Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

31
Świat zatoczył mniej lub bardziej dokładne koło i jak zwykle, zrobił to bardzo dyskretnie, można by rzec — podstępnie. Tak podstępnie, że zaczarowana kawka ledwie spostrzegła, kiedy znalazła się w tym samym oknie, w tę samą noc, w którą rok wcześniej kontemplowała najnowsze wieszczenia obłąkanej Marii Eleny oraz swoje niecierpiące zwłoki plany. Takie były jej wtedy nagłe... Teraz, zasadniczo, nie było ich w ogóle, przeminęły z czasem, niby liście postrącane na jesień przez wiatr. Łatwiej przyszłoby wszakże zawrócić płynącą rzekę, niż płynący czas. Przez ostatni rok uciekał on czarownicy nieubłaganie, podczas gdy nikłe szanse na odczynienie pętającego ją uroku ulatywały z rąk, ilekroć w ogóle znalazły się w ich zasięgu.

Isthalla musiała się nagle z wieloma rzeczami zwyczajnie pogodzić.

Najpierw pogodziła się z tym, że trop, którym podążała z pewnością wystygł już do cna, o ile kiedykolwiek był obiecujący, i że czekała ją żmudność poszukiwania świeżych wskazówek niczym igły w stogu siana. Potem z tym, że jej tajemnicza klątwa do złamania miała potrzebować czegoś więcej, niż kilku inkantacji oraz odpowiedniej fazy księżyca, ewentualnie dużej ilości opioidów. A bywały takie chwile, gdy zaczynała wierzyć, pogodziła się ze wszystkim.

Tylko czas miał taką moc. Wszystko potrafił obrócić w rozkład, w zgniliznę. Nawet nadzieję.

Konował Hamond, jak to konował, upierał się przy jego raczej leczniczych właściwościach i pocieszał czarownicę na swój gburowaty sposób, wieczorami odczytując na głos treść jego korespondencji ze swą znajomą z uniwersytetu. Jednakże cudowne właściwości czasu najwidoczniej nie imały się klątw i uroków, bo piętnujący Isthallę sigil zamiast blednąć, rozrastał się. A zamieniona w ptaka kobieta zamiast czuć się uzdrawiana, czuła się co najwyżej... oswajana. Jak obłożnie chory ze śmiercią. Bądź też, na ironię, ptak ze stającą mu się domem klatką.

Oswajała się tak z Hamonem, z uzdrowicielską chatą, z małą wsią i małym, wiejskim żywotem, który obserwowała toczący się leniwie i bez zmian, za dnia i w nocy. Oswajała się ze swoim piętnem. A, przede wszystkim — z brakiem; tym, który w niej został po najgorszej kradzieży, jakiej można było paść ofiarą i który tak gnała kiedyś, żeby odzyskać i zapełnić. Kiedyś. Bała się nawet tak pomyśleć. Powiedzieć takie słowo, gdy przy wieczerzy zdawkowo objaśniała swoje plany oraz strategie uzdrowicielowi. Bo to oznaczało, że równie dobrze już nigdy. Że chociaż nadal do szpiku w kościach paraliżował ją lęk przed tym, co się z nią miało stać — co się w ogóle mogło stać z kimś, komu, zdawało się, pofragmentowano duszę — to i tak mogła się z tym tylko pogodzić. Z każdym dniem, kiedy to nie potrafiła przypomnieć sobie czegoś oczywistego albo znajdowała w swoim życiorysie czarną dziurę, przed każdym rozrywającym czaszkę atakiem bólu, każdą nocą niezmrużonych oczu, każdym niezapamiętanym snem, z którego wyrywało ją poczucie terroru. Z każdą nieswoją myślą zaklinającą ją jej własnym głosem. Każdym pojedynczym porankiem, który mógł być tym, gdy w końcu obudzi się pusta. Godzić się, jak chory ze śmiercią, jak kundel na pchły.

Kawka zadrżała pod płaszczykiem czarnych piór. A noc nie była wcale mroźna.

Koniec tego, pomyślała. Koniec godzenia się. Koniec gnicia i oczekiwania na listy, który pewnie nigdy nie miały przyjść. Koniec zastygania w miejscu jak strwożone dziecko. Ruszać stąd — to było jedyne, co mogła zrobić, by pchnąć prace nad rozwikłaniem swej przypadłości naprzód, a Oros — to był kierunek, który musiała obrać najpierw.

Pozostało jedynie zaczekać na powrót Hamona z jego guślarskiej fatygi — nie żeby się żegnać, ale żeby uzyskać jak najwięcej precyzyjnych informacji na temat jego przyjaciółki-Czarodziejki oraz wspomnianego przez nią uniwersyteckiego profesora. Nawet jeśli naprawdę było winna uzdrowicielowi to pożegnanie.

Ptaszyna westchnęła prawie po ludzku i utkwiła srebrne jak rtęć ślepia w jasno migoczącą tej nocy konstelację Wieży, rozpostartą na firmamencie niczym fatum. Bardziej przyziemnie rozumujący człowiek mógłby spróbować przynajmniej na jego zmierzchanie oderwać swoje myśli ku milszym sercu zagadnieniom, niźli klątwy, uroki, mroczne przeznaczenia i losy gorsze od śmierci. Isthalla, wręcz przeciwnie, od trzech rzeczy nawykła nigdy się nie migać: wiedzy, higieny osobistej i prawdy. A prawda była taka, że tkwiła po uszy w gównie i to od jakiegoś czasu. Od jakichś siedmiu lat.

A jeżeli nadal zamierzała igrać ze swoim lokalnym nemezis, które właśnie podkradało się bezmyślnie wprost pod okno, w którym przesiadywała, za chwilę mogła znaleźć się w nim jeszcze głębiej, skonstatowała z niechęcią. Nie przeczuwając zasadzki oczekującej na nią w domowych pieleszach guślarza, odbiła się pazurkami od parapetu i poszybowała wdzięcznie do środka.

Psiakrew! — zakrakała kawka, trzepocząc skrzydłami, na widok dwóch włamywaczy. Dwóch rudych zakapiorów z kaprawymi ślepiami, brudnymi szponami i futrem zmierzwionym na kłaki czatujących na nią przy drzwiach do izby. Jednak jedyna droga ucieczki, z powrotem na zewnątrz, została odcięta. Jej bure nemezis siedziało już na okiennicy i gdyby rozum mu na to pozwalał, szczerzyłoby do niej kły w szerokim uśmiechu.

Isthalla miała bardzo mało czasu na opracowanie jakiegoś planu.

Ukosem sfrunęła na ławę zaśmieconą szałwią, bukietami suszonego żywokostu, cząbru i dziewanny, i każdego innego ziela świata, które umiało wydzielać jakąś irytującą woń, oraz przyborami wiejskiego guślarza — od cążków do rwania zębów po talizmany okadzane świerczyną — a pośród nich pojedynczym starym fetyszem z kurzej czaszki, który służył Hamonowi do porozumiewania się z jego zaklętą sublokatorką. To na nim wylądowała, przebierając łapkami. I zanim któremukolwiek z intruzów przyszło do łba gotować się na morderczy sus, wydobyła z siebie najgroźniejszy, najbardziej siermiężny głos uzbrojonej w ścierę albo cebrzyk z wodą baby, jaki umiała.

SZKODNIKI! — ryknęło echo z ptasiej czaszki. — KURWIE, DARMOZJADY! POSZŁY STĄD, ZŁODZIEJE! PSIK, PSIK!

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

32
Poruszone zioła zapachniały ostro, jeden z kotów prychnął z niesmakiem. A kiedy ptasi fetysz zakołysał się i huknął tubalnym głosem, wszyscy sojusznicy-rozbójnicy w jednej chwili opuścili burego kocura, władcę podwóra. Zbyt często zdarzało im się podczas ich kociego żywota słyszeć podobne wrzaski. Trudno byłoby zapomnieć, że za wrzaskami zwykły podążać pięści, mokre ściery lub solidne kopniaki. Skąd małe kocie rozumki miałyby mieć pewność, że kurza czaszka, nawet najbardziej rozkrzyczana, nie może spuścić im lania? Zwiały z piskiem.

Ale nie Bury. On, weteran kocich wojen, nie dałby się tak łatwo spłoszyć. Jego drgające nieznacznie cielsko było już na parapecie i gotowało się do skoku. Przedtem kocur prychnął na postrach, obnażając zębiska. I skoczył prosto na nią, na jej stół z fetyszem.

Źle wymierzył.

Nie doleciał, runął na podłogę z łoskotem. I byłoby to wszystko nawet dość komiczne, gdyby nie fakt, że rozwścieczyło potomka erolskich tygrysów do reszty. Podniósł się prędzej, niźli kawka mogłaby przypuścić. Jedna chwila, a kurza czaszka wylądowała pod stołem, rozbita na dwie części. Isthalla zaś, chwilowo jeszcze w jedynym kawałku, w łapskach burego kota.

Wtedy do izby wpadł przez szparę w drzwiach szybszy od myśli podmuch energii, który białymi skrzydłami zmiótł z podłogi kurz, rozjarzył się na chwilę bladym światłem, a co najniezrozumialsze, wniósł do chałupy echo znajomego zapachu, znajomej aury, ślad znajomego czarowania. Kawkę zapiekło oznakowane skrzydło, a jeszcze bardziej zapiekła ją dusza. Czy też to, co tam jej jeszcze w miejscu duszy pozostało.

Odżyły w niej niespodzianie te same ślady i echa, które zdawały się już dawno zgasnąć.

Kot padł martwy. Chyba ze strachu. Białe skrzydła zaś zakręciły się w tornadzie, narobiły bałaganu wśród utensyliów Hamona i wyfrunęły precz, zanim Isthalla zdążyła na dobre pojąć ich obecność. Pozostał w powietrzu tylko gryzący zapach aury Reingrima.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

33
Młynarzowa rodziła długo. Nic nowego. Kobieta lubiła żartować, że między jej nogi Hamon zagląda równie często co jej mąż. Guślarz pamiętał dokładnie każde nowo narodzone dziecko we wsi. Czerwone, rozdziawione w krzyku twarzyczki, wcale nieprzypominające miłych pociech. Albo, co gorsza, sine nieme i z zamkniętymi oczyma. Nie znosił odbierać porodów. To taka babska robota, do której musiał się z dawna przyzwyczaić. Zdecydowanie wolał składać połamane gnaty, zszywać tryskające juchą rany i opatrywać strzaskane pijackimi wybrykami głowy. Jeszcze świeżo, może cztery lata wstecz, pomagała mu stara Ronia. Mieszkała drzewiej w mieście na Północy, wyszła za mąż za polowego doktora. Nauczył ją trochę, resztę nakładł jej do głowy Hamon. I myślał on, że kobiety ze wsi to pójdą do Roni. Ale nie! One nadal wolały jego. Zaraza!
— Gdzie ja znowu zadziałem tę cholerną sakiewkę!
Cholerna sakiewka leżała tuż obok, jednakże Hamon dzisiaj był daleki od niezmąconego skupienia. Od wczorajszego świtania miał zamiar porozmawiać z Ishtallą. Ale za każdym razem wynajdywał znaczącą wymówkę. To trzeba było czystej wody nanieść, mięso solą natrzeć, starowinkę przebadać. Wieczorem czarownica jeno grymasiła bądź wlepiała ptasie patrzałki w błyszczące gwiazdy. A hamonowa głowa już wiedziała, że wówczas nienajlepszy czas na poważne rozmowy. Czas mijał, zagadkowy sigil przypominał rozrośnięty chwast, a Emeline milczała. Wtenczas Młynarzowa wrzeszczała, że z jej chłopa to wartołeb jest, iżby go czorty rozerwały tak, jak ją kolejne dziecko rozrywa.
Widząc zniecierpliwioną minę uzdrowiciela najstarsza córka młynarza nieśmiało podała mu skórzaną sakiewkę. Piękne dziewczę, całkiem mądre i bystre. Przyszła któregoś lata do domu Hamona. Płakała długo, że ciąża, że głupia z niej kwoka, że dała synowi kowala z Qerel. A on już nie wrócił. No przecie, że nie wrócił! Udatny był, wychędożył dziewkę, wrócił pod matczyną kieckę do miasta, psia kość, ot cała historyja. Olka, bo tak miała na imię podlotka, w ciążę nie zaszła. Jednak dostała od urodziwego mieszczucha paskudne choróbsko. Ropa, smród i nieprzemijające zmęczenie — osobliwy podarunek od kochanka. Wyzdrowiała pod drapieżnie czyjnym okiem Hamona. Długo się kajała, chuć na wszelką miłość przeszła jej jak ręką odjął. Ale we wsi zaczęli głupoty peplać. Krzywo chłopaczyska popatrywały na Olkę, baby gadały, że płód spędziła. To poszedł razu jednego Hamon do młynarza na męską rozmowę. Rozmawiali do rana, jednak końcem rozstrzygnięcie było takie, że Olka na nauki wyjedzie. Opłacili wspólnie caluteńki rok u pewnej wdowy, mieszkanki Oros. Rok minął prędko. Ola wróciła mądrzejsza. Wdowa nauczyła ją lepiej pisać i niezgorzej liczyć. Godzinami szyły oraz haftowały, Olka wysłuchiwała o podróżach, co to je wdowa za młodu odbyła. Podstawy języków poznała, manier nabyła. A i tak wolała do młyna, na wieś wrócić. Taka właśnie była cała Rozłoga — choćby i się na kraniec świata zajechało to coś znowu Cię tu przywlecze. Taka wiejska magia. Później Hamon wysłał Olkę na przyuczenie do Roni. Szybcikiem pochwyciła podstawy mieszania ziół, robienia okładów oraz diagnozowania prostych dolegliwości. Stary młynarz widział jednak dla Olki inną przyszłość. I to już jest niechybnie wiejska klątwa.
— Dziękuję — odpowiedział Hamon. Delikatnie rozwinął sakiewkę, wyjmując z niej drobny kamyk.
Był półprzezroczysty, z rzadka czerwony, połyskujący niczym wosk. Wsunął go niespiesznie do otwartej dłoni młynarzowej.
— Możesz wrzeszczeć i kląć nadal, jednakowoż lepiej je wypchnąć. Dziecko znaczy. Będzie po problemie. — Hamon wziął czyste prześcieradło, zajmując strategiczną pozycję między nogami młynarzowej.
— Kiedy będziesz gotowa zaciśnij dłoń — powiedział. — Ah, co ja będę mielił ozorem, wiesz co robić, Margo.
Krwawnik, zwany fachowo karniolem, pomagał przy porodzie. Kamień należało uprzednio trzymać między liśćmi pokrzywy, później włożyć do ognia i schłodzić w rzece, sącząc do niego trochę magii. Później miesiąc leżakowania w świńskiej krwi i gotowe. Jednakże to nie Hamon poddał go magicznej obróbce, lecz jego matka. Kolejny spadek po Wiedźmie ze Wzgórz.
Gdy ucichł krzyk matki, po chwili niczym echo rozległo się płakanie dzieciaka.

— Chłopiec. — Hamon podał dziecko ojcu, natychmiast wracając do Młynarzowej.
Krwotok ustąpił, pępowinę odciął i zawiązał równo, krążenie normalne. W mgnieniu oka Młynarzowa wyciągała zachęcająco omdlewające ze zmęczenia ręce, ażeby choćby chwilą przytrzymać swoje nowe dziecko. Olka i dwie młodsze dziewczynki zwinnie posprzątały krwawy bałagan, w międzyczasie ocierając spocone lico matki. Hamon przyłożył dłoń do mikrusowego czoła dziecka, otaczając go delikatną aurą badawczej magii.

Ostatnimi czasy Hamon znielubił magię jeszcze mocniej. Odkąd trwała nagonka na uniwersyteckich magików lud z rezerwą podchodził do spraw czarostwa. W Rozłodze też słychać było szmery niezadowolenia, które jakoby za sprawą bezdennej wyrozumiałości, w kilka dni zniknęły. Było to tak. Gdy zachorował władyka ludzie posłali po starego Hamona. Włodarz powiedział jeno:
— Tylko bez twoich guseł, Ham. Nie trzeba mnie tu drugiego Oros!
Zatem się stało. I już tegoż dnia guślarz wiedział, że bez czarów to jeno dla władyki głęboki grób. Ale jak ten grób milczał.
Gdy po dwóch dniach zachorowała żona i syn władyki ludzie posłali po starego Hamona. Włodarz powiedział jeno:
— Rób co trzeba.
Następnego wieczoru przyszła do niego Helga z koszykiem wypchanym łakociami, mięsiwem oraz ciepłymi ubraniami. Powiedziała, że dobrze się stało, bo w końcu władyka człowiek dobry, ziemię sprawiedliwie dzieli, drogę kazał utwardzić, a podarek to dla Hamona cała Rozłoga przygotowała. Za wyleczenie włodarza i jego familiji.
Na samym dnie kosza hamonowe ręce natrafiły na maluteńkie zawiniątko. Pierwszy ząb pierworodnego syna. Przydatny składnik. Hamon jednakowoż wiedział, że to dla niego nieme przyzwolenie na używanie magii. Może w Rozłodze nie było aż tak źle?

Będąc pewnym, że czwartemu synowi młynarza nic nie dolega Hamon ruszył do swojego domu. Przed wyjściem wręczył Olce dwie mieszanki ziół dla wzmocnienia ciała Margo. Dziewczyna doskonale wiedziała jak je przygotować, toteż Hamon oszczędził sobie mentorskich wywodów. Leniwymi krokami zmierzał ku swojej chacie. Wcale niespieszno było mu do rozmowy z magiczną kawką. Przez ostatni rok polubił towarzystwo Ishtalli-ptaka. Nieustannie próbował znaleźć sposób na wyplewienie tajemniczego sigila. Nie chcąc jednak narazić czarownicy jego sposoby były przede wszystkim teoretycznym gdybaniem starego łapiducha. Korespondencja wymieniania z Emeline nie okazała się szerokim rozdrożem sukcesu. Początkowo Hamon z niemałą ostrożnością przedstawiał fakty dotyczące Ishtalli. Ha, czarodziejka z Uniwersytetu! - przeto to dla felczera był wystarczający powód do zachowania niemałego dystansu, mimo udzielonego mu kiedyś zaufania. Jednakże Emeline nie wystarczyły półsłówka oraz pobieżne informacje. Co, dla Hamona, było najbardziej dziwaczne to to, że po dokładnym opisaniu sprawy Emeline nie odpowiedziała na list. I na kolejny, a także na następne dwa. Czarodziejka jakoby miała zasięgnąć rady u niejakiego Felivrina z Oros. Najwidoczniej dosięgnął ich gniew magicznej burzy.
— Eh, na wszystkie plagi tego świata, cóż za katownia! - syknął sam do siebie.
Krocząc po małych schodkach usłyszał przeraźliwy łoskot. Zaskoczony przyspieszył. Z impetem otworzył drzwi, kilkoma długimi krokami pokonał izbę, ażeby energicznie wkroczyć do przychodni. Zobaczył jeno mknąca smugę bieli, która przeleciała przez okno. Na posadzce nieruchomo zaległ kocur, a obok skulony ptak.
— Ishtalla, co u licha! — Hamon zwinnym susem przeskoczył nad kocim truchłem, delikatnie złapał kawkę i usadził ją na blacie operacyjnego stołu. — Jesteś cała?
Kawka milczała. Hamon rzucił okiem na domowe pobojowisko, dostrzegając ad extremum zniszczony fetysz. Dookoła leżało kilka medycznych przyrządów, rozsypane zioła oraz kilka piór. Białe oraz czarne.
— Pioruńskie kocisko! Nie trap się, zrobię zaraz nowy fetysz. I kupię jakiegoś burka na te pieprzone czworonożne kłaki! — warknął, przystępując do tworzenia nowego, kurzego przekaźnika. — Lada chwila porozmawiamy. Cały rok w marazmie! Na lisią wątrobę, przepraszam. To przeto moja wina. Chciałaś już, szybko. A mnie się uwidziało zimnokrwiście, ze spokojem. Tłuk, matoł i ptasi móżdżek! Bez obrazy.

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

34
Maleńkie serce łomotało w piersi kawki jakby miało ją rozsadzić. Prawie niechętnie opuściła ciepłą otulinę dłoni guślarza i przycupnęła w szoku na blacie stołu, zastygając całkowicie nieruchomo. Jej lśniące pióra sterczały nastroszone we wszystkie strony, a ciałko i łebek przykuliła razem, skrzydła ścisnęła. Pierś nadal unosiła się i opadała w szalonym tempie. Przed chwilą otarła się o śmierć. O bardzo okrutną śmierć, poprzedzoną byciem niczym więcej, jak mięciutką zabawką w ostrych niczym szpice pazurach. Odrywaniem skrzydeł od ciała. Miażdżeniem chrząstek i delikatnych ptasich kostek. Zatapianiem kłów głęboko w tchawicy, żeby dusić powoli i boleśnie, dla rozrywki potrząsając sapiącym, dogasającym truchłem lub podrzucając je w górę. Tak umierały małe, bezbronne ptaszęta.

Ale to nie dlatego jej serce biło tak szybko.

To nie były zwidy, powiedziała do siebie. To nie były zwidy... To nie w twojej głowie. Widziałaś go naprawdę.

I wiedziała po wyrazie jego twarzy, że Hamon również widział — białe skrzydła opuszczające izbę bez świstu ni szustu, wysysające żywot z kota, jak przeciąg wysysał siwy dym z komina. Biały kruk. A czasem czarny jeleń, wielki, krwawy, prześladujący ją w każdym ze snów — dysząc lodowato w kark, buchając parą z nozdrzy, postukując głucho i straszno racicami o gołe skały, zawsze krok za jej krokiem. Reingrim. Kruk i kawka. Jeleń i wilk. Tańczyły razem w noc i u swych boków brodziły w mroku, nieszczęśnie skrępowane więzami przeznaczenia. Czuła, jakby był cały ten czas u jej boku, zwodząc ją cieniami, gwiazdami odbijającymi się w tafli wody. Czuła go w środku.

Tylko dlatego nie wyfrunęła wtedy przez otwarte na oścież okno i nie zniknęła w nocy, szukać czarownika na firmamencie. Nie tam go miała znaleźć. Przycupnięta, obserwowała tedy pustym wzrokiem, jak guślarz z wprawą i zręcznością lepił nowy fetysz, mamrocząc pod nosem przeprosiny, których nie był jej nawet winien. Ale mieszkała z nim już długo i wiedziała, że taki to był guślarz. Porządny. Dobry. Dlatego je przyjęła, ocierając się potarganym łebkiem o dłoń mężczyzny i skubiąc ją delikatnie. Czuła krew, szałwię oraz słodkawy zapach małego dziecka.

Niemniej, gdy magia fetyszu zaczęła działać, te słowa padły głucho i boleśnie:

Nie mogę tu dłużej zostać, Hamonie.

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

35
— Ja to wiem, Ishtallo — odparł smutno. — Pewnikiem to jest tak, jak to żech starym głupcem jest.
Hamon opadł na niski zydelek. Jego szarowata sylwetka w połączeniu z ogólnym rozgardiaszem dopełniła swym ogromnym smutkiem przykrego obrazka. Uzdrowiciel zamilkł, spoglądając na swoje pokryte krwią dłonie. Chciał nagabnąć, wszystko wyjaśnić, bo był tym wszystkim iście przytłoczony. Siedział jednak w milczeniu przyciskając swą dłoń do pulsującej skroni. Zrobi to, tak pomyślał. Dla Ishtalli. Dla Ivy. Dla siebie. Przycisnął dłonie do ud, uwalając szatę plamami czerwieni. Po kilku chwilach zapanował nad sobą. Zebrał i oczyścił narzędzia. Uporządkował zioła. Wyrzucił zniszczone rzeczy. Niejako w transie ułożył na stole martwego kota, a obok niego pióra — zarówno białe, jak i czarne. Między nim a kawką wisiała głusza przerywana szumem wiatru. Westchnął.
— Magia, hę? — Uniósł delikatnie kocią łapę, która z cichym odgłosem opadła na blat. — Aboś zaraz może się czego dowiemy, przyjaciółko.
W hamonowej łepetynie niebezpieczne zaczęły kłębić się myśli. Sposób jego zaściankowego życia był bodaj tym, co mu teraz pozostało. Z westchnieniem przetarł zmęczone oczy. Bez bliskich, z lukami w pamięci, zgryźliwy typ. Pewno niejeden by rzekł, że zwykły tchórz. A zatem, co teraz?
Łypnął spode łba na kocie truchło i połyskujące pióra. Warknął samemu nie wiedząc dlaczegoż. Pospiesznie opatrzył płytkie cięcie na swej ręce. W kilku szybkich krokach przeszedł izbę, chcąc rozpalić w piecu. Mamrotał pod nosem. Przeklinał kolejno swą głupotę, ludzi, wszystkie zarazy tego świata oraz koty wszelkiej maści. W ten, gdy buchnęły przyjemne płomienie, Hamon wrócił do milczącego ptaka, zabierając ze sobą kromkę chleba.

— Przemianywanie w zwierzynę, czary i księżyce, psia kość — powiedział, krusząc chleb, który już po chwili znikał w odmętach ptasiego dzioba. — Słyszała może, moja ulubiona kawka, o Borowym Dziedzicu? Nie, tak żem sądził. Ten jegomość to taka jeno legenda. Pono, tak mawieją. We wsiach w sensie. Jedni mówią, że z niego to był leszy jak się patrzy, inniejsi o magu ci nagadają albo że to wcielenie boskie. Bez znaczenia. Borowego pono nikt nie lubiał, żaden człek do jego leśnego dworu zaglądnąć nie chciał. Ale raz na miesiąc — przy pełni, pewnie dla dramatyzmu opowieści — trza było kogoś do niego posłać, jakoby dla uciechy Dziedzica, żeby spokój dał ludziskom i jeno nadal nad zdrowiem ich, i lasów czuwał. Co by grzyby były, jagody rosły i zwierza było pod dostatkiem. I natenczas domniemany leszy miał rozkoszy co niemiara. Wodził za nos, gubił ludzia między drzewami, kazał w koło łazić. Albo straszył w postaci dzika lub niedźwiedzia. Mało kiedy widziany był jako urodny młodzieniec — wtedy to każda dziewka chciała do lasu po pięć razy na dzień zawitać. No i razu pewnego Borowego Dziedzica jakie szlachcice przegoniły. Las wycięły, dwór spaliły. We wsi nastąpiły głód i choroba, a w zagajach drzewa spróchniałe, zdechłe zwierzęta. Grzyby jeno trujaki, jagody pognite. Pomór jednym słowem.
Hamon przerwał opowieść. Delikatnie złapał Ishtallę, zabierając ją do ciepłego pomieszczenia. Zdjął wierzchnią szatę, przysiadł na leżance koło pieca z kubkiem zimnego ziołowego wywaru w ręku. Otulił kolana wilczym futrem — było siwe, dosyć łysawe i bez żadnych nadmiarowych dziur. Wywar przyrządził naprędce przed wyjściem do rodzącej w bólach Młynarzowej. Nad kubkiem unosił się słodki aromat miodu oraz poziomek. Sam napój był jednakowoż nieco goryczkowaty, ale spokojnie nadawał się do siorbania małymi łyczkami.
— I ja to jestem taki Borowy Dziedzic. Albo barzej Leśny Dziad, o — powiedział, uśmiechając się zawadiacko. — Rozłogę bez mnie to szlag jasny trafi i pewnikiem krew zaleje. A może i Olka co im pomoże albo jak akuratnie wyjadę to i we wsi lepiej będzie. Nie wiem, ale trzeba w drogę, Ishtallo. Spakuję rzeczy, stary Joe ma osła na wydanie. Psa też kupię jakby trza. Ale najsampierw to mnie powiedz skąd ten bałagan, durne kocisko i toto białe coś. Bo może z czworonoga oraz pierza zrobim użytek. Magiczny kompas. Chyba, że to będzie niebezpieczne, hę?

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

36
Noc skrywała wiele sekretów. Jeden z nich właśnie rozpłynął się na ich oczach w zimnym powietrzu, zostawiając po sobie ledwie co gasnącą poświatę, lekkość pierza oraz zapach, który Isthalla znała aż zbyt dobrze i wcale nie miała ochoty roztrząsać teraz istoty jego źródła. Dlatego grzebiąc leniwie dziobem między lotkami, udzieliła odpowiedzi zwięzłej oraz chłodnej, takiej która wyjaśniała dostatecznie wiele i skutecznie zniechęcała do dalszej indagacji. — To był niespodziewany przejaw przyjacielskiej troski, jak mniemam.

Chwilowe zadumanie Hamona nad guślarskimi utensyliami niezbędnymi w ekwipunku na wyprawę dłuższą, niźli do wiejskiego młyna, dało jej okazję do docenienia prostej, rustykalnej klechdy o Borowym Dziedzicu. Zadała sobie pytania, czy uzdrowiciel mógł słusznie zamartwiać się o analogie pomiędzy losem Rozłogi po jego odejściu a losem wsi pod pieczą Borowego. Zapewne nie. Piekło nie tonęło tak łatwo. Jeśli zasię chodziło o pomór, to w przypadku tak drogiego jej znajomkowi przysiółku byłaby to kiepsko zamierzona próba zwalczania ognia ogniem. Isthalla na niektórych żalnikach w jeden dzień widywała więcej życia i ruchu, niż za progiem tej chaty przez cały rok.

Ją samą gwałtownie ożywiła powściągliwa propozycja towarzysza, by zużyć koci zezwłok na coś znacznie bardziej użytecznego, niż nowy wycior do butów. Wpatrzyła się w guślarza posrebrzanymi ślepkami z nowym przekonaniem, że zaiste, przejawiał on niekiedy objawy geniuszu.

Potrafiłbyś to zrobić?! — wyrwało się jej i natychmiast speszyło czarownicę. Złożyła rozpostarte z ekscytacji skrzydła, położyła po sobie nastroszone pióra, odchrząkując. — To znaczy, potrafiłbyś nawiązać stabilne połączenie i utrzymać je odpowiednio długo? Albo przynajmniej wyznaczyć obszar przebywania źródła... Mogłabym posłużyć za matrycę emocjonalną, pomyślała natychmiast. Jej umysł rozpędził się jak machineria, maglując scenariusze oraz solucje dla każdego z ich możliwych przebiegów. Nadam się doskonale. Wyznaczone kontinuum powinno wzmocnić połączenie, a może nawet ustabilizować je permanentnie...

To będzie niebezpiecznie. Ale nie to nas interesuje. Interesuje nas, czy to będzie wykonalne. Dywagując nadal jeszcze na poziomie logiki i teorii, powinno jak najbardziej być, o ile nie jesteś skończoną lebiegą do spraw magicznych... a nie jesteś, biorąc pod uwagę, że pod presją potrafisz skonstruować wcale przyzwoity fetysz i nie wygłupić do reszty się w rozmowie. Zakładam tedy również, że znane są ci niezbędne do takiego przedsięwzięcia warunki oraz ingrediencje do zatarcia pierwszej iskry. Mamy szczęście, bo łączą mnie z celem naszego kociego kompasu przykurzone, ale silne emocje. Mogą zdać się nam na stałe ogniwo.

Tu jednak nasze szczęście się kończy... — Gdyby była znów człowiekiem, wykrzywiłaby usta w niewielu znanym wyrazie intensywnego rozmyślania. — Bo nasz cel ma tę przykrą właściwość, że gdy przychodzi co do czego, teorie się go nie imają. Ani prawa logiki. O tym jednak nie przekonamy się w żaden sposób, dopóki się nie zabierzesz do pracy! — oświadczyła i przekręciła ptasi łebek, posyłając guślarzowi tej rodzaj spojrzenia, który dobrze poznał zawczasu i nauczył się go znosić w godnym milczeniu. Albo doskonale rozporządzać swoim gniewem.

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

37
Krótką i iście zwięzłą odpowiedź Ishtalli uzdrowiciel skwitował przeciągłym pomrukiem. Aboś chciał się on dowiedzieć czego więcej, ale wiedział, że jeśli będzie trzeba czarownica sama wyjawi mu tenże sekret. Zawierzał on bardzo w tę magiczną kawkę. A może większą była egoistyczna pokusa rozwiązania własnych spraw?
Na ustach Hamona zagościł głupkowaty uśmiech, typowy raczej dla niedorostków aniżeli poważnych mężczyzn. Z rozbawionym grymasem łypał znad kubka na zaaferowaną kawkę — a wszystko przez mało żywego kota!

— Jakoś na ptaszynę mówisz całkiem skomplikowanie, moja droga — zaśmiał się. — Przez te twoje opisy jeszcze mocniej ciemniactwo ze mnie wyłazi. Żodyn ze mnie magik, zatem hamownie z tą twą ekscytacją. Możem i źle zaczął. Z nienagła pocznijmy wtórnie do tego podejść, z trocha jak pies do jeża. Zatem krótko. Kompas nie. Mapa owszem.
Hamon wstał, zwinnym zamachem zarzucił wilcze futro na ramiona. Złapał ostrożnie kawkę i na powrót udał się do izby z kocim truchłem. Z udawanym obrzydzeniem dźgnął palcem w zwierzęcy brzuch.
— Umiem jeno zrobić coś, co będzie podobne, znane mnie albo choćby i krztynę przewidywalne. — Usadowił Ishtallę na zydelku. — Kompas zaiste byłby dokładniejszy. Ale żech ja go widział ledwo ze dwa razy. Dawno, jak jeszcze do uzdrawiania mnie przyuczali. Sam go nawet w ręku nie miał. Dwa bieguny przecie musiałyby niezachwianie stać. Jednym mogłaby być Rozłoga, a co z drugim? Mgły to zamysł jest, tyle ci powiem. Ale mapa, ha! To zupełnie realne. Władyka ma ze trzy, pożyczymy i na niej się będziemy wzorować. Ale nacząć trza od kota.
Felczer przysunął kilka świec rozstawionych po całej izdebce, ażeby lepiej oświetlić zmarłego futrzaka. Z oszklonej szafki zabrał kilka przyrządów, przystępując do pracy.
— Krew w martwiakach najpierwiej wartko krzepnie. W kocie pewnie też. Wszakże nie cała, ale ta przy sercu owszem. Reszta spływa w dół, niczym górski strumień. — Wprawnym ruchem obrócił zewłok, przewracając leżące do góry brzuchem bure kocisko. — Jucha będzie tu.
Hamon uczynił krótkie, jednakowoż głębokie nacięcie w okolicy zwierzęcego kręgosłupa. Szybkim gestem wsunął w otwór drewnianą rurkę — uronił tylko kilka kropel — i przystawił do niej wysoką butelkę. Naczynie chybko wypełniła krew. Uzdrowicielowi jakoby ubyło lat i niczym młodziak obrócił się na pięcie sięgając po zapas ziół.
— Proszek z imbiru i czosnku, sok z głogu oraz wyciąg z wierzbowej kory — mruczał pod nosem kolejne nazwy, dodając składniki do kociej posoki. — Żeby nie zakrzepła naprędce.
Guślarz zamieszał zawartością i odstawił naczynie. Następnie przystąpił do, bez kwestii wszawej, roboty. Płytkimi nacięciami rozpoczął oddzielanie skóry od mięsa. Hamonowe dłonie zgrabnie dzierżące ostrze pracowały pewnie, lecz mozolnie — uzdrowiciel nigdy wcześniej nie obdzierał nikogo ze skóry, jednakże wiedział, że musem jest zdobycie pojedynczego dużego kawałka skalpu. Mimo wcześniejszego upuszczenia krwi kłykcie Hamona zdobiły paskudne czerwone smugi. Felczer jakmierz był pewnym, że kocia skóra będzie stanowić odpowiedni nośniki magii. Zwierzę nie musiało zemrzeć w wyniku działania czarów, pewnikiem jednak przez chwilę czuło aurę oraz woń poszukiwanego przez Ishtallę osobnika. Zresztą, koty i gusła to właściwie naturalny aliaż. Niczym groch z kapustą! Po godzinie męczącej, rzeźniczej papraniny, z chwilą, w której Hamon uzyskał zacny materiał na mapę, był on dość radym z uzysku. Na koniec odciął poszarpane oraz nierówne skrawki, uzyskując prostokątny kształt.
Odłożył skórę i narzędzia. Obmył ręce w wodzie z alkoholem, zagotował wodę na rozgrzanym do czerwoności piecu, którą znojnie przelewał garnkami do dużej, drewnianej miednicy. Zabrał z szafki woreczek soli. Hojnie rozsypał grube kryształki konserwantu, żeby po chwili okrężnymi ruchami wetrzeć je w różowawą skórę. Małym nożykiem odcinał pozostałe resztki tłuszczu. Wygładzoną skórę włożył do misy z wodą. Dosypał wapna, używanego zazwyczaj do odkażania pomieszczeń, następnie niespiesznie dolewając oleju. Wszystko wymieszał drewnianym kołkiem.

— Powinna być miękka i czysta — powiedział Hamon w stronę kawki. — Skóry, cholera, garbują miesiącami. Czekać tyle nie zamierzam. Coś wymyślę...
Ishtalla zauważyła w tejże chwili smutne oblicze znachora. Nie odezwała się jednak ni słowem, ni zakrakaniem. Podfrunęła za to bliżej mężczyzny, który zasiadł ciężko nad resztkami kota oraz kilkoma białymi i czarnymi piórami. Za pomocą nożyka oraz szczypiec wydobył on długi koci gnat. Pieczołowicie oczyścił piszczel z ostatków mięsa i posoki. Z nietkniętych wcześniej kocich uszu przystrzygł kosmyki sierści. Wyciął również kawałki piór, podobnej długości co skrawki kociego futra. Tak przygotowane pierzo-włosie przywiązał do kostki za pomocą swojego siwego kosmyka włosów, który wyrwał jednym pewnym targnięciem.
— Teraz już wiesz po co mnie te dzikie kędziory — powiedział do Ishtalli, uśmiechając się pod nosem. — Niemalże gotowy.
Polewając woskiem kościany trzonek spoił go hartownie z osobliwym włosiem. Filigranowymi nożyczkami uformował odpowiedni kształt. Pędzel był ukończony. Z teatralnym namaszczeniem Hamon odłożył przygotowany przyrząd. Powrócił do miednicy. Wyłowił szczypcami skórę, rozbryzgując dookoła krople wody, które z wesołym sykiem zetknęły się z blaszaną pokrywą pieca. Wywiesił z plaśnięciem na skraju misy przyszłą mapę. Westchnął.
— Skoro świt dokończę, wypruty jestem. Zakopię kocura i czeka mnie śpik. Znajdę sposób coby skórę wysuszyć. Odpocznij, Ishtallo. — Wyszedł, zabierając z sobą kocie pozostałości, zostawiając na stole jedynie odcięty łeb zwierzęcia. Za domem Hamona, przy wzgórzu noc i zimna ziemia pochłonęła Burego, niedoszłego mordercę kawki. Felczer z Rozłogi mógł na chwilę zaznać snu.

Rankiem Ishtallę zbudziło przejmujące miauczenie. Gotowa do ataku z trwogą otworzyła ptasie ślepka, rozcapierzając szeroko skrzydła. Wtedy ujrzała Hamona jakiegoż jeszcze nie widziała. Uśmiechnięty mężczyzna zabawiał rudego kota, który niczym opętaniec ganiał za kłębkiem nici. Radośnie podskakiwał, chcąc z niezmierną chucią wbić pazurki między nieistniejące żebra bezbronnego kłębka. Co dziwne czerwona nić oplatała także samego zwierzaka niczym osobliwy strój. Znachor usłyszał szelest kawkowych piór.
— Wybacz, nie chciał żem cię zbudzić. — Przerwał zabawę, wrzucając kłębek do stojącej nieopodal klatki, do której w szaleńczym pościgu pomknął kociak. Uzdrowiciel niezwłocznie zamknął drzwiczki. — Miałem zacząć wcześniej. Jakoś zebrać myśli nie mogłem, ale już czas... już czas. To Mrówka, kot Olki, córki młynarza. Przywiezła go z miasta, w kieszeni. Taki malutki był. Bo wiesz, ta moja, weźcie ją w diabli, wodna magija to jeno na żywe działa. Pogadałem z nią, eh, ale nieważne...
Bez dalszych tłumaczeń Hamon postawił klatkę na stole, obok leżącej i nieoprawionej do końca kociej skóry. Była nadal nadto wilgotna oraz giętka, krwawa farba zwyczajnie by w nią wsiąkła. Między kratowanym więzieniem a skalpem Hamon ustawił makabrycznie wyglądającą głowę Burego. Uchylił klatkę, chcąc zabrać kłębek czerwonej nici. Uzdrowicielowi udało się wygrać w nierównej jatce z kocimi pazurami — nie obyło się jednakowoż bez kilku krwawiących szram. Obwiązał karminowym sznurkiem kocią głowę, a następnie za pomocą grubej nici przeplótł ją przez prostokątny wycinek skóry. Do martwego pyska kota wlał trochę swojej krwi, kapiącej z podrapanej dłoni.
— Zaiste, kocia mordownia. — Zerknął na swoje przerażające dzieło i powiedział do siebie: — Przepraszam, Mrówko. Wybacz, Olu. Niech cię szlag, Hamonie, stary bucu.
Uzdrowiciel zasiągł po czystą manę, energię niczym świetlistą wodę. Sączył w nią swoje zamiary, obraz suchej skóry gotowej do stania się nośnikiem magicznych wskazówek. Starał się wniknąć w organizm Mrówki, osuszyć żywą kocią skórę. Magija wody, życie i śmierć. Chciał przekazać efekt przez przeklętą magię podobieństw. Po nitce do kłębka. Po środku tkwiła jego krew, zła krew wypełzła dawniej z łona wiedźmy. Niezastąpiony katalizator mocy. Wszystko dla mapy, w imię czego?
Okropne czary, odbieranie życia, ingerencja w naturę. Plugawym monstruem zostałem. Pomyślał Hamon, a po jego policzkach popłynęły łzy smutku zmieszane z gniewem do samego siebie.

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

38
Nie wiadomo, czy to szczere łzy guślarza sprawiły, czy może jakie inne cuda... Magia o śmiercionośnym pierwotnie zamierzeniu zadziałała zgoła inaczej. Niespodziewanie. A było to tak...

Hamon sięgnął po moc. Mrówka zadrżała w swej klatce, pisnęła przestraszona i zdawało się, że życie lada chwila z niej uleci. Skuliła się, pazurami wczepiona w podłoże i z wyrzutem wpatrzona w swojego mordercę... ale nie umarła. Zamiast tego oplatająca ją czerwona nitka zmieniła się w prawdziwą smużkę krwi, która spłynęła pomału po kotce, spłynęła też po wyprawionej skórze i spłynęła po odciętym łbie Burego. Hamonowa jucha, wlana do nieruchomej paszczy, zawrzała z gwałtownym bulgotem. Zrobiło się duszno, parno. Niedoszła mapa wysuszyła się, a i owszem, ale za bardzo, na wiór, i zaraz rozsypała się w proch. Podobnie łeb. I klatka z wiklinowych prętów.

A ruda Mrówka? Ona po tej operacji, co to miała ją zabić, miała się zdumiewająco świetnie. Jeno na jej grzbiecie porobiły się z nagła jakieś dziwne plamy. Lewy bok koteczki przecięty był teraz wzdłuż jasnoszarym, poszarpanym z obu brzegów pasem. Jego łuk na rudym tle od strony grzbietowej z grubsza powtarzała cienka pręga w tym samym kolorze. Na samiutkim kręgosłupie zjawiła się mała okrągła plamka, też jasna, od której w stronę łebka odchodziła krótka linia, łącząca się z trójkątnym przebarwieniem na szyi, tym razem ciemnobrązowym. A na prawym boku, na żebrach, miała Mrówka dwie małe, ciemne, półkoliste pręgi.

Taka kotka-zagadka.

Więcej jeszcze się stało. Kotka-zagadka zamiauczała milutko, po czym, zanim się kto obejrzał, pochwyciła Isthallę łagodnie w swój zębaty pyszczek – ale nie jak zabaweczkę do zamęczenia, ale jak swoje własne ukochane kocię – i drapiąc w drzwi poczęła stanowczo domagać się wypuszczenia na dwór.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Wieś Rozłoga] Dom uzdrowiciela Hamona

39
Ku wielce prawdopodobnemu zaskoczeniu swojego gospodarza, poprzez cały cykl przygotowywania materiałów, narzędzi i ingrediencji niezbędnych do skonstruowania ich groteskowej mapy zaczarowana kawka ani razu nie zelżyła domorosłego czarosiewcy złym słowem ani nie pouczyła go o wyższości niejakiej prawdziwej sztuki magicznej. A nawet nie wytknęła mu zaśniedziałego gumnem języka, jak zwykła. Obserwowała każdy pojedynczy etap guślarskiej kompozycji, zachowując milczenie. Ze ślepkami błyskającymi ptasią ciekawością oraz ludzkim głodem wiedzy.

Hamon niechybnie zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że toć to była niegdyś jej predylekcja, jej idée fixe. Może nie wiejskie zabobony... To, co drzemało pod nimi. Stare moce, bardziej głodne, zachłanne moce. Władza pradawnych praw dzierżąca w szponach losy wszystkiego, co żywe i przeklęte nieuchronną śmiercią. Były takie miejsca, jak Rozłoga, gdzie pomiędzy nimi a ziemskim światem oraz jego mieszkańcami stali właśnie podobni Hamonowi guślarze, szamani, znachorzy, wiecznie rozdzierani między dwiema stronami. Budzący lęk i pogardę w biednej tłuszczy, a sami jedni stali na jej straży. Niczym Dziedzic Borowy. Gdy odchodzili, ziemia szarzała i przestawała rodzić, i ani krowy w oborach, ani sarny w mateczniku nie wydawały żywych cieląt na pożywienie ludziom... Żaden wielki pan, władyka, nie umiał powstrzymać umierania ziemi. Dlatego nawet gdy ze swojej podłej natury Isthalla pobłażała Hamonowi, to nigdy nie pobłażała jego „magii”. Choć może i podobni jemu czerpali mocy ledwie łyżką tam, gdzie mogliby nabierać jej całe chochle, to wiedziała, że rzadko robili to z ignorancji. Wręcz z całkowitego jej przeciwieństwa.

Kiedy zaczęło się skórowanie, nie odwróciła łebka z niesmakiem. Patrzyła, jak krew z naczyń spływa rynienkami po bruzdach w blacie, a ostrze noża gładko odprowadza skórę od mięśni i ścięgien. Z zainteresowaniem przyglądała się poszczególnym elementom kociej anatomii oraz temu, jak jej niedoszły zabójca powoli obraca się w zaledwie kilka zespolonych ścięgnami kawałków mięsa, nagich kości oraz bezużytecznych narządów i martwych połączeń nerwowych. A zarazem w coś znacznie większego. Coś nawet większego od tego, czym był za życia. Cóż było bardziej uważniającego dla śmierci niż nadanie jej celu?

Na końcu po kocurze został tylko łeb oraz osadzone w nim martwe, szklane oczy. Hamon zakopał resztki truchła pod cienką zmarzniętą ziemią na zewnątrz chaty i udał się na spoczynek, podczas gdy owoc jego turpistycznego zamachu na kartografię dojrzewał w miednicy do prania. Isthalla przycupnęła sobie na zimnym, kosmatym kocim łbie. Na poły uprzejmie i sarkastycznie życzyła guślarzowi dobrej nocy, a potem nastroszyła pióra jak ciepłą pierzynę, pochyliła łebek na piersi i popłynęła w objęcia snu. Niczym malutką tratwą przez niespokojne, mroczne morze, które opływało tysiąc tajemniczych miejsc. Ale żadne z nich nie było ciche ani przyjazne.
Po umiarkowanie nieprzyjemnej nocy Isthallę zastało bardzo nieprzyjemne przebudzenie. Zabiła skrzydłami o powietrze i przeklnęła Hamona w trzech językach, zdążywszy z blatu stołu przefrunąć na najbliższą komodę, nim w ogóle zainteresowała się źródłem tamtej koszmarnej kakofonii. Jej głupie ptasie serce znów potrzebowało dłuższej chwili, by przestać bić jak oszalałe. Przy odrobinie więcej przygód z kotami zdąży zabić ją zwykły zawał, zanim zrobi to klątwa... którakolwiek z nich.

Dziękuję — sarknęła na przeprosiny guślarza, po czym miękko sfrunęła z powrotem na stół. — Miej na uwadze, by nie budzić mnie tedy nigdy, jeśli tak wygląda troska o mój spokojny sen.

Obdarzyła rudą Mrówkę krzywym spojrzeniem i ostentacyjnym brakiem zainteresowania, bardziej ciekawa poznać dalsze przepisy guślarza na tchnięcie w ich nieukończoną mapę odrobiny życia. Spodziewała się, że dla Mrówki zaplątanej w czerwoną włóczkę jak w pajęczą sieć miało to oznaczać raczej niefortunne poświęcenie swojego życia, ale ją i Hamona dzieliła w tamtym punkcie drastyczna różnica poglądów. Isthalla nie znajdowała w tym nic monstrualnego.

Nie płacz, głupi — powiedziała kawka wcale miękkim i kojącym głosem, gdy powietrze zawibrowało od mocy, a guślarz ze wstydu pochylił siwą głowę. — Nie ma dobrej i złej magii. Są tylko źli ludzie oraz czasem złe cele.

Potem wydarzyło się coś niespodziewanego, a zarazem oczekiwanego przez czarownicę do siedmiu boleści. Isthalla znowu coś wykrakała. Czary, gdy się imały jej lub pewnej poszukiwanej przez nią persony, okazywały się znów nie mieć zbyt wiele wspólnego z logiką przekładania teorii na praktykę oraz przewidywalnymi rezultatami. Czerwona jak krew włóczka, klatka z wierzbiny i też ich zasrana guślarska mapa, wszystkie wyparowały, popiół i powietrze — tyle się z nich ostało. Nie wyparowała tylko przeklęta Mrówka. Co więcej, nim Isthalla zdążyła choćby zaskrzeczeć, znalazła się w pysku kotki, która poniosła ją przez izbę delikatnie niczym oseska. Zwierzę poruszało się jak w transie. Gwoli ostrożności, czarownica nie usiłowała się wyrwać, lecz wykręcała łebek niecierpliwie, zafascynowana wzorami wykwitającymi na ciele kocicy.

Mrówka zadrapała w drzwi chaty. A Isthalla nabrała powietrza i spokojnym, zdawkowym głosem przemówiła poprzez fetysz. — Hamonie... Należy chyba wypuścić kota. Zabierz jednak na niego jakiś worek. Jeśli zawlecze mnie na czubek drzewa i zacznie jeść, zaklinam się, będę wrzeszczeć tak, że cała zapchlona wieś usłyszy tę twoją kurę.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Książęca prowincja”