Wioska Terth'ratean

1
Miejscowość Terth'ratean, mieszcząca się półtorej kilometra od skraju dżungli, na południe od Varulae, była raczej bezładnym zbiorowiskiem chat, lepianek, kamienic i wszelkiego rodzaju domów, zarówno kamiennych, glinianych jak i drewnianych, niż miastem. Hierarchia była tu prosta: Kto miał największy dom, miał też prawdopodobnie największą bandę, najrozleglejsze kontakty i najwięcej pieniędzy. Droga, gdzieniegdzie brukowana, lecz nadal w większości będąca zwykłym, ubitym traktem, świadczyła również o statusie. Kogo było stać na pilnowanie bruku, aby nie został rozkradziony przez sąsiadów, ten był powszechnie szanowany i dostawał zniżki we wszystkich karczmach. Znaczy w dwóch, bo tyle ich tu było. Droga "Plwocina gremlina" (Właściciel najprawdopodobniej był niezwykle dumny z inteligentnego rymu w nazwie), będąca głównym miejscem popijaw "bogatych panów", oraz druga karczma, o wdzięcznej nazwie "Karczma", gdzie w wielkiej hali gromadzili się co wieczór prawie wszyscy wieszkańcy na wielką popijawę. Najbardziej na północ wysunięta część, i jednocześnie najdalsza od granicy wyznaczanej przez ogromne drzewa otoczone lianami, była przeryta żyłami wodnymi i wywierconymi do nich studniami. We wschodniej części mieściła się mała kopalnia odkrywkowa, zaopatrująca społeczność w metale i kamień. Z której strony by nie spojrzeć, Terth'ratean, mimo że małe, było całkowicie samowystarczalne.

Jack

Jack otworzył oczy i usiadł na skrzypiącym łóżku. Powinien poszukać pracy. Może i stary łowczy umarł, ale zwierzęta nie przestały od tego umierać, a podejście jego goblińskich pobratymców nie należało do najłagodniejszych jeśli chodziło o zwierzęta pociągowe i wierzchowce. Dla takich jak on szczęściem zawsze znajdzie się praca, zwłaszcza jeśli chce się przeżyć kolejny dzień. W spiżarce już świeciły pustki, jedzenia które zakupił starczy mu ledwie na parę dni. O wodę się nie martwił, bowiem gdy wychodził wczoraj na rekonesans, usłyszał od goblinów z tartaku że w głębi dżungli rosną krzaki, pod którymi można znaleźć pręgowane zielone owoce, pełne czerwonego, wodnistego miąższu. Oczywiście mógł kupić wodę w mieście, lecz przy tegorocznej suszy "możni" przedstawiciele rasy goblińskiej na pewno wyśrubowali ceny.

Szaszarathy ponoć nie były tutaj rzadkością, jednak rzadkie były osobniki samotne. Polowania nie będą łatwe, tym bardziej że rowijająca się społeczność przegnała większość gadów z okolicy do wnętrza dżungli. To powinno utrudnić zadanie, nawet jeśli plotki o złych duchach nie były prawdą. Jack wciągnął koszzulę przez głowę, gdy nagle usłyszał pukanie do drzwiczek. Rozległ się głos goblina.
- Otwierać! Wielki i możny Gerbat żąda od Ciebie rozmowy! - Zaskrzeczał cienko jego rozmówca. Haracz? Wyjaśnienie kto tu rządzi? A może oferta pracy? Każda z tych możliwości była równie prawdopodobna.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

2
Terth'ratean – nowe miejsce, gdzie przypadło mi żyć. Są może gobliny, które świadomie wybierają wioskę, do której trafią, ale chyba większość… po prostu mieszka, gdzie się urodziło. W sumie sam nigdy wcześniej nie odszedłem dalej niż pół dnia jazdy od domu. I podejrzewałem, że większość goblinów miała podobnie – zwłaszcza w tej zapomnianej przez bogów wiosce, do której trafiłem. Gdyby nie susza i konieczność migracji, pewnie dalej bym żył w starym miejscu, a że musiałem się przyprowadzić… cóż, przynajmniej nie musiałem żyć z osobami, które od zawsze traktowały mnie jak obcego. Tutaj… tutaj też byłem obcy, ale prawdziwie obcy, nieznajomy, z nową kartą, którą mogłem od początku sam zapisać, jak tylko chciałem. A nie, tak jak w poprzednim miejscu – żyjący z piętnem nieznanego ojca, wyobcowany, odrzucony przez wielu.

Otworzyłem oczy i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Moim pomieszczeniu, mojego skromnego domu. Dziwnie się czułem, mając coś swojego. Poprzednio mieszkałem u rodziny matki. Tak, dalej o nich myślałem jak o rodzinie matki, jakoś nigdy nie zacząłem o nich myśleć jak o mojej rodzinie. Potrząsnąłem głową. Chyba powinienem przestać wracać myślami do nich. Chyba powinienem w końcu przestać rozdzielać rzeczy na te, które były tam, a które były tutaj. Powinienem się skupić na teraźniejszości. Na tym, co mnie czekało teraz. Zwłaszcza, że prawie wszystkie pieniądze, zgromadzone przez całe swoje życie, wydałem na zakup skromnego domostwa. I musiałem się zainteresować, za co dalej będę żył. Ale skoro poprzedni gospodarz był tutaj w stanie się utrzymać, skromnie, bo skromnie, ale jednak, więc i ja powinienem być w stanie. A taką przynajmniej miałem nadzieję.

Poderwałem się na równe nogi, gdy usłyszałem głośne pukanie do drzwi.
- Co jest kurwa! – zaskrzeczałem z typową dla goblinów kulturą. Dodałbym jeszcze parę soczystych przekleństw, ale słysząc o „możnym”, zmiąłem je w ustach, nie decydując się na ich wyartykułowanie. W końcu „możny” to ktoś, kto ma pieniądze. A ja potrzebowałem pieniędzy. Może nie byłem zbyt inteligentny, ale dobrze wiedziałem, że jeśli ktoś ma pieniądze to lepiej go nie obrażać, bo można oberwać batem – rzadziej od niego osobiście, częściej od jego ludzi.
- Już idę kurwa – warknąłem w odpowiedzi, zapominając, że miałem nie kląć. Ale… ale to było zbyt zakorzenione w goblińskiej kulturze i we mnie, bym tak łatwo był w stanie z tego zrezygnować – zwłaszcza jeśli świadomie o tym nie myślałem. Szybko zarzuciłem jakąś koszulę i spodnie na siebie, starając się wybrać takie, które miały wszystkie dziury załatane i zacerowane, po czym otworzyłem drzwi.
- Co jest ku… ehmm… w czym mogę ku… w czym mogę pomóc? – spytałem, mając nadzieję, że zabrzmiało to w miarę uprzejmie. Jak na goblińskie standardy małej wioski, można było to uznać za niemalże uniżoną obsługę, bardziej właściwą dzikiej północy, gdzie żyjący ludzie, jak gobliny powiadały, miały trochę inny sposób zwracania się do siebie. Kogo dostrzegłem po drugiej stronie? „Żąda rozmowy” czasami mogło oznaczać srogi wpierdol, a innym razem mogło sugerować, że ktoś mi coś rozkaże. Czy jakiś możny by się do mnie pofatygował? Spodziewałem się, że raczej nie. „Żąda rozmowy” prędzej mogło znaczyć, że jego sługa mi powie, czego ode mnie oczekuje. Ale jeśliby to tylko wiązało się z pieniędzmi, to czemu nie. Byłem w dość kiepskiej sytuacji i byłem gotów rozmawiać z każdym, kto tylko był gotów mi zapłacić. Nawet jeśliby to znaczyło, że kilka razy w ciągu tygodnia muszę powstrzymać się o przeklinania.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

3
Po drugiej stronie stały trzy osoby, jeden przy drzwiach, Pukacz, o pół głowy niższy od łowczego, ubrany w skórę czarną jak noc, a jednocześnie lśniącą od stóp do głów, zupełnie jakby... Tak, prawdopodobnie po prostu pomazaną węglem. Gdy spojrzał przez ramię na swoich towarzyszy widać było wielki kolisty niepomazany szarawy obszar na plecach, który tylko potwierdzał wcześniejsze rozważania.

- Jaki kurwa wykształcony się znalazł! Czym mogę służyć psia mać! A może jeszcze buty nam wyliżesz!? - Zaczął krzyczeć Pukacz plując śliną prosto w Jacka. Jeden z jego towarzyszy odruchowo pomacał pałkę za pasem. Był on ubrany w proste ubrania, tak jak właściciel domku, jednak na ramionach, udach i prawej części tułowia miał byle jak poprzykręcane i powiązane kawałki drewna, różnych metalowych przedmiotów a także - jak zauważył Jack po bliższym przyjrzeniu się - prawie całą dachówkę na piersi. Drwimir jeden wie czy ten debil wiedział o tym, że serce jest po lewej, nie po prawej stronie.

- Spokojnie Perhl. - Odrzekł cicho ostatni z towarzyszy, wyraźnie niższy od obu goblinów. Miał zielonkawą skórę, gdzieniegdzie przechodzącą w zgniłą żółć, ubrany był w jaskrawoczerwony worek, a przynajmniej tak to wyglądało. Na ubraniu doczepione miał - Krinn raczy wiedzieć jak - różne świecidełka, szkiełka i blaszki różnych metali, głównie miedzi i żelaza.

- Pamiętasz co Pan mówił o wyrażaniu się? - Zapytał Perhla, zwanego Pukaczem - Mamy unikać słów "nieoporządanych". A teraz zamknij kurwa ryj i daj mi się wysłowić! - Ostatnie zdanie wykrzyczał piskliwym głosikiem, który z miejsca przyprawił Jacka o ból głowy. - A więc - Zaczął Niski - Czcigodny Gerbat potrzebuje zwierzęcia. Zapłaci zębami. Usłyszał że przybył jakiś nowy łapacz. Jeśli to Ty - Tu zrobił długą pauzę, podczas której mierzył Jacka wzrokiem od stóp do głów, najwyraźniej próbując wywrzeć na nim wrażenie - to jutro rano zastanę w klatce... - W tym momencie przerwał i wyjął z kieszeni mały zwitek skóry, na którym coś było nabazgrane. Po chwili wytrzeszczania oczu i poruszania wargami zdołał wydusić z siebie nazwę - Lamparta. Młodego Lamparta, tak kurwa. Na urodziny córki. Czyli na jutro. Jeśli to nie Ty, to masz kurwa problem. Masz problem? - Zapytał, a osiłek ze źle zrobioną "zbroją" jak na dany znak wyciągnął pałkę i zaczął obijać jej obuch o swoją dłoń.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

4
Otworzyłem drzwi, przyglądając się czujnie znajdującym się tam osobom. „Czujnie” było chyba dobrym słowem. W końcu od małego zajmowałem się hodowlą zwierząt, zajeżdżaniem ich i polowaniami, więc czujność miałem we krwi. W końcu w puszczy nigdy nie wiadomo, kiedy zostanie się zaatakowanym i przez co. A jeżdżąc na goblińskich wierzchowcach nigdy nie można być pewnym, czy wróci się do domu. I o ile z tym sobie radziłem, swoim skromnym zdaniem, całkiem nieźle… to „obsługa klienta” stanowczo była miejscem, gdzie kompletnie sobie nie radziłem, co zostało momentalnie skomentowane przez przybyszów, którym się uważnie przyglądałem. Umazani węglem byli? Z kopalni? Nietrudno się było tego domyśleć. Zresztą samo wcześniejsze wspomnienie o „możnym” mogło nasuwać tego typu przypuszczenia. W końcu w tej wiosce był to zdecydowanie największy biznes. I dziwiłem się, że wcześniej mi to nie przyszło do głowy. Cóż, zdecydowanie wolałem polować, tropić czy hodować zwierzęta niż się zastanawiać nad takimi rzeczami. W końcu one nie wymagały myślenia.

- Nie jestem… wykształcony… buty? – zawahałem się. Ironia nie była pojęciem, z którym byłem zbytnio zaznajomiony. A wykształcenie znaczyło dla mnie, że wiedziałem czym jest widelec i że srebrne widelce służą jako dobra lokata kapitału. Z używaniem ich jeszcze nie miałem okazji się zapoznać. Zdecydowanie wolałem noże. Jelenia to potrafiłem wyprawić z zamkniętymi oczami. Nie wiedziałem, jak zareagować. Powinienem mu odwinąć ręką w twarz? Gest macania pałki, który dostrzegłem u innego „gościa” spowodował jednak zaawansowane mechanizmy myślowe w moim mózgu, z których wyszło mi, że uderzenie go może nie być zbyt dobrą opcją… a może okazać się bardzo bolesne, zakończone szybką edukacją, powiedziałbym nawet doktoryzacją z zakresu obsługi klienta. Ale chyba… chyba niespecjalnie mi na tym zależało. Więc… więc po prostu ucichnąłem, postanawiając się nie wychylać. Stare goblińskie przysłowie mówiło, że jeśli ma się szansę milczeć to czasami dobrze jest z niej skorzystać. I właśnie to zrobiłem, przysłuchując się rozmowie między nimi i zastanawiając się, czy jeśli zatrzasnę szybko drzwi, wyskoczę przez okno na drugim końcu jednoizbowego, skromnego domu i rzucę się w pogoń, to czy mnie dogonią. Doszedłem do wniosku, że Pukacz był na tyle sprawny w Pukaniu, że niczym wytrawny chatokrążca dałby radę wsunąć nogę w drzwi, zanim je zamknę. A nawet jakbym uciekł, to by pewnie wpadli w kolejny dzień. Chyba, że bym powiedział, że mnie nie ma w domu? Czy mogłoby to zadziałać? Może i tak?

- Tak… ja – powiedziałem, gdy taksowanie mnie wzrokiem odebrałem jako sugestię, że powinienem przytaknąć. Jego dalsze słowa… mnie mocno zaskoczyły.
- Ale… jutro? Czas? – zawahałem się, jednak gest obijania pałką o dłoń subtelnie mi zasugerował, że termin wykonania zadania może nie podlegać negocjacją – Ale… lampart? Ten… on ma być… być żywy? – spytałem się niepewnym tonem. Było w tym coś dziwnego, że ktoś tak odważny jak ja, który prawie niczego się nie bał, miał spore problemy komunikacyjne przy kontaktach z innymi. Naprawdę wolałem już zakładać kaganiec na pysk jakiegoś gada niż iść do sklepu i zagadać do ekspedientki! Zastanawiałem się, co zrobić. Zgodzić się? Odmówić. Coś mi mówiło, że nie mam takiej możliwości.
- Nie… nie mam. Będzie. Jutro – odpowiedziałem po chwili. Powinienem negocjować cenę? Coś mi mówiło, że tak… ale to byli piersi klienci. Nie chciałem ich stracić ani nie chciałem oberwać pałką, skoro mieli przewagę liczebną a ja nie byłem dobry w bójkach. Zwłaszcza na pałki. Zwłaszcza jak sam nie miałem pałki. To zagadać? A co, jeśli powiedzą, że będę miał do portfolio? Podobno coraz częściej tak robiono w przypadku wielu zawodów.
- Ile? Ile… ile zapłaci? – w końcu się przełamałem. Chociaż może powinienem najpierw o to spytać a nie po tym, jak się zgodziłem? Cóż, nie byłem zbyt dobry w finansach – zawsze uważałem negocjacje za rzeczy, które zdarzają się innym.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

5
- Nie jesteś zbyt bystry co? No nic, jeśli kot się spodoba, dostaniesz pięćdziesiąt zębów. - Odparł niski goblin spluwając na ziemię. Spojrzał na Jacka, jakby się upewniał czy ten zrozumiał, po czym westchnął.

- Pięć razy tyle ile masz palców. Łapiesz? No mam kurwa nadzieję. - Wypiszczał coraz bardziej ściszając głos, aż spod jego nosa dochodziło tylko mamrotanie. Nagle poderwał głowę i spojrzał na łowczego z błyskiem w oku.

- A jak się nie spodoba, to możesz się pożegnać z tym miejscem. Nie potrzebujemy tu kurwa darmozjadów! - Odkrzyknął obróciwszy się na pięcie, po czym zniknął za płotem razem ze swoimi dwoma kolegami, którzy podążali za nim niczym cienie. Cóż, wygląda na to że będzie musiał zebrać sprzęt i wyruszyć na polowanie.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

6
Nie jestem zbyt bystry? To była złośliwa uwaga. Już chciałem zaoponować… ale delikatnie, by pałką nie oberwać, gdy ten zmienił temat. Pięćdziesiąt? Niedokładnie wiedziałem jakie są ceny i płace w nowym miejscu, więc ciężko było mi stwierdzić, na ile jest to uczciwa cena. Przy czym przybysze nie sprawiali wrażenia, jakby była negocjowana a ja miałbym cokolwiek do powiedzenia, więc chyba nie wypadało protestować? Po mojej głowie chodziła myśl, że może wiedzą, że nie mam pojęcia o lokalnych cenach i specjalnie oferują dużo mniej, niż powinni zapłacić… no ale jakbym to im wypomniał, to pewnie bym oberwał pałką. No i nie do końca wiedziałem, ile to jest pięćdziesiąt. Tam, skąd przybyłem, gdy cena przekraczała 10 sztuk, to przechodziło się na większe miary. Tak było łatwiej – ciężko sobie wyobrazić liczbę większą niż dziesięć. Ale pięć razy liczba palców? To już brzmiało lepiej. W sumie można było zrobić z tego nową jednostkę. Że jeden lampart to pięć razy wszystkie palce.
- Podoba, bardzo – szybko go zapewniłem, woląc się z tym miejscem nie żegnać. No i patrzyłem, jak odchodzili.

Zamknąłem drzwi, zastanawiając się co teraz zrobić. Popatrzyłem z zazdrością na łóżko… ale czasu było mało, więc zamiast do niego wrócić, ściągnąłem spodnie i koszule, aby założyć takie, które i tak miały sporo dziur. Te załatane było bardziej wizytowe. Rozglądnąłem się po pomieszczeniu i ciężko westchnąłem. Wziąłem coś ze spiżarni, by na szybko to przegryźć, po czym poszedłem za dom, gdzie znajdowało się wyposażenie poprzedniego łowcy. Lampart… oczywiście, że wiedziałem, jak wyglądają, ale nigdy nie miałem okazji łapać takiej bestii, bo i po co? Miałem okazję kilka razy takie zabić z łuku, gdy przerzedzały pogłowię naszych stad. Miałem okazję nawet polować by sprzedawać futro, chociaż przebite strzałą traciło trochę na wartości. Ale łapać? Po chuja komuś było potrzebne zwierzę, na którym nie dało się jeździć? Nie mieściło mi się to w głowie. Słyszałem, że były osoby, które chciały mieć egzotyczne zwierzątko domowe, aby się innym pochwalić. Z wybitymi zębami lub w kagańcu, z wyrwanymi pazurami, przykute łańcuchem do ściany domu. Podobno takie rzeczy robiły wrażenie na bogatych. Takie legendy wiejskie słyszałem, ale tego kompletnie nie rozumiałem. Dla mnie zwierzęta powinny być pod siodłem, na ścianie, na pastwisku lub w spiżarni na półkach. A nie trzymane jak… jako zwierzątka? Absurd! W każdym razie wiedząc, jaki lampart ma wygląd, zacząłem szukać klatki, która ma odpowiedni rozmiar. Udało mi się jakąś znaleźć? Natrafiłem na jakieś spadające pułapki czy samozamykające się klatki odpowiednich rozmiarów? W normalnej sytuacji sam bym taką zrobił – z rzemieślnictwem radziłem sobie znacznie lepiej niż z rozmowami. Problemem był czas. Jeśli zaś nie znalazłem, to starałem się przynajmniej poszukać jakichś sieci, lin, kagańców. Czegokolwiek, czym mógłbym drapieżnika schwytać, unieruchomić i przetransportować. Wierzchowca na ten moment żadnego nie miałem, ale może znalazł się jakiś wóz na kołach – cokolwiek, co pomogłoby mi w transporcie.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

7
Jack prawie wybiegł z chatki żując kawał suszonego mięsa. Było twarde, łykowate i niebiańsko dobre, a poza tym syciło na wiele godzin. Nie to co chleb czy owoce. Mięso! Oto powinna być dieta prawdziwego goblina! Rozejrzał się wokół i podszedł szybkim krokiem do stosu klatek stojącego w rogu podwórza.

Były tam klatki z wszelkich materiałów, drewniane, metalowe i bambusowe, i wielu rozmiarów, od wielkich, szerokich i wysokich na półtora metra, długich na trzy i pół, najpewniej do przetrzymywania Szaszarathów, do małych, mających metr na pół na pół metra. Oczywiście Jack nie znał tych wymiarów, oceniał je na oko. W każdym razie szybko znalazł dwie klatki, jedną wykonaną z lekkiego bambusa, zaś drugą metalową, dość ciężką, chociaż Jack był w stanie ją unieść czy podnieść nad głowę. Obie powinny być w stanie zmieścić średniej wielkości lamparta, jednak chociaż bambus był lżejszy, Jack miał wątpliwości czy kot nie dałby rady jej przegryźć.

Następnie łowca zaczął szukać jakiegokolwiek mechanizmu który pozwoliłby mu schwytać zwierzaka bez bezpośredniego narażania się, lecz jedyna pułapka jaką znalazł miała metalowy mechanizm, który był całkowicie przeżarty rdzą i zniszczony. Naprawa była niemożliwa, chyba żeby zdążył znaleźć gdzieś na mieście odpowiednią zębatkę, co zważywszy na jego nieznajomość miasta i średnią znajomość mechanizmów tego typu, zajęłoby mu co najmniej pół dnia. Znalazł jednak trzy skórzane kagańce, jeden gruby, choć przeżarty rdzą łańcuch z obrożą na końcu, sieć z doczepionymi obciążnikami uniemożliwiającymi ucieczkę, oraz krótką, dwumetrową linkę z cienkim splotem, który definitywnie nie utrzymałby lamparta.

W „stajni” Jack znalazł drewnianą taczkę, która jednak miała poważny deficyt w postaci braku koła. Wprawdzie obok było parę zapasowych, lecz naprawa zajęłaby mu co najmniej pół godziny, a oceniając po słońcu dla Jacka zostało około 9 godzin światła słonecznego, z czego podróż na skraj dżungli zajmie mu kolejne pół godziny. Nie wspominając o czasie potrzebnym na wytropienie lamparta. Jack jednakże przypominał sobie blado, że za chatką stał drewniany plecak, który byłby pewnie w stanie pomieścić jedną klatkę, lecz nawet gdyby wziął ze sobą wtedy łuk i strzały, musiałby zawiesić je w cholernie niewygodnym do sięgania miejscu, albo trzymać go w ręce. Kurwa, czyżby dzisiaj wszystko sprzysięgało się przeciw niemu?
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

8
Suszone mięso było naprawdę świetne i chętnie bym spędził resztę dnia na żuciu go, tylko jeślibym tak zrobił, to za parę dni nie miałbym co żuć, więc chcąc nie chcąc byłem zmuszony, aby pognać na zewnątrz do piętrzącego się stosu klatek w przeróżnych rozmiarach. Po przejrzeniu wszystkich, że świadomością, że co prawda powinienem zrobić mały remanent, by na przyszłość wiedzieć, co w zasadzie mam na stanie, ale że obecnie kompletnie nie mam na to czasu, udało mi się wybrać dwie, które powinny się nadać. Słabsza. ale lżejsza czy mocniejsza, ale cięższa? Nie byłem pewien, którą wybrać, więc póki co stwierdziłem, że najpierw zerknę, czy mam jakiś sposób na samo schwytanie lamparta i przetransportowanie przedmiotów do puszczy i trofeum ponownie do siedziby.

Dalsze poszukiwania pozwoliły mi znaleźć coś, co przypominało pułapkę. Z mechanizmem. Metalowym. Spiorunowałem go wzrokiem, zastanawiając się co robi, ale to mi wcale nie pomogło w odkryciu zasady jego działania. Sięgnąłem ręką do mechanizmu, który był przeżarty rdzą. Popchnąłem jakieś koło zębate, wprawiając je w ruch, ale w tym momencie zostałem przez te koła… ugryziony. No użarty, użądlony, gdy mój palec dostał się pomiędzy dwa z nich. Wyrwałem palec i kopnąłem pułapkę… i krzyknąłem z bólu, gdy moja stopa natrafiła na metalowy mechanizm. Wkurzyłem się. Gdybym miał więcej czasu to bym ją spalił! Ale niestety czasu miałem tyle, co pojęcia o mechanice – czyli niewiele. Naprawa pułapki była dla mnie niemożliwa. Ktoś musiałby to zrobić za mnie i wyjaśnić zasady działania. A nie miałem na to ani czasu, ani pieniędzy, ani ochoty. Miałem pewne doświadczenia z rzemieślnictwem i potrafiłem zrobić jakieś proste pułapki… ale jakieś takie coś, z kółkami zębatymi i diabelskimi mechanizmami, które pewnie jakieś demony czy inne chochliki wprawiały w ruch? Nie kurwa, to było dla mnie niemożliwe. Rzuciłem tym mechanizmem ze złością o ziemię… i po chwili znalazłem skórzane kagańce, obrożę z łańcuchem i sieć z obciążnikami. No, to był sprzęt godny prawdziwego goblina! Skóra, linki i proste kawałki metalu… a nie jakieś takie dziadostwo, które nie wiadomo jak działa!

Dalsze przeszukiwania terenu pozwoliły mi na znalezienie taczki. Uszkodzonej. Na chuj mi uszkodzona taczka? Przechyliłem głowę najpierw jedną stronę, później w drugą… i nagle dostrzegłem koła! Mógłbym ją naprawić… ale czasu na to za bardzo nie miałem. Co robić, co robić? Gdybym miał taczkę to bez problemów wziąłbym ze sobą tę mocniejszą klatkę. Bez taczki była zbyt ciężka. Po chwili znalazłem jakiś plecak, w którym na upartego dałbym radę przetransportować lżejszą klatkę… ale z pełną klatką nie byłbym w stanie wrócić. Więc musiałbym jakoś lamparta prowadzić. Czy było to możliwe? Lampart… mocno się różnił od Szaszaratha? Nie miałem pojęcia. Nigdy nie widziałem żywego lamparta w odległości bliższej niż zasięg łuku. Ale z wbitą strzałą trochę przypominał dużego psa. Takie skrzyżowanie psa i szaszaratha. Trochę jednego, trochę z drugiego. Może tak powstały lamparty? Chyba nie. Coś zaczynałem podejrzewać, że to nie jest dobra analogia. A czy to znaczyło, że lamparta da się prowadzić w kagańcu na powrozie niczym przerośniętego psa? Coś mi się wydawało, że mogę się mylić. Czyli klatkę muszę zabrać a skoro tak, to muszę również naprawić taczkę. Wziąłem się więc ostro do roboty, co przy moich umiejętnościach mechanicznych, no łatwe nie było. I nawet jeśli w końcu udało mi się to zrobić, to nie miałem pewności, na ile wymiana przeze mnie koła okaże się być skuteczna. Plusem było to, że mogłem sobie pozwolić na cięższą, wytrzymalszą klatkę. W końcu, gdy się ma koła, to parę kilogramów więcej nie robi aż takiej różnicy. Poza klatką zabrałem również sieć, obrożę z łańcuchem, kaganiec a także cienką linę. Wziąłem również krótki nóż przy pasie, łuk z zapasem tuzina strzał i plecak – na wszelki wyapdek. Nie zamierzałem strzelać do lamparta… ale jakbym napotkał na jakiegoś zająca to ten mógł się przydać na przynętę.

Po chwili wyjechałem z tym wszystkim prosto w stronę dżungli. Taczka okazała się na tyle mocna, że się po drodze nie rozsypała, mimo samodzielnej naprawy? Jeślibym miał problemy, to najwyżej taczkę z klatką zostawiłem, a resztę rzeczy wziąłem ze sobą w plecaku. Po dotarciu na skraj puszczy zostawiłem taczkę, o ile do tego miejsca wytrwała, a wyposażony w łuk i strzały, wszedłem głębiej wypatrując jakiegoś królika, zająca. ptaka, może sarenkę. Cokolwiek, co by się nadawało na przynętę. Udało mi się coś dostrzec w ciągu kilku pierwszych godzin? Jeśli tak, to wypuściłem w to strzałę. Gdybym miał jakieś zwierzę to zdecydowanie łatwiej byłoby skłonić lamparta, aby podszedł w upatrzone przeze mnie miejsce. W razie sukcesu wyjąłem z truchła strzałę – w końcu ta, o ile była cała, mogła mi się jeszcze wielokrotnie przydać – po czym zacząłem ciągnąc upolowane zwierzę pod jakieś drzewo, na które się wdrapałem. Łuk, strzały, kaganiec, obrożę ukryłem w krzakach, taczkę z klatką zostawiłem w pewnej odległości od miejsca zasadzki, a sam wyposażony w sieć i nóż zacząłem się wspinać na drzewo, siadając na grubej gałęzi gdzieś nad truchłem. No i co mi przyszło robić? Czekałem. Czekałem licząc na to, że jakimś lampart podejdzie. Jeśliby tak się stało, to rzuciłbym siecią, próbując go złapać. Jeśli zbliżyłby się inny drapieżnik, to krzykiem i rzutem jakimiś kamykami, które miałem w kieszeni, próbowałbym go odstraszyć… no chyba, że zaczynało się robić późno – wtedy i tak próbowałbym go złapać. W końcu może tamci nie wiedzą, jak wygląda lampart? Zawsze lepiej wrócić z dowolnym innym zwierzęciem, wmawiając im, że się przejęzyczyli, niż wrócić z pustymi rękoma.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

9
Jack pozbierał różne narzędzia i zaczął naprawę taczki. Nie szło mu to zbyt dobrze, prawdopodobnie dlatego że nie wiedział dokładnie jak wyglądała przed rozwaleniem się przedniego koła, i nie mógł tego odtworzyć. Po parudziestu minutach w końcu przybił drewniane koło do ramy, wyłamał parę drewnianych części które powodowały że się nie obracało, i Voila! Taczka gotowa. Tylko coś trzaskało w środku. I deski podłogowe machały się w górę i w dół. Ale poza tym było dobrze. Nawet klatka weszła. Na wszelki wypadek jednak wziął plecak i wszystkie potrzebne mu zapasowe rzeczy ze sobą. Pierwszy raz łapał lamparta, i nie wiadomo było jak mu pójdzie.


Pół godziny później idąc drogą ku skrajowi dżungli Jack usłyszał zza drzewa rozmowę dwóch farmerów. Wydawało mu się że usłyszał słowo lampart. Szybko nadstawił uszu, mając nadzieję że usłyszy coś więcej, i pomoże mu to w poszukiwaniach.
- Aaa, panie, idź pan w chuj z taką w dupę pierdoloną robotą! – Zaczął szeroki w barach goblin w szarym lnianym ubraniu, podobnym do tego które miał na sobie Jack. Naprzeciw niego stał niższy, ubrany w czarny strój jegomość, wyglądający na właściciela farmy. Tupał nogą bez butów o podłoże, wzbijając mały obłoczek kurzu.

- Ten kutas już trzeciego w tym tygodniu wyjął z klatki i do kostek ogryzł. Pierdolony w dupę! Kurczaków się zachciało lampartowi pieprzonemu! – Zaczął krzyczeć farmer, jednocześnie wymachując olbrzymimi, jak na goblina, widłami. Wyraźnie nie spodobało mu się, że kot zżera mu źródło pożywienia i zarobku.

Z informacji o lamparcie mógł zrobić użytek, wiedziałby przynajmniej gdzie go szukać. Z drugiej strony na podsłuchiwaniu straciłby dość sporo czasu, nie wspominając już o tym że gdyby go złapali, prawdopodobnie skończyłoby się to dla niego niezbyt dobrze. Zawsze mógł sam coś upolować i podrzucić w dżungli. Jeśli lampart żył tuż obok, prawdopodobnie duży teren dżungli był jego terenem łowieckim. Podczas gdy łowca się zastanawiał, ubrany na czarno goblin zaczął wrzeszczeć na farmera. Nie ma sensu pisać co, gdyż co drugie słowo było soczystym goblińskim przekleństwem, a cała składnia sprowadza się mniej więcej do „Zrób coś z tym bo inaczej za jaja Cię do gałęzi przywiążę!”. Co tu dużo mówić, goblinia etykieta. Tymczasem słońce nie zwalniało swojej wędrówki po nieboskłonie, zdawało się wręcz poruszać coraz szybciej gdy dwaj zieloni przedstawiciele rządzącej na tych ziemiach rasy przekrzykiwali się między sobą. Jack musiał zdecydować czy chce ruszać dalej, czy może zdobyć jakieś użyteczne informacje zanim wyruszy w podróż.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

10
W końcu udało mi się naprawić taczkę, chociaż „naprawić” nie było chyba najszczęśliwszym słowem. Ta dalej stukała. Ewidentnie coś z nią było nie tak. A może wszystko działało poprawnie? Zawahałem się… i w końcu machnąłem ręką, uznając, że tak ma być. W końcu nie miałem pojęcia, jak ona działała wcześniej. Może to prawidłowo, że koło się nie obraca? Widocznie jakieś… no zabezpieczenie, by trudniej było ją ukraść. Lub by się sama nie stoczyła. Jak się tak nad tym zastanowiłem, to nawet wydawało się sensownie. Chociaż ciężej było mi ją przez to pchać, ale jakoś dałem radę. Nie… chyba jednak nie było dobrze. Hmm, ktoś kiedyś mówił, że jeśli coś nie działa, to widocznie używa się za mało siły. Postanowiłem zastosować jej więcej, wyłamałem jakiś kawałek drewna… i sukces. Kółko zaczęło się obracać! Może jeszcze ze mnie będzie inżynier? Nie, chyba nie – bo taczka, jak się okazało po przejechaniu kilku metrów, dalej chybotała się, trzęsła i nie byłem pewien, czy wytrzyma. Wolałem, by się nie rozpadła, zanim dojadę na miejsce.

Po drodze do moich goblinich uszu doszło słowo, które mnie niezmiennie zainteresowało. Lampart? Czy ktoś coś o nim wspomniał? Zerknąłem na dwójkę nieznajomych, być może farmerów, co mógł sugerować ich wygląd. Jeden to mógł być nawet właścicielem farmy. Bo wysublimowanym słownictwie szybko domyśliłem się, że to nie pierwszy lepszy goblin. Może nawet jeden z tych, którzy kiedyś byli w… szkole? Jak byłem młody, to do wioski przyjechał pewien goblin z miasta. Cała wioska się zbiegła, by zobaczyć umyte włosy a małe goblioniątka sypały kwiaty, przed tak czcigodnym gościem! Zawahałem się, co zrobić z zasłyszanymi informacjami. Czy były prawdziwe? Raczej tak – jako wybitny znawca, po intonacji kolejnych rzeczowników określających kobiety wątpliwej reputacji dało się wyrzuć, że w słowach jest, poza wściekłością, właściwa goblinom szczerość. Zawahałem się. A później uśmiechnąłem się zachłannie. Bo wpadłem… na genialny plan. A jakby tu upiec dwie jaszczurki na jednym ogniu?
- Kurwa, mnie też te jebane lamparty wpierdalają… – zawieśniaczyłem soczyście – Ale mogę z nimi zrobić kurwa porządek. Jakbym takiego dorwał kurwa, to bym na żywca chuja wypatroszył! – warknąłem z wyraźną wściekłością. Kłamać nie umiałem… ale w tym wypadku mówiłem to, co sam do lampartów odczuwałem. W końcu sam przez większość życia doglądałem stad i w dalszym ciągu tych niecnych gagatków nienawidziłem, jak goblin mydła.
- Mogę… mogę pomóc. Tak się kurwa składa, że jestem tym kurwa no, łowcą. – stwierdziłem, jeśli się jeszcze nie domyślili po taczce i jej zawartości – Za tego starucha, co coś zajebało. I za parę kurwa zębów, kur czy kurwa jedzenia, chętnie rozwiąże problem kurwa. Mogę obiecać, że już go kurwa nie zobaczycie w dupę jebanego lamparta, w pobliżu farmy – zaproponowałem im. Bo owszem, gdybym go złapał, to by go już nie zobaczyli. A przynajmniej na wolności. A sam miałem szansę dostać… podwójne wynagrodzenie. Sam nie wiedziałem, ile to jest podwójne… bo już pojedyncze to było w chuj tych no… zębów. Więc dwa razy tyle to było… to było więcej niż kurwa mogłem sobie wyobrazić. Nie wierzyłem nawet, że tak wielkie kurwa liczby istnieją. Może na jakimś uniwerwywystysystecie, czy jak się nazywała taka szkoła… ale bardziej… były gobliny, które potrafiły coś takiego nazwać.
- Gdzie chuja kurwa mogę znaleźć? To pójdę i kurwa zrobię z nim porządek – zaproponowałem im. Nie podawałem wynagrodzenia, nie pytałem o nie bo… bo myślenie o liczbach napawało mnie bólem głowy. Musiałem się skupić na lamparcie. A na kamienie… przyjdzie czas później.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

11
Dwójka goblinów szybko odwróciła się w stronę Jacka. Po pierwszym jego oświadczeniu twarze z wrogich zmieniły się w jeśli nie przyjazne, to chociaż przychylne. No bo każdy goblin wiedział że im więcej głów, tym więcej… ten no… kultury słownej. A jeśli gobliny były w czymś dobre to właśnie w szczególnie soczystym wysławianiu się i komentowaniu wspólnego obiektu irytacji. Tym razem chodziło o szczególny, czworonożny obiekt, lampartem zwany. Lampart ten, kurożerca pierdolony, złączył trzech obecnych nierozerwalną więzią jaką nazwalibyśmy wspólnym wrogiem.

- Prawda to kurwa! – Zakrzyknął farmer wyrzucając pięść z widłami w powietrze – Ale za każdym razem jak się zaczajam na to przekleństwo, to za chuja nie przyjdzie. Sto chujów w dupę i kotwicą w plecy byleby ten lampart się odpierdolił!

- Spokojnie Hertz. – Upomniał farmera goblin w czarnym stroju. – A więc mówisz że jesteś zastępstwem za staruszka Jednookiego? No i kurwa dobrze. Trochę czasu bez niego i już wszystko chuj strzela. – Zamyślił się przez chwilę, po czym kazał farmerowi wracać do domu i przygotować coś do jedzenia dla łowcy, a sam podszedł do niego i wyciągnął rękę na powitanie.

- Jestem Urt. Lampart przychodzi w nocy, ale jeśli ten pajac Hertz co chwilę patrzy przez okno na kurnik, ten skurwiel czeka aż przestanie. Szczwane zwierzę, jak demon. – Splunął Urt. – Wejdź i rozgość się, jeśli chcesz spróbować. Dam ci dwadzieścia zębów jeśli skurwysyna więcej nie zobaczę. Zapłatę dostaniesz jak pokażesz mi albo Hertzowi że ten chuj więcej kuraka nie zabije. Mój dom jest na Wielkim Rynku, na drzwiach znajdziesz przyczepione ptasie pióra, od razu poznasz. – Powiedział z dumą. Najwyraźniej posiadanie domu z drzwiami na Wielkim Rynku było jakimś wyznacznikiem statusu. Wyjaśniwszy szybko że dwadzieścia oznacza tyle co dwa razy liczba palców, Urt wyskrzeczał powodzenia i poszedł drogą w kierunku miasta. Tymczasem z domu wynurzył się Hertz i zaczął opisywać wygląd podwórza.
Spoiler:
- Tak to mniej więcej wygląda. Jeśli chcesz mam ze dwa dzbanki piwa, możemy poczekać w środku, zanim przyjdzie i tak wieczór musi zapaść. – Zaproponował farmer. Prawdą było że mógł tu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale siedzenie jeszcze siedmiu godzin na tyłku czekając na lamparta który może w ogóle nie przyjść nie wydawało mu się dobrym spożytkowaniem czasu dziennego który mu pozostał.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

12
Śmiało zagadałem do dwójki goblinów, ale gdy Ci się odwrócili I wbili we mnie swoje spojrzenia, to się zawahałem. Nie lubiłem jakoś rozmawiać z innymi. I zawsze lepiej wychodziło mi zajmowanie się zwierzętami, nawet najgroźniejszymi bestiami, niż komunikacja z innymi. I tak miałem szczęście, że nie było między nimi samicy, bo bym chyba spailił się ze wstydu i uciekł. Wziąłem dwa wdechy na uspokojenie i kontynuowałem rozmowę mając nadzieję, że nie widać, że się tym niesamowicie stresuję. Chociaż… może nie było tak źle, bo z wrogiem jest w końcu jak z religią – znakomicie zjednuje gobliny wskazując wspólny cel taki jak pierdolony lampart czy jebane chuje, które mają inne poglądy na nieistotne tematy. Od razu znaleźliśmy wspólny język… chociaż w miarę możliwości starałem się więcej potakiwać i przytakiwać niż mówić. To nie wymagało aż takich umiejętności interpersonalnych.
- Tak kurwa – przytaknąłem jednemu – No kurwa, jebany – stwierdziłem w stronę drugiego, wykazując się niewyobrażalną jurysdykcją… a może erudycją? Jakoś tak.
- Tak, tego chuj, co go jakiś pierdoleniec zajebał – przytaknąłem. Jednooki? Nie miałem pojęcia jak się nazywał… ale na pewno został zajebany krótko przed moim przybyciem. Uśmiechnąłem się, gdy ktoś wspomniał o jedzeniu. Może nawet o ciepłym jedzeniu? Moje umiejętności gotowania były niewiele lepsze od mechanicznych, a jedyne, co dobrze potrafiłem ugotować, to ziemniaki pastewne dla jakichś bestii. Obserwowałem, jak tamten odchodzi… i skupiłem się na drugim, próbując jak najwięcej zapamiętać z tego, co ten mi mówił. No i postanowiłem wykorzystać sprawdzoną technikę przytakiwania.
- Szczwany skurwiel w zad jebany! – przytaknąłem. Dwadzieścia? Znowu jakieś duże liczby. Próbowałem sobie je wyobrazić… to palce… no te na górze. I te na dole? Jakoś tak. To chyba dużo. Przytaknąłem tylko, woląc się nie interesować zbytnio tak wielkimi liczbami.
- Wielki Rynek – przytaknąłem z uznaniem, delikatnie się krzywiąc. Nie podobało mi się to. Wielki Rynek? Kojarzyło mi się to… z jakimiś dziwnymi zawodami. Kim on był? Jako kto pracował? Jak przystało na prawdziwego goblina, zabawy w papierki nie traktowałem jako prawdziwej pracy! Prawdziwa praca to była wtedy, jak goblin się zmęczył! A każda inna… to nie była prawdziwa! I nie rozumiałem, jak inni mogą więcej zarabiać za to, że nic nie robią, tylko siedzą na jebanym zadzie i zerkają w jakieś papiery wypełnione znaczkami, których nie rozumiałem. Chuje jebani! No ale jak rzeczywiście zapłaci, tyle ile wyjaśnił… to może nie jakoś bardzo jebani. Tak jebani w połowie. Chuje w połowie jebani! Niech tak będzie.

Gdy wrócił ten pierwszy goblin, zacząłem zapamiętywać wygląd podwórza. Na szczęście orientacja w terenie lepiej mi wychodziła, niż jebane rozmowy czy pierdolona mechanika. Orientacja w terenie była prawdziwą umiejętnością… a nie jakimiś jebanymi pierdołami. Słysząc propozycję… zawahałem się. Miałem ogromną chęć, aby się piwa napić… ale jednocześnie miałem świadomość, że nie za bardzo mogę. Gdybym miał tylko jedno zlecenie, pewnie bym się zgodził… ale jak kurwa lamparta nie dorwę, to tamci rzeczywiście gotowi mnie zajebać. Musiałem go dorwać! Bo nawet jakby mnie nie zabili… to wieść by się rozeszła, że sobie nie radzę.
- Kurwa… no…. później. Jak kurwa będziemy świętować koniec tego chuja to się napijemy – zaproponowałem mu.

Chwilę później zacząłem przygotowywać pułapki. Musiałem to zrobić jak najszybciej. To był teren farmy, więc zapach goblina nie powinien się wydać temu chujowi podejrzany. O ile oczywiście był to zapach sprzed paru godzin, więc musiałem to zrobić szybko. Zapach świeży mógłby go odstraszyć. Z lin, które miałem, próbowałem przygotować wnyki. Liny były może cienkie, ale obwiązane wokół łapy nie byłyby łatwe do zerwania. W końcu im krótsze, tym ciężej lampartowi zebrać odpowiedni rozpęd by je zerwać. A złożone dwukrotnie, nie były znowu takie słabe. Lina miała dwa metry. Podzielona na trzy części i złożona dwukrotnie miała lekko ponad trzydzieści centymetrów. Z każdej części zrobiłem proste wnyki, które zamontowałem w pobliżu miejsc, gdzie lampart zdawał się wchodzić. Prosta pętla, przywiązana do głęboko wbitego palika. Jeśliby lampart wszedł i pociągnął, to lina mogła się zacisnąć na jego łapie, kompletnie go unieruchamiając. Sam za to zaczaiłem się w wielkich krzakach w pobliżu kurnika tak, aby widzieć czy raczej słyszeć, jeśliby lampart się złapał we wnyki… a jednocześnie widzieć, jeśliby je ominął i udał się prosto do kurnika. Położyłem się, by się zdrzemnąć te kilka godzin do zmroku. Noc mogła być długa a wtedy nie mogłem sobie pozwolić na sen. Spałem przerywanym snem… a widząc, że słońce ma się już ku zachodowi, zacząłem nasłuchiwać i rozglądać się na boki, samemu zachowując całkowitą ciszę, unikając jakiegokolwiek ruchu. Jeślibym usłyszał hałas z kurnika, to bym się rzucił w jego stronę, próbując narzucić sieć na sprawcę hałasu… a gdyby ten nadszedł z wnyków, to pobiegłbym oczywiście tam, siatkę narzucając na to, co się złapało we wnyki.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

13
Ciężkie jest życie łowcy. Hertz najpewniej stwierdził, iż pracować dzisiaj nie musi, wszak przełożony załatwił mu strażnika. Zabrawszy piwo do siebie przez pewien czas zachowywał się podejrzanie wręcz radośnie i głośno... by po paru kwadransach ucichnąć niemal zupełni. Jack tymczasem przygotował wnyki z wyprzedzeniem co zapewne niejeden łowczy by mu chwalił. Gleba podwórzu była twarda, więc bestia winna mieś nie lada problem z wyrwanie kołka z ziemi. Lecz nie tylko one musiały zlać się z zapachem otoczenia... on sam musiał także nie zmrużyć oka przez całą noc. Drzemka w krzakach udała mu się znakomicie. Trawa nie drapała zbytnio, komarów prawie nie było, a lekka wilgoć i zaduch panująca wokoło krzaka sugerujący użycie na nim nawozu... nie był za bardzo w stanie pogorszyć zapachu przybłędy. Krzak był też odizolowany od zewnętrznego świata płotem i domostwem zasłaniającym go od strony drogi. Zapewne dlatego też udało się goblinowi uniknąć konieczności tłumaczenia przechodnią co do licha ciężkiego wyczynia. Błooogi spokój. Przynajmniej do zmierzchu.

Jakąś godzinę po zapadnięci zmroku gdzieś z oddali dało się słyszeć hałas. Nie był to jednak szelest a... wycie. Goglińskie wycie. Na dodatek wręcz oblane alkoholem. Chyba, że właściciel głosu nie był w pełni rozumu. Jack dobre pół godziny musiał słuchać urywków ludowych piosenek, z których żadna nie była dokończona. Następnie przeszło do wygrażania rodzinie i wierzycielom. I dopiero potem rozległ się ostatni, przeraźliwy krzyk... i prawdopodobnie gdzieś nieopodal centrum mieściny pewien moczymorda oberwał w ryj od "oburzonego obywatela". Ciekawe czy pod pretekstem zachowywania ciszy nocnej, zabrania mieszka czy też poderżnięcia owemu pasożytowi gardła... z drugiej strony... dlaczego nie wszystko na raz? W tutejszych sądach sprawy typu "Uderzył mnie, to złamałem mu łapę, utopiłem dziecko, a żonę sprzedałem pierwszej lepszej karawanie potem zaś..." nie były tak rzadkie. Nikt prócz goblinów nie umiał w sposób lawinowy uporać się z problemem tworząc trzy nowe. Może poza krasnoludami. Ale kogo obchodzą te karłowate pizdryki.

Niedługo po uciszeniu pijaka goblin usłyszał wreszcie szelest trawy... coś nadchodziło. Czy też raczej szurało. Nie był to miarowy chód. Zbliżało się powoli, zatrzymując się co chwilę. Było czujne. Jack musiał trzymać nerwy na wodzy dość długo. Za długo. Począł dosłownie czuć, że z napięcia może eksplodować mu pęcherz. Dobrze, że nie pił tego piwa. Co jak co... ale mocz goblina zwietrzyłby każdy zwierz. No i przy okazji zwymiotował.

W końcu jednak zauważył duży kotowaty cień przemykający przez ogrodzenie powoli... i widocznie omijając wnyki. Może przypadkowo odepchnął łapą line? A może bestia była naprawdę tak bystra jak mówił właściciel farmy... choć na doświadczonego w tego typu sprawach nie wyglądał. Cień zbliżał się do krzaka... i omijając go zmierzał do kurnika. Był obecnie bokiem i odrobinę tyłem do goblina dając mu szansę na przyjrzenie się istocie.

Był to najprawdziwszy lampart plamisty... czy łatany skurwysyn jak go nazywano w okolicach. Ten jednak nie był łatany jedynie z nazwy. Mimo mroku Jack dostrzegł, iż zwierze powłóczy tylną prawą łapą, która to była obecnie najbliżej goblina, bo niespełna 5 metrów od jego obecnej kryjówki. Jego kurewsko dobrze widzące w mroku ślepia dostrzegły także parę okropnych blizn ciągnących się po kończynie. Równie opłakanie wyglądał prawy bok zwierza. Poryty pazurami, rogami lub bogowie wiedzą czym... ale widać było i ślady dźgnięć. Widać nieszczęśnik nie tylko nie miał powodzenia w przetrwaniu z naturą... ale i człowiek mu nie odpuścił. Choć z doświadczenia łowca mógł domyślić się, iż zapewne łatany skurwysyn pierwej wpadł na grupkę łowców, potem zaś dopiero przegnany został ze swych terenów łowieckich. To musiało zmusić go do nachodzenia goblinich siedliszczy. Najpewniej niejednemu byłoby smutno na widok kota... gdyby nie fakt, iż miast w klatce grasował na wolności. Zaś ranny zwierz przyparty do muru i doprowadzony do ostateczności... mógł wcześniej czy później skąpać się nie tylko w krwi kurczaków.

Lampart na chwilę obrócił łeb w stronę krzaka w którym skrył się goblin. Jedno uderzenie serca... drugie... trzecie, czwar,pią,sz. Przyśpieszało coraz bardziej... jednak po chwili zwierz obrócił głowę i miał widocznie zamiar powrócić do swego powolnego marszu ku kurnikowi...
Spoiler:

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

14
Dźwięki radosnego pijaństwa, które do mnie dobiegały od strony farmy, niemożebnie mnie irytowały. W końcu wiele dźwięków jest nieprzyjemnych dla goblinów. Na szczycie listy można byłoby stanowczo zamieścić takie jak pękająca kość własnej nogi, kruszący się lód, po którym przekracza się rzekę, rwący się postronek, na którym się trzyma cenną zwierzynę i parę innych, podobnie wkurzających. Przed nimi była jednak jeszcze jedna pozycja: dźwięki świadczące o pijaństwie i dobrej zabawie, gdy samemu nie można się było do nich przyłączyć, bo należało pracować. Tak, to dopiero było wkurzające. No nic. Skupiłem się na zastawianiu wnyków, by na końcu położyć się w krzakach i zdrzemnąć – noc mogła być ciężka a ja musiałem być w pełni sił.

Gdy się obudziłem, powoli zapadał zmrok. Poleżałem chwilę bez ruchu, jak na prawdziwego łowcę przystało, który zawsze przez chwilę udaje, że dalej śpi, by przed otwarciem oczu zapoznać się z dźwiękami otoczenia, upewniając się, że nie wśród nich żadnego podejrzanego. W końcu stąpanie łap czy zgrzyt szczęk dość subtelnie sugerują, że pierwszym ruchem, jaki należy wykonać po otwarciu oczu, musi być rzucenie się do ucieczki lub wyjęcia noża, który to zawsze miałem przy boku. Więc lepiej by było to zaplanowane wcześniej. Na szczęście nie słyszałem niczego podejrzanego. Zbytnio podejrzanego, bo ludowe piosenki zawsze były na swój sposób podejrzane. Na szczęście wkrótce się skończyły krzykiem. Czyżby jakiś przychodzień postanowił udzielić pijanemu paru lekcji, dotyczących prowadzenia linii melodycznej? A może ta pieśń kończyła się krzykiem, na pamiątkę słynnego ochlaptusa, który kilkaset lat temu został pozbawiony życia przez innego moczymordę, który nie miał aż tak rozwiniętego gustu muzycznego i pijańskiej głuchoty?

Po tych wszystkich nocnych ekscesach na szczęście nie musiałem długo czekać. Wreszcie usłyszałem dźwięk, o który mi chodziło. Napięcie stawało się niemalże namacalne, tak jak i inne potrzeby. Byłem jednak cierpliwy – miałem świadomość, że brak cierpliwości to główny błąd początkujących myśliwych. I cierpliwie czekałem. I dojrzałem chuja. Dał radę skurwysyn ominąć wnyki. Jebany w zad drań! Zastanowiłem się, co zrobić. Bestia dorwie jakiegoś kuraka? Prawdę mówiąc chuja mnie obchodziły te kury. Jako przynęta mogły się nadać. Jedyne to nie mogłem dać skurwysynowi spierdolić. Teoretycznie mógł uciekając wpaść we wnyki… no ale tego nie mogłem być pewien. Lepiej było działać… i osobiście go dorwać przez zarzucenie sieci, wnyki wykorzystując jedynie jako plan awaryjny. W końcu element zaskoczenia był po mojej stronie. Gdy był skupiony na delektowaniu się jakimś nielotem, to raczej nie spodziewał się ataku. Zwłaszcza, że po iluś wizytach zapewne zaczął popadać w rutynę i przyzwyczajać się, że z rąk lubiącego alkohol właściciela nic mu nie grozi. Czyżby dlatego nigdy nie udało mu się go dorwać?

Wpatrzyłem się w lamparta. No, nie wyglądał najlepiej. Blizny wskazywały na to, że jego futro nie osiągnęłoby zbyt dobrej ceny. A czy zleceniodawcom jego stan nie będzie przeszkadzał? Tego nie mogłem być pewien, ale… ale mówili, że chcą jebanego łatanego – nie mówili nic, że ma być ładny czy bez skaz. Jedyne wymaganie dotyczyło tego, że ma być żywy. A ten wyglądał na żywego. Ruszał się. A że kulał i był ranny? Lepiej dla mnie. Łatwiej będzie dorwać chuja. Zastygłem w bezruchu, gdy ten wbił we mnie spojrzenie. Czyżby usłyszał mnie? Wyczuł moją woń? Jebało wszędzie nawozem, więc mój zapach był raczej ciężki do wyczucia. Na pewno trwałem w bezruchu, więc… więc żadnego ruchu dostrzec nie mógł. Cichy oddech i nerwowe bicie serca? Raczej nie mogły być dosłyszane wśród mroku nocy. Miałem chwilę strachu… ale na szczęście drań poszedł dalej a ja odetchnąłem z ulgą.

Zastanawiałem się, co zrobić. Gdybym poszedł za nim… to mógłbym go przydybać, jak będzie w kurniku. Jego budowa umożliwiała mi zamknięcie go, jakby wszedł do środka? W ogóle dało się wejść do środka? Wyjrzałem powoli i ostrożnie z krzaków, gdy łatany skurwysyn się oddalił. Wchodził do kurnika? To byłoby łatwo usłyszeć po zachowaniu kur. Właściciel wspominał o ogryzieniu do kostek. Traktował kurnik jak restauracje i spędzał w niej więcej czasu? A nie jakiś jebany GbDrive, gdzie tylko odbiera się posiłek i jedzie dalej? Czyli musiał gdzieś tego kurczaka jeść na tym terenie. A przynajmniej musiał wejść do kurnika by go dorwać. Wiec… wiec powoli ruszyłem za nim w stronę kurnika. Szedłem cicho, ale nie skradałem się bardzo powoli – czas mógł być istotny. Szamotanie się kury i gdakanie pozostałych powinny zagłuszyć moje kroki, które przecież były ciche. Zaczaiłem się z siecią przy wyjściu. Skoro robił sobie tutaj piknik, to raczej nie spieszył się i wychodził wolno. A ja… ja próbowałem zarzucić na niego sieć, jeśli tylko wyjdzie z kurnika. No chyba, że do kurnika nie dało się wejść… to wtedy czaiłem się obok, by dorwać latanego skurwysyna, gdy tylko weźmie się za jedzenie. No chyba, że do kurnika nie dało się wejść a jego budowa uniemożliwiła mi podkradzenie się do drania… to wtedy dalej siedziałem w krzakach, starając się sieć zarzucić, jak ten będzie wracał. Jeśli w którykolwiek sposób udało mi się zarzucić sieć to byłem pewien, że szarpiący się łatany skurwysyn sam się w nią bardziej zaplącze. A ja… ja starałbym się ją jeszcze jakąś liną dookoła obwiązać, by drań nie miał szans się uwolnić. Po czym starałbym się jakiś ciężki kamień mu spuścić na łeb. Z uczuciem, subtelnością i „szorstką miłością”, tak by go tylko trochę otumanić i subtelnie mu wyjaśnić, że nie życzę sobie szarpaniny. W końcu nie chciałem go zabić. Musiałem go schwytać.
Obrazek
TBD

Re: Terth'ratean - Miejscowość na skraju dżungli

15
Jack podjął decyzję niezwykle wręcz trudną... lecz i świadczącą o nie lada doświadczeniu. Czekać. Niejedna zdobycz uciekła swym łowcą gdy ci czekali na lepszą okazję czy kąt do strzału... jednak tylko wytrawni myśliwi wiedzieli, iż lepiej nie atakować wcale niż marnować strzały na próżno. No i o niebo lepiej wrócić do domu z niczym niźli zaryzykować niepotrzebne rozsierdzenie bestii... i nie wrócić wcale. Zasadził się tedy na moment w którym lampart będzie najbardziej odsłonięty i zabsorbowany innymi czynnościami. Jakoż nie musiał długo na takowy czekać.

Cętkowany kot przemknął szurając tylną łapą koło krzaków i zbliżając się do kurnika przywarł do ziemi jakby szykował się do skoku. Może upewniał się, iż w niewielkim drewnianym budynku nikt się nie kryje? Może wypatrywał czy w okiennicy domostwa nie ma jakowegoś ruchu? Kucając wydał dźwięk podobny do prychnięcia. Być może zginanie rannej łapy sprawiało mu ból? Jakkolwiek by nie było dawało to jakiś znak o słabości zwierzęcia. Po dłuższej chwili obserwacji kot podszedł powoli do kurnika na ugiętych łapach i jak gdyby nigdy nic wsadził łeb i przednie łapy przez wejściowy otwór. Być może niegdyś były tam drzwi... jednak czy to lenistwo gospodarza, czy też ingerencja owego drapieżnika sprawiła iż wejście nie było w żaden sposób chronione. Tym samym kurnik niemal zapraszał cętkowaną istotę do korzystania ze znajdujących się w nim dóbr.

Jack wykorzystał fakt, iż bestia byłą zajęta i postanowił rzucić na nią sieć w chwili... konsumpcji. Udało mu się zakraść w kierunku jej zada... a jakże. Ten podrygiwał gdy lampart prawdopodobnie próbował sięgnąć po niczego nie spodziewające się jeszcze ofiary. Po chwili rozległo się głośne gdakanie i trzepot skrzydeł.... równie szybko ucichł. Widać nie pozostało już zbyt wiele ofiar w owej drewnianej budce. Po dłuższej chwili tułów zwierza począł się cofać. Był to moment na który czekał Jack. Moment dezorientacji zwierzęcia, które niosąc w pysku swą zdobycz był wystawione na atak. Dlatego też pewny siebie zarzucił na nie sieć... zapominając o jednym drobnym szczególe.

Kurnik. Lampart stał obok budy wielkości wielkiej skrzyni. Nie było mowy by sieć rzucona na tak usytuowany cel oplotła go całkowicie... i tka też się stało. Zasadniczo łowca złapał w swoje wnyki więcej kurnika niźli łatanego skurwysyna, gdyż ten słysząc świst towarzyszący wykonywaniu zamachu siecią, skoczył w bok jak oparzony . Sieć pochwyciła tylną część jego ciała, i zranioną łapę co wydawać mógł osie pomyślne jednak lampart jakby oparzony machnął poranioną kończyną strącając narzędzie zniewolenia całkowicie po czym czmychnął w stronę płotu.

Przez chwilę... krótką chwilę Jack myślał, iż całkowicie spierdolił sprawę i przyjdzie mu przebiedzić kolejny tydzień czy dwa nim ktokolwiek zdecyduje się dostatecznie tępy by powierzyć zlecenie młodemu i... nieumiejącemu wykonać pierwszego lepszego danego mu zadania łowcy. Lecz w każdej beczce gówna kryje się perła... jak mawiał jego mistrz. Oto bowiem cień lamparta padł nagle przy ogrodzeniu by po chwili począć niemiłosiernie się szamotać. Widać wpadł w przygotowane wcześniej wnyki. Niestety sieć Jacka była opleciona wkoło kurnika, zaś zdjęcie jej kosztowałoby go cenne sekundy... sekundy w czasie których rozsierdzony zwierz mógł czmychnąć w ostępy nocy.
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Baronia Varulae”