W końcu ktoś otworzył drzwi. Wielkie dębowe wrota zadrżały a z wnętrza dobiegł dźwięk przekręcanego klucza, który wprawiał w ruch cały skomplikowany mechanizm zębatego zamka. Fachowa robota jak na zwykłą wioskę, pomyślał Laurent, lecz nie było w tym niczego podejrzanego. Co bogatsi Kerończycy korzystali z drogiej technologi w celu zabezpieczenia swych dóbr. A te niewątpliwie były łasym kąskiem dla wszystkich tych, którzy willę w Śmieszkowie obserwowali z perspektywy przechodnia.
Wokół uniósł się słodki zapach przesycony nutą cynamonu. Ciepły powiew buchnął zza drzwi, jak zapach pieczonych ciasteczek po otwarciu klapy w piecyku. Było to bardzo przyjemne doznanie. Laurent mógł w końcu poczuć się jak dziecko, gdyby nie fakt, że jego druh potrzebował pomocy.
Koniec końców w drzwiach stanął wysoki mężczyzna. Przeciskający się przez szpary blask żółtych igieł rozświetlił kaganek. Miejsce podświetlone niewyraźną czerwoną łuną, jak gdyby odległym pożarem. Cień rzuciła czerwona marynarka właściciela, jak mniemał, posesji. Przyozdobiona licznymi zawieszkami ze złota, brązu czy stali. W kołnierz wsadzoną miał białą płachtę. Piękną i lśniącą, prawdopodobnie z jedwabiu. Blask płótna idealnie komponował się ze świecącymi ustami oraz policzkami mężczyzny. A te były rumiane i zdawałoby się takie słodkie, że chciałoby się ich skosztować. Malutkie aczkolwiek foremne usteczka przypominały płatki róż, kwitnące na wiosnę. Policzki o podobnej tonacji akwareli uwydatniały kości jarzmowe i tak smukłej twarzyczki. Miał jasnoniebieskie oczy, pełne zarysowane brwi i prosty kształtny nosek jakby na zamówienie lepiony w glinie. Cera chłodna, nieco oliwkowa, charakterystyczna dla szlachty unikającej słońca. Wyzbyta zmarszczek, bo żadnej takiej Laurent nie dostrzegł, chociaż mężczyzna okres młodości miał dawno za sobą. Ni to niteczki dookoła oczu, ni fala na czole, ni lwia zmarszczka czy nawet kreska w dole nosowo-wargowym. Twarz o idealnych proporcjach, bez skazy, do bólu nudna i równie martwa jak namalowany portret. Proste skórzane spodnie wsadzone w długą cholewkę buta. Kasztanowe i nadto solidnie wykonane sięgały prawie kolan dodając mężczyźnie iście generalskiej fasadowości. Odznaczał się silnym ciałem, a przynajmniej to szło wywnioskować po pierwszym kontakcie. Na ironie miał malutkie i szczupłe dłonie o drobnych, lecz zadbanych paliczkach. Proste blond włosy zaczesane i przylizane do tyłu podkreślały nienaznaczoną zmarszczkami twarz.
-
Gość! Witaj! - przywitał Laurenta piskliwy, iście dziewczęcy
tembr głosu.
Czarownik odwrócił się chybko, coby wskazać na wierzgającego ogiera. Z głębi serca pragnął żeby właściciel czym prędzej pomógł mu przenieść zwierzę lub je uratować. Kątem oka spojrzał na siebie, a potem z niedowierzaniem odwrócił całą głowę. Kruk zniknął. Nie było go na ziemi ani nigdzie w pobliżu. Nie znajdował się pod wiatą, bo tą Laurent widział z daleka w pełnej okazałości. Dróżka, po której szedł, ta, na której ogier wywrócił się, była nienaruszona. Wciąż pokryta grubą warstwą mchu, jak gdyby nikt tam nie stąpał. Z niedowierzaniem rozejrzał się jeszcze i jeszcze raz dookoła, ale Kruka nie było. Tak jakby nigdy nie istniał.
Właściciel chrząknął słabiutko, próbując zwrócić na siebie uwagę skonfundowanego czarownika.
-
Wejdź do środka, zapraszam - oznajmił swym delikatnym głosikiem.
Coś niepokojącego działo się w Śmieszkowie. Kruk przepadł. Za oknem hulała burza, prawdziwe oberwanie chmury.
Szaleństwem było wrócić na tę zawieję. Pioruny waliły dookoła.