchni. Jako rozpędzona żywa armata mknął przed siebie próbując lawirować pomiędzy ludźmi, niejednego w chaosie odpychając. Urodziwa kobieta z jabłkami, i wesoło szkicujący karawelę Żak, nieszczęśliwie znaleźli się na drodze tarana. Odepchnięci znaleźli się dosyć gwałtownie na kamiennej posadzce, a ów szybkie spotkanie mogło później skutkować nielichym siniakiem. On jednak biegł i przysłowiowo miał ich w dupie.

Jednak jego miasto to jego miasto. Biegł tymi uliczkami już nie raz, więc wiedział gdzie skręcić. Podobnie jak straż miejska. Gwałtownie więc przeskakując z nogi na nogę zmienił tor biegu i wbiegł w prostopadła uliczkę. Przebiegł kawałek przeskakując potencjalne przeszkody, jak bawiące się w mule dzieci i ponownie zmienił tor biegu. Powtórzył czynność jeszcze parę razy starając się jak najbardziej zróżnicować trasę biegu. Gdy tylko zakończył lawirowanie pomiędzy ulicami Qerel, przystanął na chwilę, odsapnął, założył swój kaptur i obejrzał się za potencjalnym chwilowym schronem. Jakiś wąski przesmyk w którym mógł się schować, lub chętniej pomniejszy dach na który mógłby się wspiąć i obserwować. Może otwarte drzwi? Cokolwiek by przeczekać chwilowy pościg.

A miało być tak pięknie kurwa. - rzucił.
Kape

Re: Port

25
Sigi biegł.
Biegł ile sił w nogach przez tłum, roztrącając ludzi i nieludzi na boki niby kręgle, omijając to, co zdążył ominąć i przeskakując nad tym, co nie dało się staranować ani czego nie był w stanie uniknąć. Wywrócił kobietę i studencika, kopnął niechcący kulawego psa i musnął czubkiem buta grzbiet taplającego się w błocie dziecka. Gdyby smark podniósł się choć o centymetr, Sigiego czekałoby twarde lądowanie ze wślizgiem twarzą prosto w kupę odpadków. Szczęściem tak się nie stało, a półork biegł dalej.

Kluczył, skręcał w zakamarki znane mu jak własna – wewnętrzna – brzęcząca gryfami kieszeń i szukał miejsca, które dałoby mu jakąkolwiek przewagę nad ścigającymi. A ci, jak zdążył odnotować kątem oka jeszcze na nabrzeżu, z pewnością nie należeli do wiejskiego zgromadzenia miłośniczek domowych wypieków i kapci robionych na drutach. Goniły go typki spod tej samej gwiazdy, która przyświecała Sigiemu odkąd pojawił się na tym łez padole. Czyli ciemnej. Wychwycił przynajmniej cztery postaci, które chciały zajść go od tyłu i z boku, jako, że jedną flankę chroniła mu chlupiąca o murowany brzeg woda. Później jednak, gdy skręcił w ulicę prowadzącą wgłąb magazynów portowych, sytuacja mogła ulec zmianie, lecz nie miał czasu jej analizować z oczywistych względów.

Po maratonie pełnym zwodów, uników, skakania, schylania, podciągania i całej reszty, która składała się na efektywne mylenie pościgu – Sigi zatrzymał się, by złapać oddech i poprawić wygląd gustownym szaliczkiem, który nosił przy sobie na podobne okazje. Co prawda prowizoryczny kaptur nie sprawi, że półrok rozpłynie się nagle w powietrzu czy zostanie uznany za nieszkodliwego gnoma, ale zawsze to jakiś dodatek do kamuflażu. Sigurd słyszał niosące się całkiem blisko okrzyki niezadowolonych przechodniów, roztrącanych pewnikiem przez goniących go drabów. Powiódł spojrzeniem wokoło, szukając jakiejś kryjówki.

Stał pośrodku niewielkiego placyku na tyłach ostatniego w rzędzie magazynu portowego. Przed sobą miał wysłużoną drewnianą rampę prowadzącą do wielkich wrót, zamkniętych jednak na metalową kłódkę. Po prawej widać było kamieniczki od dupy strony porośniętej czerwieniejącym z wolna kobiercem bluszczu, po lewej biegł fragment muru, przed którym wykopano studnię, a kawałek dalej, nieudolnie dolepiona do ogrodzenia, stała prowizoryczna stróżówka. Za plecami półork miał uchyloną bramę, przez którą wbiegł na podwórko i fragment zaplecza sklepu, którego szyldowi nie przyglądał się jakoś specjalnie. Pamięć i znajomość lokalnej topografii podpowiadały Sigiemu, że tyły ciągnących się kilometrami magazynów nie są oddzielone od siebie ani od ulic, przy których zaczynają się i kończą budynki.
Spoiler:
Obrazek

Re: Port

26
Sigi biegł, biegł aż dobiegł. Pół ork nigdy nie narzekał na braki kondycyjne, ale tak nerwowy i szybki bieg nawet u niego wywołał moment zadyszki i przyśpieszonego bicia serca. Stanął na chwilę i po przybraniu wizerunku niewinnego gnoma, obleciał szybko lokację w której się znajdował. Sytuacja nie wyglądała zbyt dobrze, ale opcji było parę. Naturalnie rzuciły się pierwsze wielkie drzwi prowadzące do magazynu. Jednak broniący pas cnoty niewieścich drzwi, pod postacią mosiężnej kłódki, skutecznie zniechęcił orka od penetracji. Nie ma czasu na pieprzenie się z wytrychami, a wyważenie, mimo że wchodzi w grę, może go postawić w potrzasku. Ścigający napewno nie przegapi tak wielkich wyłamanych wrót. Druga opcja, to studnia, jednak wizja pluskania się w dziurze bez wylotu też do niego nie przemawiała. A chuj wie ile ludzi tam nasrało przez ostatnie stulecie. Pozytyw to ewidentne miękkie lądowanie. Z innych opcji kamienice odpadały, wspinaczka nie zachęcała a cofnąć się nie było gdzie. Była jedna opcja która kusiła, a mianowicie przylgnięty cud architektoniczny pod postacią stróżówki. Zdecydowanie mniej się rzucała w oczy, a i w odróżnieniu od dziewiczych wrót magazynu, owe w porównaniu, wyglądały jakby niejeden chłop już właził tam i zostawiał swój brudny ślad.

Szybko zerkając czy nie ma nikogo w środku, wpierw szybko spróbował całą siłą szarpnąć drzwi. Urody natura mu oszczędziła, jednak siłę dostał w spadku od owocu miłości jego mamusi i tatusia. A nuż pójdą, albo zwyczajne będą otwarte. W razie niepowodzenia niewiele myśląc, Sigi kieruje swoją uwagę w okno, gwałtem próbując wtargnąć w lubieżne wnętrze stróżówki. W jakiś sposób powinien się dostać, a gdy już się dostanie. No cóż, kurwa - co mu zostaje? W tym pięknym przybytku nic innego jak zastawienie się i czekanie nie wchodzi w grę. Sensownym więc jest stanięcie koło okna, wyciągnięcie przysłowiowej pały którą przygarnął od straży, i oczekiwanie. W szczęśliwej wersji koło gospodyń przebiegnie dalej nie zwracając uwagi na stróżówkę, a w mniej szczęśliwej czeka go konfrontacja, i okazja do wymiany porad kulinarnych i sposobów na przyrządzenie szczura w pięciu smakach.

- A było tak pięknie kurwa jego psia mać - mruknął sam do siebie.


Pokuszę się od czasu do czasu o jakieś wzbogacanie obrazkowe!
Spoiler:
Kape

Re: Port

27
Oględziny wnętrza stróżówki siłą rzeczy były szybkie i pobieżne. Niesione wiatrem okrzyki i nawoływania zbliżały się nieubłaganie, a „przeszklenia” okienka wykonano z rybich pęcherzy. Zasnute mgłą organicznej materii, kurzu i półmroku panującego w środku, pomieszczenie objawiło się Sigiemu jako przyciasne, zapyziałe i ze wszech miar opuszczone. Niewiele myśląc naparł na drzwi z całej siły, ile mama i tata dali przy poczęciu.

Zamknięte.

Drzwi, choć z pozoru liche i szczerbate tu i ówdzie, trzymały jak złe. Jakby samo licho nie chciało wpuścić Sigiego do środka. Nie było jednak czasu się dziwować, a życie nauczyło półorka, że jeśli drzwiami się nie da, trzeba wleźć oknem. Światła dewiza była zwykle nacechowana o wiele bardziej metaforycznie, tym jednak razem uszczypnęła Sigurda dosłownością prosto w zielone dupsko. A to z kolei miało niejaki problem, by przecisnąć się przez niewieści otwór okienny. Nie bez powodu jednak ukuto stare, herbiańskie przysłowie:
Jak się popieści, to się zmieści. Sigi wił się więc i wiercił dłuższą chwilę, niemal z rozpaczą, gdy zawisł w pewnym momencie w pół, z tyłkiem wypiętym na zewnątrz. Czarne i okropne myśli musiały wówczas nawiedzić głowę półorka, gdyż w ostatnim, desperackim szarpnięciu udało mu się wreszcie wcisnąć do stróżówki. Zwalił się tedy na podłogę niby wór kartofli, wzbijając wokół tumany kurzu oraz stłumiony jęk. Sterta szmat, na której wylądował Sigi poruszyła się nagle, a nim zdołał jakoś zareagować, oberwał po twarzy cuchnącym kawałkiem mokrej od rzygowin i najpodlejszego sikacza opończy.

Gh'eb avkahar... — warknęło niewyraźnie kłębowisko. Sigi nie miał pojęcia co znaczą te słowa, lecz intuicja podpowiadała mu, że nie są życzeniem dobrego dnia. Półork jął gramolić się, co przy jego gabarytach w owym miejscu nie było znowu takie łatwe, wywołał więc kolejną salwę pretensji. Tym razem we wspólnym. — Ochujłeś, wrzodziejący kurwipierdku zdychającej kozy?! Wypierdalaj, to moja miejscówka! Znajdź se, kurwa, własną! I won z moich jaj, na pierdoloną litość bogów!!! — zawył głos. Coś stuknęło delikatnie o dach i na uderzenie serca zapadła głucha cisza.

Gdy Sigi zdołał oprzeć się wreszcie plecami o ścianę izby, mając nad głową zdeflorowany otwór okienny, jego oczom ukazała się niewielka, równie co on sam zielona kupka nieszczęść. Goblin był stary i pomarszczony, o wielkich, rozłożystych uszach i śmiesznej kępce białych włosów na czubku jajowatej głowy. Zakutany w niemożebnie uświnioną opończę, która najwyraźniej służyła mu zarówno za posłanie, jak i odzienie, wyglądał jakby ktoś wyrzucił go na śmietnik. Zionęło od niego klasyczną nutą żula, wspólną dla wszystkich ochlejmord tego świata. W jednej dłoni wciąż ściskał pustą flaszkę.

No i co gały wytrzeszczasz, srać ci się chce czy jak? — burknął goblin do Sigiego i jął wyplątywać się z kotłowiska. Gdy skupił wreszcie wzrok na intruzie i pojął kto przed nim kuca, jedna z liniejących brwi powędrowała w górę. — Ork...? Ale jakiś taki... Miękkim chujem cię tatko robił, co? Hehehe... — Goblin zarechotał, wyraźnie ukontentowany obrazami podsuwanymi mu przez wyobraźnię. Zaraz jednak spoważniał, odrzucił śmierdzącą płachtę z pleców i pusty antałek, zacisnął ogromne łapy w pięści. Węźlaste mięśnie zagrały pod zwiotczałą, poznaczoną plamami skórą. Choć był mały – nawet w przysiadzie Sigi górował nad nim o co najmniej głowę – śmiesznie pokraczny i stary, nie wyglądał na słabeusza.

Czego się tu, kurwa, pchasz, hę? Nie zauważyłeś, kurwipołciu pierdolony w ucho, że zamknięte? Zamknięte znaczy zajęte, dociera? Jeśli sądzisz — wycedził, mrużąc złowrogo oczy — że się tu, kurwa, wysrasz...
Obrazek

Re: Port

28
Kto by pomyślał że półork kiedykolwiek będzie żałować swojej dumnej postury. Gruby nie był, nie mógł sobie pozwolić na tuszę przy obecnej jego diecie. Jednak wypracowane mięśnie poniekąd przekazane w spadku od tatusia stały się w tej sytuacji realnym problemem.
Gdy był w połowie pomiędzy słodkim schronieniem, a dupą w ewidentnym zagrożeniu, Sigiemu przychodziły na myśl najgorsze z najgorszych możliwych scenariuszy. Będąc tak niewdzięcznie wystawionym na decyzję wroga, nawet nie chciał myśleć o sposobach katuszy jakie mogliby mu zadać ścigający za namową byłego klienta. Dlatego intensywnie się wiercąc i pocierając swoją tuszą o framugę okna, wiercił się wiercił - aż się dowiercił.

I nawet udało mi się spierdolić na coś względnie miłego. Pierwsza myśl jaka przyszła mu do głowy, to, że spadł zwyczajnie na czyjeś przedwczorajsze gówno przykryte kocem wnioskując z miękkości jaką upadł. Jednak gówna nie gadają, a szczególnie nie bluźnią w obcym języku, choć jebią podobnie. Zdezorientowany uderzeniem, a raczej odorem, wywołanym przez uderzenie, pół ork chwilowo zamroczony nie wiedział na co patrzy. Chodząca personifikacja zasranego rynsztoku musiała mu się ujednolicić przed oczyma by stanęła w końcu przed nim w pełnej krasie, pozwalając nacieszyć się widokiem starego goblina. Nie raz je widywał i starał się je omijać ze względu na podły charakter tej rasy. Wkurwiające miniatury półorków, szybkie i irytujące. Nie raz nimi rzucał gdy wkurwiony gderaniem albo próbą kradzieży decydował się zareagować siłą. I ta sytuacja prosiła się o podobne rozwiązanie. Usłyszawszy wiązankę bluzgów pięknie nawiązującą do kóz, pierdów i miękkiego siusiaka, Sigurd już się szykował do pierdolnięcia solidną ripostą złożoną z równie bogatego słownictwa.

— Ty kurwa pierd... — zaczął wiązankę, lecz przypomniał sobie gdzie jest i czemu jest w tym miejscu. Zignorował chwilowo Goblina nasłuchując przy oknie czy ma jeszcze chwile czy już pora na milczenie. Upewniając się z paru sekund spokoju na podwórku, półork zwrócił się do Goblina, i najcichszym z cichych syków, syknął.

— Słuchaj kurwa. Zaraz tu zjawi się pół tuzina straży miejskiej i ni chuja to będzie dobre dla mnie, i dla Ciebie. Wątpie żeby byli zadowoleni z Twojego przybytku rozkoszy, jak i z mojego położenia...— obejrzał się raz jeszcze to na okno, to na goblina. W pewnym momencie zabłysła mu pewna myśl. Sięgnął do swojej kamizelki i szukając znajomego wybrzuszenia, pomacał je, i uśmiechnął się szelmowsko. Wyciągnął swoją butlę bimbru, przyjaciółkę i kochankę którą po każdym opróżnieniu starannie starał się napełniać. Rzucił Goblinowi butlę i z najszczerszym uśmiechem jakim było go stać na ten moment i pokazał dłońmi rozłożyście gest pokoju. Następnie przyłożył palec do ust i wskazał na okno, do którego już na stałe się przylepił. Goblin jako na bank na bakier z prawem, wątpliwym jest by chciał mieć do czynienia ze strażą. Cóż, ścigający to raczej nie oni, ale on tego nie musiał wiedzieć. A dobra wóda to język wspólny wszystkich śmierdzieli. Przy odrobinie szczęścia goblin się zamknie, i chwilę przeczeka by wtedy wyjaśnić wszystkie niejasności związane z położeniem pół orka. Ostatnim tylko rzutem, zaraz przed absolutnym oddaniem się ciszy i wyczekiwaniem, sapnął cicho.

— Srałem dziś już, spokojna głowa. — dodając w myślach że jego gówno wiele by nie zmieniło w stróżówce.


Może dorzucę ilustracyjkę w oczekiwaniu, albo dołącze do następnego odpisu.
Kape

Re: Port

29
Pojebało cię?! — rozdarł się goblin, słysząc wzmiankę o straży miejskiej. — Wpierdalasz mi się na melinę, depczesz jaja i mówi... — urwał gwałtownie, aż go zatchnęło. Na widok ponętnego kształtu wydobytego zza pazuchy przez Sigiego, gęba rozciągnęła się goblinowi w nasmarowanym miodem uśmiechu, od jednego ogromnego ucha do drugiego. Złapał flaszkę w locie.

Przyjacielu mój najkurwamilejszy — szepnął pieszczotliwie, nie wiedzieć czy do Sigurda, czy do butelki, i od razu przeszedł do rzeczy. Znaczy pierdolnął klina. Mało brakowało, by się nim udławił, bo w okienku nad głową szczodrego półorka – który tak na marginesie awansował właśnie z obesranego intruza na szanownego gościa – pojawiła się brodata gęba zbira. Typ wybałuszył oczy widząc goblińskiego wycierucha i znać było na jego kaprawej gębie, że między uszami zachodzą mu właśnie niewąskie procesy myślowe. W końcu dwa samotne neurony spotkały się chyba, bo gwizdnął przeciągle i wrzasnął:

Tu jest, skurwesyn! W szopie!

Wnet za okienkiem dało się słyszeć tupot kilku par obutych stóp, pokrzykiwania, bluzgi, a wreszcie i łomot do drzwi, które tak dzielnie stawiały opór Sigiemu. Teraz zauważył dlaczego. Były zabite dechami od wewnątrz tak gęsto, jakby ktoś ustawił przy nich kredens sięgający od podłogi do sufitu.

Spokojna twoja wyruchana — sapnął goblin do Sigiego, ocierając grzbietem dłoni oplutą brodę. — Nie wejdą, pomioty robaczywej lochy. Dobrzem odrzwia zabezpieczył przed takimi jak t... Oni. — Poprawił się szybko goblin i zatknął sigurdową butelczynę za pas. — A jakbyś okna nie rozjebał tą swoją wielką dupą, nawet by nas nie... — Goblin odskoczył nagle, a w miejscu, gdzie przed chwilą majaczyła jego śmieszna, jajowata głowa, śmignął wypuszczony z kuszy bełt, wbijając się z hukiem w ścianę aż poszły drzazgi. — Ja pierdolę!!! Czym żeś ich tak wkurwił?!

Hej! To nie on, ty tępa pało! — krzyknął ktoś po drugiej stronie, a kosmaty łeb innego najemnika ukazał się w otworze okiennym. — Jest, kurwa, z pięć raz... — Nie dokończył, bo oberwał prosto między oczy i padł jak długi. Ktoś bluznął paskudnie, a walenie do drzwi przybrało na sile. Z odgłosów można było wywnioskować, że w ruch poszły siekiery.

Oko za oko, jebańce — zarechotał goblin i jął ładować kolejny kamień do rzemiennej procy, którą wytrzasnął nie wiadomo skąd. — Wystrzelam was jak pierdolone kaczki, słyszycie?! Jak w dupę jebane bażanty!

Widać było jednak, że nie cała ekipa miała rozum wielkości orzecha laskowego, bo żaden nie popełnił już błędu kolegi, który nawet jeśli przeżył pierdolnięcie z procy, długo będzie leczył opuchliznę. Trzymali się z daleko od okienka. Tymczasem łupanie nieszczęsnych drzwi zaczynało dawać rezultaty, bo oto w zakurzony półmrok stróżówki wtargnęły nowe strugi dziennego światła. Barykada była rozpieprzona już niemal do połowy i jeśli Sigi zechciał zapuścić żurawia na zewnątrz, mógł naliczyć co najmniej sześć par znoszonych, ale porządnych butów. Zdecydowanie zbyt porządnych jak na zwykłych silnorękich, na usługi których mógłby pozwolić sobie liczykrupa, któremu półork wyklepał miskę przed dwoma dniami.
Obrazek

Re: Port

30
Alkohol to wspólny język niemal wszystkich mieszkańców Qerel. Rasa, płeć, majątek - nie mają znaczenia gdy w grę wchodzi a alkohol. Wymioty, bitka i seks niespodzianka to rzeczy nie znające podziałów. Wóda uratowała dupsko Sigiemu wiele razy... no może to pewnego rodzaju egzaltacja, bo zazwyczaj mu ratunek polegał na zapomnieniu o żenującym dniu lub na skutecznie upiększeniu lokalnej najtańszej dziwki, jednak i taki ratunek potrafił naprawić dzień. W listę zasług alkoholowego wywaru dziś wpadło "zaprzyjaźnienie się" z goblinem menelem, czym napewno większość normalnych mieszkańców Qerel nie może się poszczycić. I raczej by nie chciało.

— Kurwa, jednego jebaka leśnego okradniesz i już chcą Cię zajebać, chuje. — skomentował Sigurd latajace pociski. Szturm gospodyń wiejskich przybierał na sile, a sytuacja nie wyglądała obiecująco. Ciasna, jebiąca przestrzeń skutecznie utrudniała myślenie, a tylko stres od latających bełtów pomógł paradoksalnie zachować bełta tam gdzie powinien być. No co miał zrobić kuźwa. Rozejrzał się po pomieszczeniu szukając rozwiązania.

Wtem wpadł na pomysł. Stróżówka była zabita na cztery spusty a jednak Goblin tam koczował przynajmniej od paru dni. Istniała szansa że nieznajomy śmierdział w jakiś sposób wychodzi na zewnątrz, choćby żeby zdobyć pożywienie, wódę, dragi, cokolwiek.

— Nie masz, jakiejś spierdalajki tutaj? Tunelu, dziury? — spytał prędko. Martwiącym jednak była rażąca dysproporcja pomiędzy nowymi zielonymi kumplami, bowiem nawet jeśli takowe przejście istniało, to półork mógł znowu znaleźć się na łączeniu pomiędzy światami, dupą wystawiony na analne pieszczoty kuszników. Gdyby takowego nie było, albo było - powiedzmy - niedostępne dla półorka, to co mu pozostaje jak przystanąć do ofensywnej defensywy.

— Zaraz wyjebią te drzwi, ale może jeszcze jednego zapierdolisz tymi szatańskimi kulkami z gówna.— kiwnął głową na drzwi.

— A ja, kurwa, zadbam by mieli ciepłe powitanie. —
uśmiechnął się Sigurd i wciąż przylegając do ściany, poklepał dłonią swój stary morgensztern. Trzymał się blisko, omijając okno z oczywistych przyczyn, i gdy tylko nadarzy się okazja, to znaczy gdy barykada runie, albo wbiją się do środka to trzymając krótko morgensztern, tak by mieć mały zasięg ale większą kontrolę, Sigurd stara się ciepło przywitać gości, tradycyjnie u niego napierdalając w łeb.

Zastanawiała go fachowość, oraz przygotowanie ścigających. Czy wpierdolił się w jakąś mafię, albo cholerny kupiec zapłacił wielokrotność skradzionych pieniędzy tylko by zajebać byłego towarzysza rozmów? Przez moment nawet przychodziła mu na myśl jakaś rozmowa, próba dogadania się, ale to zostawił na ostateczną ostateczność. Kasy nie ma by ich przekupić, a ładna prośba z pewnością nie pomoże. A z resztą, ciężko się rozmawia z bełtem w mordzie.
Kape
ODPOWIEDZ

Wróć do „Qerel”