Re: Rybie Grzbiety

31
Nieśmiertelny towarzysz Maeglina okazał się - co wziąwszy pod uwagę okoliczności stanowiło niecodzienne wyzwanie - jednak głupszy od półelfa i poddawszy się woli swego pana ruszył do boju. Niewiele jak się okazało pożytku z takiego martwiaka bo padł nie położywszy ani jednego z lokalnych ciurów. Cóż, takiego zatem nie szkoda ale to i właściwie mało dziwi bo za życia też szczególnie wybitny nie był skoro długouchy powalił go jednym ciosem. Jak to mawiają na dalekiej północy... hmmm czyli zasadniczo jak tu powiadają "Łatwo przyszło, łatwo poszło, a darowanemu trupowi w zęby się w zęby nie zagląda.". Koniowi zresztą też a skoro już przy tym jesteśmy to jednak lepiej gdyby okazało się, że martwa kobyła jest warta więcej od swojego niegdysiejszego oraz obecnego właściciela razem wziętych bo widok tego jak tłumek z widłami poradził sobie z pierwszym przeciwnikiem nieco ochłodził zapędy Maeglina.

Owszem, nadal stanął by z nimi w szranki i pewni zginął... czy tam cokolwiek się dzieje z takimi wypaczeniami jak on ale nie szczególnie miał na to teraz czas. Skoro szanse na wykonanie zadania w pełni - porwanie dziewicy i wymordowanie całej reszty - miał raczej nikłe to wypadało by chociaż zrealizować jego część. Zawracając szkapę zastanawiał się dlaczego właściwie zależy mu na spełnieniu zachcianki licha skoro równocześnie nie przeszkadza wizja walki z tym motłochem do "śmierci" ale myślenie nie było obecnie jego najmocniejszą stroną więc machnął na to ręką, zapakował małą na koń, wskoczył na zwierzę i popędził w kierunku z jakiego przybył. Albo tak mu się przynajmniej wydawało bo mistrzem orientacji w terenie to on też raczej nie był.

Przynajmniej dziecko postanowiło współpracować i nie przeszkadzało mu w wykonywaniu roboty co było niespodziewane w równym stopniu co na rękę. Jedno zmartwienie z głowy mniej no i przede wszystkim kolejna rzecz o której nie musiał już myśleć. Właściwie to trochę zazdrościł martwemu nieumarłemu. Tamten miał w zasadzie spokój tak służąc mu jak i teraz. Może za jakiś czas stanie się czymś takim? Właściwie jeszcze nie słyszał o inteligentnych martwakach innych od lichów a te stanowiły elitę intelektualną do której się facet nie zaliczał jeszcze za życia więc co dopiero teraz. Nie wiedzieć dlaczego na myśl o lichach miecz w jego ręku zadrżał lekko. Dziwne ale w sumie cholera wie co się z tą bronią podziało od kiedy tamta Sakirowska szmata przebiła mu serce. Może kawałek zamrożonej stali stał się jakiś licholubny czy coś?
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

32
Zaalarmowani pojawieniem się jeźdźca, spłoszeni stukiem kopyt. Z domostw zerwali się wieśniacy, pragnąc bronić pojmanej dziewki. Ta zaś zniewolona szorstkim sznurem spoczywała bezwładnie na grzbiecie pożeranego przez liczne robactwo ogiera. Rześki, jak nigdy dotąd za żywota, koń stanął dęba popędzany łydką swego jeźdźca. Dziecko zapiszczało z przerażenia. Czy to na skutek rychłej wyniosłości, czy znikającego na horyzoncie domostwa. Maeglin pognał wierzchowca, sprytnie umykając rozgniewanemu tłumowi nędzników. Wyposażeni w prymitywne narzędzia, mężowie bez trudu rozczłonowali nieumarłego rycerza. Posiadali przewagę liczebną, przeto widmo poniesienia porażki wisiało nad starym elfim wojownikiem. Ucieczka zdawała się zatem najrozsądniejszym wyjściem.

Płaskowyż, aż po same niemal dalekie, sine we mgle szczyty gór, był jak prawdziwe zmarznięte, kamienne morze. Ówdzie sfalowane garbem lub granią, ówdzie najeżone ostrymi palami, tworu ludzkich rąk. Nie wiedząc kiedy, między drewnianymi kłodami o spiczastych krańcach wałęsali się truposze. Nieumarłe ciała kobiet i dzieci, ich mężów wraz z dziadami. Bezmyślna siła zwiastująca prawidłowo obrany tor jazdy. Z każdą milą było ich coraz więcej lub to te same ciała szwendały się dookoła. Wtem, pośród trącących trupim cuchem zwłok, ujrzał długo wyczekiwany obraz wzniesienia, za którym skrywało się czarne niczym smoła jezioro. Co galopem pognał tędy, trącąc, co drugiego umarłego. Te bezmyślne istoty same wpadały pod końskie kopyto, często tracąc przy tym pozostałości kończyn i tonąc w zamarzającym błocie.

Duch, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, lewitował zniecierpliwiony nad brzegiem czarnego bajora. Ruchy konia zdawały się łamać przyjęte prawa grawitacji, bowiem cwałował na złamanie karku. Wołany cichym śpiewem lisza. Zwiewną nutką, która słyszał także Maeglin. W pewnym momencie dźwięki ucichły, a to zwiastowało dotarcie do celu. Zjawa zakołysała nad taflą wody, po czym rozległ się szorstki dźwięk jego eterycznego głosu:

- Ściągnij ją! - usłyszał po raz pierwszy.

- Ściągnij ją i nasącz ten staw cierpieniem istoty nieskalanej grzechem - powtórzył.

- Brutalnie odebrana krew, pełna goryczy winna znieść klątwę. Zrzucić okowy kajdan przeklętych magów.

Dziecko musiało zginąć. Nadszedł odpowiedni czas, by koniec końców dziewczynka sczezła nad brzegiem. Jak się rychło okazało, w brutalny sposób. Ulatniająca się z niej krew ma nieść ból, gotować się z rozpaczy. Krzyk wypełni nizinę, by raz na zawszę wyzwolić stłamszonego ducha. Bowiem tego zażądał od Maeglina. Okrucieństwa. Okrucieństwa możliwie najstraszniejszego. Zdolnego przełamać urok.

Re: Rybie Grzbiety

33
Maeglin nawet za życia należał do tych raczej mało strachliwych a teraz, kiedy nawet śmierć okazała się nie mieć nad nim władzy strach zdawał mu się pojęciem obcym. Do czasu aż koń nie ruszył galopem. Fakt, że nie posiadający żadnych zdolności jazdy mężczyzna nie spadł z dziko pędzącego zwierza musiał wynikać z połączenia niebywałego szczęścia, mrocznej magii i wsparcia jakiejś celestialnej istoty. Nawet dziewczynka którą zabrał ze sobą miała wyższe szanse przetrwania tej podróży i dotarcia nad jezioro w jednym kawałku. Mimo wszystko taranując kłębiące się po drodze trupy i mknąc przez lodowe rubieże świata nieśmiertelny i jego ofiara nie spadli i nie połamali się. Zmęczony tym nie do końca przyjemnym doświadczeniem Maeglin nie zsiadł a po prostu spadł z konia lądując na podłodze. Na szczęście poza twardym lodem były tutaj również puchate śnieżne kopce i w taki właśnie wpadł. Wygrzebawszy się zdjął swoją zdobycz z konia i poszedł z nią do wiszącego nad wodą trupa. Ten jak się okazało miał dla niewinnej istoty całkiem ambitne plany które właściwie niewiele go obchodziły. Mała nie była w jego typie ale jak to mawiają praca jest praca zatem nie zwlekając zabrał się za dzieło.

Zrzuciwszy z siebie ubrania tak, aby przypadkiem nie przemoczyć ich bardziej niż już zrobiła to lokalna pogoda chwycił dziewczynę za włosy. Wchodząc do lodowatej wody z mieczem w lewej dłoni, prawą targał ją za sobą aż znalazł się po pas w wodzie. Wtedy wbił swoją broń w zamrożone dno i rozerwał ubrania swojej ofiary. Obróciwszy tyłem do siebie tak, aby nie mogła zbyt dużo wierzgać trzymał ją za kark i napierając masą swojego ciała podtopił lekko aby nie stawiała zbyt dużego oporu. Następnie wolną ręką wyszarpnął swoją broń i wbił ją po samą rękojeść w plecy nieznajomej przebijając ją na wylot. Nie było to może szczególnie łatwe ale Maeglin był silnym chłopem. Przebijając nieszczęśniczkę celował tak, żeby przypadkiem nie zabić jej od razu. Martwiak wyraźnie określił, że ma cierpieć a akt musi być brutalny więc szybka śmierć nie była w planach.

Dziewczyna nadal żyła więc być może nawet czuła kiedy stary, półmartwy elf zaczął ją gwałcić. Co prawda nie sprawiało mu to jakoś szczególnie dużej przyjemności bo ani to ładne, ani szczególnie krągłe ale "krew pełna goryczy" i "cierpienie istoty nieskalanej grzechem" kojarzyło mu się tylko tym. Oczywiście o ile z przeszywającym ją na wylot mieczem w ogóle była w stanie odczuwać coś tak przyziemnego jak gorycz. Zasadniczo nie był to problem, jeżeli nie wyjdzie po prostu zorganizuje się nową. Albo i nie. Życie po życiu miało takie plusy, że niewiele go już w nim obchodziło. Wracając jednak do brutalnego gwałcenia rżnął ją do czasu kiedy uznał swoją ofiarę za bliską śmierci. Dopiero wtedy zdecydował się wyjąć z niej oba swoje "miecze" i podjąć się sztuki dosyć ciężkiej nawet w sprzyjających okolicznościach - spróbował ściąć jej głowę. Na wszelki wypadek jedną ręką wyprostował ciało i odchylił je tak, aby zacząć od gardła i ścinać w stronę kręgosłupa. Jeżeli miecz zatrzyma się na kręgosłupie to cóż. Bywa. Po ścięciu lub przynajmniej solidnym nadpoczęciu głowy ofiary zamierzał odrzucić niepotrzebny kawałek mięsa i zacząć wpychać członka w odsłonięte gardło. Właściwie nie miał pojęcia skąd przyszło mu to do głowy. Wątpił również, żeby taki poziom okrucieństwa był mu do czegokolwiek potrzebny. Nawet go to nie bawiło. Po prostu zrobił to bo mógł.

- Może być? - Zapytał licha równocześnie rozmyślając na temat swojego ostrza. Zaufana broń jakoś tak dziwnie leżała w dłoni od kiedy umarł.
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

34
W powietrzu zakoziołkowało ostrze, bezbłędnie i z impetem trafiając w gardło dziewki. Kmieca córa trysła krwią i fiknęła wgłąb jeziora, komicznie machając rękoma, jakoby bez głowy potrafiła ciągnąć żywota. Do bólu czarna tafla wody przybrała rdzawą poświatę. Deseń karminowych wężyków rozlał się dookoła unoszącego się na powierzchni ciała. Ostre strzałki biegły koncentrycznie, jak trzaskające na lodzie pajączki. Rozlane na północ i południe, wschód i zachód. Koniec końców pokryły całe jezioro, zaś jego brzeg zabłyszczał łuną krwistej czerwieni. Węże wspięły się na piasek, kamienie i gnijące patyki. W jednej chwili zlewały się w kierunku lisza, a ziemia jakby płonęła. Resztki żółtego śniegu roztopiły się, podczas gdy zza wyżyny zerwał się gwiżdżący wicher.

Wraz ze zrywającym się wiatrem niebo ciemniało od zachodu, napływające falami chmury po kolei gasiły porządek dnia. Błękitny nieboskłon wyblakł, kiedy białe chmury szarzały. Zgasło słońce, święcące najsilniej i najdłużej. Zakryte kłębem mrocznej kluchy. Niebo wzdłuż horyzontu rozbłysło krótkotrwałą jasnością fioletowej błyskawicy. Grom przetoczył się z głuchym hurkotem. Wichura wzmogła się raptownie, sypiąc w oczy kurzem i piaskiem znad brzegu. Czerwień ogarnęła lisza, tocząc coraz to mniejsze okręgi o nierównym torze. Z każdego wzbita aura otoczyła postać magicznego upiora przynajmniej raz. Drobne błyski zaiskrzyły za jego plecami, a wtem wszyscy oślepli od niedającej się ogarnąć czerwieni.

Wolność — usłyszał zdeformowany pomruk nim oczy ponownie zareagowały na bodźce. Świat dookoła posępniał. Było ciemno i mroczno. Przykro, tak jakby cała radość zniknęła z tego miejsca. Dotychczas zapełnione czarną cieczą jezioro uschło. Pozostawiając na dnie do cna oczyszczony szkielet bez czaszki. Skulony, gdzie kości ręki otulały podwinięte piszczele. Maeglin patrzył na niego.

Woda jeziora i cisza niosły klątwę uziemienia — przerwał z wymuszonym uśmiechem lisz. — Wykazałeś się odwagą, wojowniku. Nadszedł czas na drugi etap naszego planu. Musimy zebrać przyjaciół i uwolnić Pana z okowów na szczycie świata. Lecz nie będzie to łatwe... — ostrzegł kościany upiór.

Kapłanka, która uwięziła mnie w jeziorze wciąż stacjonuje gdzieś na tych ziemiach z zastępami Zakonu Sakira. A i twa klątwa pragnie się wypełnić. Wojowniczka z południa o wielkim sercu nie spocznie, nim nie skończy z tobą. Musimy być ostrożni.

Lisz powoli wspiął się na wyżynę, za którą skryte było jego dotychczasowe więzienie. Kiedy Maeglin dogonił czarownika, ten rzekł mentorskim tonem:

Nasz Pan przed upadkiem zjednał sobie niebezpieczne istoty z Rybich Grzbietów. Należy im przypomnieć o przysiędze, którą muszą wypełnić.

Wtem lisz objaśnił wojownikowi, kim są wspominani tak często przyjaciele. Mógł poczuć się oszukany, bowiem informacji uzyskał tyle, co z legend. Lecz wypełnienie woli Pana zdawało się dla lisza sprawą nadrzędną, dlatego Maeglin mógł być pewien, że w trakcie podróży usłyszy o istotach znacznie więcej niż dotychczas.

Najbliżej, na zachód od objętej pozycji znajdowały się Nocardie. Zakopane w kryptach na pradawnym cmentarzu czarownice, wierne za żywota Panu. Nieliczne, toteż potężne istoty.

Na południu, gdzieś pośród jaskiń górskich żyły ogromne bestie przypominające nietoperze — opisthory. Były zwinne oraz szybkie. Odizolowane od świata ludzi, bytując w dziczy wyczekiwały nocy, by ruszyć na łowy.

Na końcu lisz wspomniał o Cereusach — potworach bez nóg. Pochodzących z ziemi, gdzie przez setki lat skrywały się przed światem w tunelach. Teraz część z nich zajęła opuszczoną fortecę w skale, o której mówią mieszkańcy północy. Albowiem legowisko Cereusów leży blisko wielu ludzkich osad, jakie trzeba ominąć, chcąc dotrzeć w to spaczone miejsce.

Re: Rybie Grzbiety

35
Mijając leżącego na dnie wyschniętego jeziora trupa Maeglin przez chwilę pomyślał, że te kości właściwie mogą być czymś ważnym dla nieumarłego maga. Lich jednak pozostawił szczątki samym sobie i wspiął się na górę więc wojownik wzruszył tylko ramionami i podążył jego śladem.

- Jaka kurwa klątwa... Jaki Pan?

Mruknął pod nosem słysząc niezrozumiałe proroctwa swojego przewodnika. Gdzieś głęboko pod czaszką coś podpowiadało mu, że podążanie za tym facetem nie należało do najbystrzejszych z pomysłów. Jakieś plączące się resztki intelektu sugerowały, że z każdym krokiem brnie w coraz to głębszą ciemność a ścieżka którą podąża sprowadzi na niego los o wiele gorszy niż śmierć. Zresztą śmierci się nie bał. Już raz go spotkała i nie była aż tak zła, jak się o niej mówi. Na szczęście dla obu mężczyzn Maeglin już od dawna przestał kierować się rozsądkiem. Skupiając się na snutych przez licha legendach i opowieściach w pewnym momencie jego oczy rozbłysły radosnym pożądaniem.

- Opisthory tak? Potrafią latać? Da się NA NICH latać? To bezmyślne bestie czy mają wystarczająco wiele rozumu by potrafić zrzucać przedmioty?

Właściwie nie był przygotowany na formowanie armii. Nie miał kowali. Nie miał wozów. Nie miał jedzenia, sprzętu ani znajomości tutejszych terenów. Miał jednak coś, bezgranicznie ważniejszego. Miał wizję. Wizję nietoperzy szybujących ponad zasięgiem kusz wroga i upuszczających nań ciężkie kamienie. Wizję wiedźm dosiadających te nietoperze i zaścielających pole bitwy śmiercionośną magią. W końcu wizję potężnych stworów podróżujących pod ziemią. Szerzących strach i zamęt wyłaniając się nagle tuż za łucznikami wroga.

Jednak wszystko po kolei. Po kogo pójść najpierw? Wiedźmy odrzucił z miejsca i to wcale nie dlatego, że pozbawione jakiejkolwiek osłony, potrzebujące czasu na rzucenie swoich zaklęć i mało mobilne wojsko było bardzo podatne na ataki. Nie, to akurat nie przyszło mu do głowy. Po prostu nie tak dawno temu jakieś szalone, elfie wiedźmy porwały go i próbowały zrobić sobie z niego męską dziwkę przez co teraz miał pewien uraz. Pozostały mu więc dwa rozwiązania. Kolekcjonować wojsko z południa na północ, albo z północy na południe.

Właściwie oba rozwiązania miały swoje zalety. Cereusy stanowiły dosyć bezpieczną opcję. Na pewno miały, lub były w stanie stworzyć jakieś podziemne przejścia dzięki którym elf mógłby niepostrzeżenie przerzucać swoje wojska a w których miałby możliwość skryć się przed patologicznymi fanatykami Sakira. Ci natomiast podobno całkiem żarliwie polowali na jego głowę. Skąd o nim wiedzieli? Czego w ogóle od niego chcieli? Sakir jeden kurwa wie. Wybór wężostworów miał jednak pewien mankament. Dostanie się do nich utrudniały ludzkie osady których uniknięcie wymagało finezji... albo mocnego wojska. Poza tym Cereusy miały twierdze. Zgodnie z pewną teorią bronienie się przed potencjalnie przeważającymi, lepiej uzbrojonymi i dowodzonymi siłami światła w twierdzy byłoby bardziej korzystne niż na otwartej przestrzeni. Splądrowanie okolicznych wiosek dla pożywienia, zabawy, i mrocznych rytuałów jakich mogła by wymagać ta armia też brzmiało jak niezły plan.

Poza tym latanie na nietoperzach wydawało się być strasznie fajne więc Maeglin wybrał tę opcję.

Swoją trasę "rozplanował" czy też, co bardziej pasowało do jego podejścia po prostu określił jako:
- marsz na północ;
- zdobycie Opisthorów;
- przejęcie wiedźm z południowego zachodu;
- rozpoznanie i ominięcie lub sforsowanie zapory z wiosek na południu;
- przyłączenie Cereusów do armii;
- ufortyfikowanie twierdzy i przygotowanie jej do obrony.

Plan dobry, bo relatywnie prosty. Co mogło by pójść nie tak prawda? W sumie wszystko. Podejmując decyzje stary wojownik nie wziął pod uwagę faktu, że idąc na północ będzie pozbawiony sił i środków a więc najbardziej narażony na atak Sakirowców. Albo demonów. Albo nawet jakiegoś przypadkowego, pijanego szlachcica z przerostem ambicji. Drugim problemem były odległości. Nie miał pojęcia czy nietoperze nie okażą się być 10 razy dalej od punktu startowego niż cała reszta. Jego trzecim niedopatrzeniem było naiwne założenie, że wszystko pójdzie zgodnie z planem a po osiągnięciu fortecy faktycznie będzie mógł ją zająć. Możliwości otrzymania kolejnego zadania od Pana, które niefortunnie będzie znajdować się w tym samym kierunku co nietoperze jakoś nie przewidział.

Z tych wszystkich rzeczy bez wątpienia najgorszy był brak planu B. Oraz C. Oraz D i E tak na wszelki wypadek. Na szczęście dla niego podzielił się swoimi decyzjami z Lichem. Jeśli los uśmiechnie się do niego to właśnie nieumarły zacznie podejmować decyzje strategiczne pół zidiociałemu wojownikowi zostawiając rąbanie mieczem.

- Będzie idealnie! Mówię Ci chłopie, tyle w życiu przewalczyłem, że się znam i plan jest doskonały! Poza tym te wszystkie zwłoki które tu się kręcą to jakieś Twoje czy same przylazły? Możemy z tego jakoś skorzystać?

No! Proszę bardzo! Pierwszy przejaw intelektu i świadomej decyzji Pana Maeglina nie opierającej się w pełni na tym, co mu się podoba albo wydaje "fajne"! Gdyby miał pod rozkazem otaczające go trupy mógłby je użyć chociaż jako mobilna ściana i mięso armatnie dzięki któremu na jakiś czas spowolnił by potencjalnych przeciwników i zdołał umknąć zagrożeniu.
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

36
Wszelkie znaki na niebie wskazywały, że czarna magia zapuściła już swe zawiłe korzenie. Gdzie nie spoczęła stopa prastarego lisza, tam czerniał grunt. Każdy krok emitował niezbadaną aurą mroku odbierając tchnienie wszystkiemu, co znajdowało się w jej zasięgu.

Powoli wyruszyli znad opustoszałego jeziora. Chód był powolny, lecz jednostajny. Bez przerw czy nieproszonych postojów. Za liszem pełzło około dwudziestu bądź trzydziestu trupich ciał. Dobrze zakonserwowane zwłoki świeżo zamordowanych przeciwników przypominały ożywione trupy z srebrno-niebieskimi oczyma. Odbiegali zatem od legendarnych ożywionych szkieletów bądź pozbawionych kończyn ożywieńców. Takich napotykał na swej drodze Maeglin. Właśnie ten trupi miot mijał w drodze po dziewicę i z powrotem. Żołnierze wodza lisza byli inni. Sprawniejsi, agresywniejsi, jakoby silniejsi. W przeciwieństwie do niego samego. Ten zdawał się wciąż odczuwać skutki klątwy kapłanki, o której jakiś czas temu wspominał. Wszakże nawet Maeglin wiedział, że lisz czerpie swe siły ze złowrogich rytuałów - często wymagających żywych ofiar. Może właśnie dlatego potrzebował wskrzeszonego elfa? Obrońcy

- Opisthory - podjął w drodze przez skuty lodem trakt - nie są bezmyślnymi zwierzętami. Potrafią wykonać powierzone im zadanie, lecz w ich naturze nie leży dysputa. To dzikie stworzenia, pełne gniewu i żądzy krwi. Na nasze szczęście lubują się w ludzkim mięsie.

Wtem błękitny oręż Maeglina* rozbłysną łuną szmaragdowych płomieni.

- Nasz pan przesyła pozdrowienia - dodał, tłumacząc elfowi właściwości ostrza, którym wojuje.
Obrazek
Koniec końców chmury rozproszył gorejący olbrzym. Promienie słońca przeciskały się przez szare chmury lisza, by skąpać dolinę swym jestestwem. Dzikie tereny uchylały się ludzkim traktom czy opuszczonym chatom. Coraz częściej mijali miejsca - tego byli pewni - w które ingerował człowiek. Zbliżali się do latających nietoperzy, tym samym osad ludzi. O tym przestrzegał go lisz, jeśli w ogóle wsłuchiwał się w jego słowa.

Minął dzień, a po nim noc. Kolejnego ranka było rażąco jasno, zaś z nieba powoli sypał śnieg. Nie musieli jeść, nie musieli też odpoczywać. Konsekwentnie poruszając się naprzód mogli przebyć trasę szybciej niż jakakolwiek żywa jednostka. Mogliby gdyby...

Przechodzili przez przerzedzony las. Kilkadziesiąt drobnych drzew szpikowych wraz z nielicznymi olbrzymami tego samego gatunku. Nagle! Coś strzyknęło niosąc dookoła echo chrupiącej pod naporem siły gałązki. Jeden z ożywieńców przystanął. Przekręcając szpetny łeb w kierunku skąd - jak domniemał - dobiegł dźwięk. Dalej opuszczając zwarty szereg człapał zaintrygowany, aż przepadł. Wchłonięty przez kępę krzewów wierzgał niemiłosiernie. Nim zdążyli się odwrócić, trupa nie było. Krzewy zaś wzdrygały, jakoby wzburzone ożywczym wichrem, którego nie było.

- Zasadzka - wciągnął głęboko powietrze lisz.

* Ostrze Maeglina od tej pory zdolne jest wyemitować z krańca ostrza eteryczną trupią dłoń. Magiczny pocisk nie zadaje poważnych obrażeń, mimo to po trafieniu w obiekt odpycha go niczym trącony kamień średnich rozmiarów. WAŻNE, że wycelowanie w konającą lub świeżo uśmierconą istotę przywraca ją do życia jako ożywionego sługę.

Re: Rybie Grzbiety

37
Przemierzając zawiane śniegiem krainy północy Maeglin nie odczuwał chłodu ni zanurzenia. Z dnia na dzień jego świat stawał się coraz to zimniejszy a on sam, bardziej pusty i zobojętniały. Powoli zatracał się w wszechobecnym chłodzie gubiąc cel wędrówki a także swojego istnienia. Wiedziony wolą Pana, pod nadzorem Ru'lazul-a po prostu szedł przed siebie.

Gdzieś głęboko, w miejscu w którym tliła się dogasająca iskra człowieczeństwa wojownik wiedział, że nie takiego losu pragnął. Pożądając wieczności, potęgi i władzy nigdy nie przyszło mu do głowy, że wiązać się to może z konsekwencjami. Chodź oczywistym było, że zdobycie nadludzkiej mocy łączy się z porzuceniem człowieczeństwa, zaślepiony strachem i chciwością starzec wciąż łaknął wieczności nie bacząc na konsekwencje. Ostatecznie - chodź w skutek losu, nie jego starań - dostał to, czego pragnął. Dostał również na co zasłużył.

Smagany lodowatym wiatrem nie zdziwił się, gdy po drodze do odizolowanych od świata jaskiń opisthorów trafił na ślady ludzkich osad. W zadumę nie wprawiła go również moc, którą Pan obdarzył jego ostrze i z podobną obojętnością przyjął wpadnięcie w zasadzkę.

- W tył na lewo. Chronić. - Wydał bezzwłocznie rozkaz wycofując się w krzaki po przeciwnej stronie od zagrożenia i formując pododdział tak, aby jak najskuteczniej obronić licha. Sam stał bezpośrednio przed nieumarłym magiem osłaniając go własną piersią. Na bokach czaroklety umieścił po jednym nieumarłym, na kierunku wycofywania się trzech w formacji stożkowej a ze strony najprawdopodobniejszego uderzenia całą resztę. Równocześnie nie pozostając biernym dobył miecza i posłał w kierunku krzaków nowo nabytą łapkę.

Teraz, jeżeli przeciwnik zechce przejść do natarcia zmuszony zostanie do przekroczenia odsłoniętej drogi co wyrównana szanse.

// Zakładam, że krzaki, które pożarły trupa są po prawej.
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

38
Znowu nad krzewami uniosła się pulsująca jasność, płosząca nieco umarłych, znowu w jasności było coś heroicznego. Lisz wzdgrygnął się lekko. Wcale nie tylko na dźwięk dochodzący z krzewów. Jak się okazało, miał przeczucie, które właśnie zderzało się z rzeczywistością.

Kolejny szelest bez wschodniego czy zachodniego wichru. Brzęczące liście, łamane gałązki pod naporem ciężkich stóp. Zza krzewów wyłonił się srebrzysty fragment zbroi.
- Jeszcze bliżej - syknął lisz.

- Wy przeklęte umarlaki - lodowaty krzyk rozwiązał wątpliwości Maeglina. Głos należał oczywiście do zakonnej wysłanniczki. Oddanej Sakirowi wojowniczki, którą spotkał podczas boju w puszczy - Goryczce. W pełnym słońca blasku wyszła pewnym krokiem, a za nią podążali inni. Nie tak odziani. Brakowało im przepychu charakterystycznego dla jednostek Zakonu Sakira. Tych wypolerowanych naramienników, płyt na piersi i eligijnych szat wychodzących spod zbroi. Mimo to, zrekrutowani przez kobietę ludzie nie odbiegali wizerunkiem od najemników bądź skromnych rycerzy. Nawet jeśli byli to prostaczkowie, postarano się, by coś chroniło ich serca. Coś okrywało czerep i coś zabójczego spoczywało w dłoni. A mieli różnorakie miecze i tarcze, kilku w zamian za proste ostrze dzierżyło toporek. Na tyłach wyłaniali się także lżej okryci, zakapturzeni w skórzanych wdziankach - łucznicy.

- Spełnijcie swój obowiązek wobec żywych. Bractwo, do broni! - skinęła królewskim iście gestem członkini Zakonu Sakira. Pierwsza ruszyła przed szereg. Z sykiem wchodząc w pierwszego nieumarłego. Przecięła go w pół. Kolejny, który się napatoczył został podcięty, a potem z hukiem ostrze trzasnęło mu w piszczele, po których nic nie zostało. Nieumarli zaczęli otaczać kobietę. Obróciła się w stronę największego. Wymierzając prawą pięść, rozwaliła mu fragment czaszki. Szkielet opuścił miecz i zatoczył się, a wojowniczka z półobrotu cięła go między szyję a obojczyk. Błyskawicznie runął pod stopy sprawiedliwej bogini, jego resztki tkanek, niczym pogańska ofiara, zbryzgały klingę miecza.

Pozostali najemni starli się w truposzami, lecz ta walka była bardziej wyrównana. Nim ktokolwiek zadał śmiertelny cios, toczył długotrwały bój. Z oddali do ostrzału szykowali się łucznicy, ci mogli przechylić szalę zwycięstwa na stronę żywych. Ktoś musiał się zająć nieustraszoną kobietą. Była coraz bliżej Maeglina, zaledwie kilka kroków dzieliło ich od sparowania kling.

Mini gra strategiczna by Call vol.2
Spoiler:

Re: Rybie Grzbiety

39
Trzeba przyznać, że zakonnej wojowniczce nie brakowało odwagi kiedy pakowała się w sam środek ugrupowania przeciwnika. Nie było to może szczególnie rozsądny wybieg ale z pewnością zaowocował nie bagatelnymi stratami po stronie plutonu nieumarłych. Chcąc powstrzymać rozszalałą fanatyczkę Maeglin musiał osobiście stawić jej czoła lecz jakkolwiek niewłaściwym było obsadzanie na takim stanowisku idioty - był również dowódcą. Ruszając w kierunku potężnej przeciwniczki mężczyzna zaprzysiągł w duchu, że okiełzna ją i uczyni sobie posłuszną równocześnie wydając rozkazy swoim podwładnym. Lich i służący mu za ochronę osobistą martwiacy mieli ruszyć na pólnoc zlikwidować tamtejszą grupę trzech łuczników. Tą sekcją pokieruje sam czarnoksiężnik co znacząco zmniejszy ciężar spoczywający na barkach lodowego elfa. Nowa pozycja zapewni czaroklecie bezpieczny punkt z którego będzie mógł wspierać walczących swoją magią. Sam Maeglin nie obraził by się gdyby otrzymał od niego jakąś lodową zbroję czy inny bonus, dzięki któremu łatwiej będzie mu pokonać fanatyczkę choć z tym akurat nie powinno być zbyt dużego problemu.

Zabicie kobiety uznawał za kwestię priorytetową nie tylko dającą mu więcej swobody działania ale również mogącą złamać morale przeciwnika. Tyle dobrze, że o samopoczucie swoich żołnierzy akurat martwić się nie musiał. Żeby jak najszybciej i najpewniej wyeliminować dowódcę wroga do pomocy wezwał trzech znajdujących się za jej plecami nieumarłych. Może i była silna ale czy zdoła walczyć z obu stron? Jeśli jej nie zabiją to powinny przynajmniej w znaczącym stopniu rozproszyć. Tak kończy się wbieganie między siły i środki wroga. Kobieta chyba zapomniała, że nie walczy konno.

Manewrowość pozostałej grupy była w zasadzie niewielka biorąc pod uwagę fakt, że obie dtrony konfliktu zderzyły się już ze sobą a zdolności pojmowania animowanych żołnierzy były niskie tak, jak nie szukając daleko ich upośledzonego dowódcy. Wydał zatem dwa proste rozkazy: Grupa północ <Alfa> zachodzić od lewej; Reszta <Bravo> szturm na lewe skrzydło. Dzięki temu teoretycznie zbijające się wojska powinny złączyć się w jedną, malowniczą, chaotyczną hołotę z większością plutonu truposzy na północy a ludzi na południu. Taki manewr miał za zadanie uniemożliwić skuteczne prowadzenie ognia południowej grupie 4 łuczników, którzy będą mieli do wyboru ostrzelać plecy własnych ludzi, zasypać strzałami zbiorowisko 50/50 albo próbować wybić podchodzące za zakonną wojowniczkę trupy równocześnie ryzykując, że postrzelą ją samą.

HA! To by było coś! Zabita przez własnych łuczników! Ahh gdyby tylko. Sam Maeglin zbliżając się do przeciwniczki wezwał drzemiące w nim siły i... poczuł się nieco dziwnie. Szkarłatna poświata która kierowana wolą miała wykwitnąć na jego pancerzu jak zawsze płynnie i skutecznie nie sprawiała problemów ale napędzające go zaklęcie wrzącej krwi? Cóż. Był martwy. Być może na wpół, tego sam nie był pewien ale tak czy inaczej pompujące posokę serce przebił tkwiący w nim teraz odłamek lodu a sama życiodajna czerwień nie była już tak ciepła jak kiedyś. Szczęście w nieszczęściu od pewnego czasu Elf nie promieniował inteligencją dzięki czemu NIE myślenie o takich szczegółach przyszło mu z fenomenalną wręcz łatwością. Ruszył by obejść przeciwniczkę lekko od swojej lewej. Wrzeszcząc chwycił miecz oburącz i uniósł do potężnego skośnego cięcia znad prawego ramienia. Zamierzał zwrócić na siebie całą uwagę damy zakonu tak, aby jak najpóźniej zauważyła trzech znajdujących się za jej plecami muszkieterów.

Chociaż w tym momencie w pełni skupiał się na przeciwniczce jaką miał przed sobą atakując z maksymalnego dystansu długich rąk i pokaźnego miecza wciąż w wolnej chwili, gdyby sytuacja na to pozwoliła zerknął by na zderzające się grupy. Skoro miał już zaklęcie, dzięki któremu mógł na odległość przywracać poległych wrogów równocześnie wcielając do swojej grupy to miło byłoby móc z niego skorzystać. Miał również cichą nadzieję na to, że przeciwniczka widząc daleki atak odskoczy w tył wychodząc poza jego zasięg... i sama nabije się na "tych trzech". Miał nadzieję, że lich poradzi sobie z łucznikami a po ich zabiciu pośle swoją obstawę do walki z resztą zostawiając przy sobie tylko jednego czy dwóch dla pewności. Miał nadzieję, że tępawi słudzy jednak zrozumieją jego zamysł i polecenia. Ogólnie miał nadzieję na całkiem sporo rzeczy i jak to w bitwach bywa żadnej pewności, czasu czy możliwości żeby faktycznie ich dopilnować.

Bitwa o lodowe rubieże v.01.

Tak, były powody dla których większość dowódców nie brała bezpośrednio udziału w bitwach obserwując zmagania z podwyższenia na tyłach. Bardzo liczne i bardzo dobre powody ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Szalona służka Sakira przecież sama się nie zabije. Chociaż wolał ją żywą. Łamanie woli, deprawowanie i podporządkowanie sobie przeciwniczki zapewne sprawiło by mu niemałą satysfakcje w poprzednim życiu. W tym jednak myślał głównie o znacznym pogorszeniu wartości bojowej jakiemu ulegali wskrzeszeni a nie miał pewności, czy z nią dało by się to zrobić lepiej. Albo w ogóle biorąc pod uwagę jej "świętość".
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

40
Krwawe jatki. Ale cóż, kto mieczem wojuje...

Z ludzi, którzy niespełna chwilę temu rozpraszali grupę nieumarłych została ledwie garstka. Wielu poległo, ale jednego nie można była odjąć tym prostym wojownikom. Duch walki, który prowadził ich do boju był tak silny, że pozostająca ku życiu gromadka walczyła jeszcze zacieklej niż dotychczas.

Poniesione straty ze strony truposzów zdawały się być równie obfite, choć nieco mniej uszczuplone. Wir walki pochłonął wszystkich poza nekromantą, który jak mała dziewczynka kulił się w obawie przed starciem. Żałosny za życia, żałosny po śmierci. Plugawy nikczemnik.

W końcu stanęli na przeciw siebie. Oficerka i potępiony rycerz, którego poprzysięgła unicestwić już podczas wizyty w Puszczy zwanej Goryczką. Byli sobie przeznaczeni, wpisani piórem losu w księgę przyszłości. Jeden nie mógł dychać, gdy ten drugi istniał. Tylko jeden z nich mógł żyć wiecznie i właśnie teraz nadchodził ten wyczekiwany moment. Rozstrzygnięcie. Ostateczna walka dobra ze złem.

Oficer patrzyła na nieumarłego elfa, a jej oczy paliły się w otworach hełmu, zauważały wszystko i rejestrowały wszystko. Bladość truposza. Bliznę na policzkach. Krew na rękawie i dłoni. Białe pasemka w siwych włosach. Potem kobieta obróciła oczy na poddanych. Widząc ich pozycję, ostatnie tchnienia, krzyknęła swym dźwięcznym głosem. Lada chwila upadając na lewe kolano i wbijając w grząski grunt, wykuty w Srebrnym Forcie, w klasztorze sprawiedliwego Sakira, miecz.

- Ty jesteś płomieniem sprawiedliwości. Ty jesteś mym światłem w ciemności - wycedziła, zdejmując hełm. Śnieg dookoła roztopił się, podczas gdy płyta na piersi kobiety poczęła mienić się nie dającą się znieść jasnością. Polegający najemnicy zaczęli wstawać. Ich rany goiły się, zaś duch, który przybył w te ponure bezkresy lodowego świata, napełnił ich serca wolą walki. Walczyli jeszcze bardziej zacięcie niż dotąd. Uderzenia nie chybiały celów, miażdżąc kości rozpadających się żywych zwłok. Ostatecznej degeneracji i degradacji.

Z wyciąganego z ziemi ostrza urwał się splątek wężowych płomieni. Najczystszy ogień objął klingę.
- Na nic tu twoje czary, kuglarzu. Pan światła cię zwyciężył - wymierzyła miecz z oddali, a Maeglin poczuł jak wszelka magia opuszcza go bezpowrotnie. Został sam, bez swych nikczemnych sztuczek. Trójka umarlaków powędrowała na najemników w obawie przed płonącym mieczem. Trupy bały się najjaśniejszego ognia - był tego pewien.

Przechwycony w dwie ręce miecz ustawiła bokiem, skracając coraz to bardziej dystans między nią a przeklętym rycerzem. Byli już niemal w zasięgu kling, gdy dostrzegł jak czubek gorącego metalu zmierza w kierunku odśrodkowej powierzchni lewego uda, prowadzony przez pochyloną ku przodowi kobietę.

Re: Rybie Grzbiety

41
Sytuacja przedstawiała się dosyć dobrze z perspektywy wojsk Maeglina. Niszczeni przez siły światłości nieumarli prawdopodobnie nie będą po tej bitwie w stanie używalności, ale polegli ludzie na pewno ochoczo zajmą ich miejsca. Klarujące się już zwycięstwo odmieniła reprezentująca wolę Sakira fanatyczka. Stary wojownik mknął ku Niej, a widząc, jak klęka i zdejmuje hełm, aktywował nową moc miecza. Czy raczej aktywować próbował, bo ta jak się okazało opuściła go wraz z całą resztą magii.

Nieumarły pół człowiek przyjął to z chłodną obojętnością lodowej klingi. Nie mógł już nic poradzić na wynik obecnie rozstrzygającej się bitwy. Pojedynek z płomienną wojowniczką angażował całą jego uwagę. Był narzędziem i jako takie miał swój nadrzędny cel. Chronić Ru'lazula. Widząc nadlatujący ku jego nodze miecz, nie wahał się ani chwili. Wiedział, że ma przewagę w długości broni. Zasięg jego rąk również powinien dać mu te kilka dodatkowych centymetrów. Mógł najzwyczajniej w świecie uderzyć na głowę. Pochylić się, wyskoczyć i zadać potężne cięcie godząc się na wymianę ciosów. Zapewne zrobiłby to, gdyby miał pewność, zwycięstwa swoich sił. Takiej jednak niestety nie posiadał.

Chroniąca jego uda łuska z elfiej stali mogła wytrzymać uderzenie. Mogła. Kluczowa niepewność wpłynęła delikatnie na taktykę walki wymuszając na Maeglinie środek ostrożności w formie wysokiego uniesienia lewego kolana do bloku. Zamierzał zrobić to w ostatniej chwili i przyjąć wymianę celując w nieosłoniętą głowę. Nie wiedział, dlaczego po zakończeniu swojego zaklęcia nie założyła hełmu. Nie interesowało go to szczególnie mocno. Jedno skuteczne uderzenie miecza mogło zakończyć problem raz i na zawsze. Oczywiście, przyjęcie Jej wzmocnionego płomieniem ataku na płytowy nagolennik — a to właśnie usiłował zrobić mężczyzna — prawdopodobnie nie skończy się dla niego najlepiej. Obity, pęknięty, czy może nawet złamany piszczel utrudnią dalszą walkę, ale była to niska cena za wyeliminowanie tak istotnego zagrożenia.
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

42
Gdzieś w oddali wrzała walka nieumarłych z najemnikami, ktoś krzyczał okropnie, zawodził, wył z bólu. Coś się tam paliło, Maeglin węszył dym i swąd spalenizny, czuł powiew ciepłego powietrza. Był to podpalony trup, miotający się od człowieka do człowieka. Płonący, odbijany z tarczy do tarczy.

Coś huknęło z taką mocą, że aż zatrzęsło się podłoże, a z okolicznych iglaków posypały się igły. Ostrze biegło długim i szerokim łukiem, śledzone martwym spojrzeniem wyzbytego żywota wiarołomnego rycerza. Już stykało się horyzontalnie z nagolennikiem, gdy w tej samej chwili mroczny miecz pędził osiowo w dół.

Poczuł moc świętego ognia, widział trzepoczące płomienie, czuł gorąco pożaru. W chwili gdy Isabel wykonała cięcie i przekroiła skórę, głos elfa zachwiał się. W uszach miał zgrzyt pękającej kości. Jego ciało wygięło się, a ręce zadrżały. Mimo cierpienia nie przerwał natarcia. Resztkami sił ciął - już - na ślepo.
Głos kobiety podniósł się i opadł. Zabrzmiał przeciągle i głucho, gdy ostrze z sykiem przeleciało odcinając jej prawe ucho. Zalana deseniem karminowych wężyków upadła na kolana, chwyciwszy się za tryskającą świeżą juchą ranę. Połowę jej twarzy spowiła czerwień, błyskawicznie zajmująca srebrzystą zbroję i śnieg dookoła. Klęczała i krzyczała jak skarcone niesłusznie dziecię. To, co wydobywało się z jej gardła, było już tylko karykaturą modlitwy; z zewnątrz można to było wziąć za skargę i protest umierającej. Ale Maeglin słyszał w tym coś innego. Każdy jękliwy dźwięk, przepełniony nawet największą udręką, dla niego był oznaką, że kobiet wciąż żyje. W przeciwieństwie do niego. Był martwy, a teraz stracił przedudzie. Gładko ścięte tuż pod poziomem rzepki kolanowej, leżało cichutko na białym puchu obok wojownika, który stracił równowagę. Leżał tak bez części kończyny zahukany odgłosami otaczającej go walki. Z kikuta nie pociekła krew, a raczej szarożółta wydzielina. Lepka i śmierdząca. Trąciła prawdziwym trupim cuchem. Fetorem ostatecznej degradacji i degeneracji.

Od razu pojął, że triumf był przedwczesny. Pojął to, słysząc wściekłe wrzaski i klątwy wysłanniczki zakonnej. Leżąc na plecach z uciętą w niemniej nie więcej połowie kończyną, dostrzegł jak zakrwawiona, blada i osłabiona wojowniczka wspiera się na swym płomiennym ostrzu. Pełna żalu, niesiona siłą wiary, jak na skrzydłach, kroczyła wprost na Maeglina. Chcąc zatopić w nim święty płomień. Raz na zawsze odesłać potwora do chaosu, z którego przybył. Wypalić mu pierś, oczy, usta oraz uszy. Żeby do księstwa Usala trafił niemy, ślepy i głuchy.

Re: Rybie Grzbiety

43
Dźwięk zgrzytu rozrywanej stali towarzyszył płomiennemu ostrzu. Przeszło przez elfią kolczugę, po czym nie zwalniając, pokonało skórę, kość i mięśnie. Zaskoczony wojownik stracił kontrolę nad sytuacją, a jego lodowa klinga nie odnalazła celu. Zaledwie kilka centymetrów dzieliło go od rozłupania czaszki przeciwniczce. Zamiast tego cios prześlizgnął się po uchu, a ostrze zderzyło z naramiennikiem, rozmijając z odsłoniętym karkiem.

Otumaniony bólem, powalony i pozbawiony swojej magii Maeg, obserwował, jak zakrwawiona przeciwniczka wstaje i rusza w jego stronę. Zalała go nagła fala zniechęcenia. Stracił nogę, jego wojsko właśnie przegrywało z obdarzonymi błogosławieństwem ludźmi, a Lich okazał się kompletnie bezużyteczny. Przynajmniej zdoła uciec. Nie miał już nic do stracenia, nawet życia. Paradoksalnie wszechogarniająca pustka napełniła go spokojem i satysfakcją. Znów było jak dawniej. Żadnego "Pana". Żadnych Lichów. Żadnych obowiązków czy praw. Po prostu on, wróg i jego zaufany miecz. Jedyny, który nigdy go nie zdradził. Nigdy nie zawiódł. Prosty kawałek stali, ale TEN kawałek.

Martwa koniczyna bolała, lecz to dodawało mu tylko sił, pchając do przodu. Na jego twarzy zagościł stary, szeroki uśmiech a oczy rozbłysły złowrogo. To było życie. Zabił wielu i wielu okaleczył zasługując tym samym na śmierć w walce. Kiedyś, ale nie koniecznie teraz, przecież wychodził już z gorszych opresji. Jego dłonie zacisnęły się na rękojeści, a ciało napięło w wyczekiwaniu. Podciągnął pod siebie zdrową nogę, przenosząc ciężar ciała tak, żeby móc się z niej wybić. Uważnie obserwował, czekając na jej ruch. Czekając aż podejdzie i słaniając się. Patrząc półprzytomnym wzrokiem. Nietrudno jest udawać umierającego, kiedy jest się na całkiem temu bliskim.

Raz jeszcze poprawił chwyt. Tak, żeby tego nie zauważyła. Krótka piłka opcji nie było zbyt wiele. Zamach od góry a wtedy aktywny blok z unikiem i kontra z obejściem od prawej. "Obejściem". Czyli w tym wypadku wyskokiem. Cięcie na głowę. Proste. Czyste. Nie może się nie udać. Atak z prawej? To samo. Tylko kontra na przeciwną stronę. Atak od lewej? Nawet łatwiej. Nie musiał blokować. Mógł zrobić aktywną kontrę od razu z unikiem.

Miał przewagę. Przewagę siły, szybkości, zasięgu i techniki. Poprzednio była szybsza. Teraz nie będzie. Jego elficka dusza wrzała. Mięśnie były gotowe. Doświadczenie ludzkiego umysłu podpowiadało co robić. Przecież to nie było nawet trudne. Musiał po prostu zrobić to, co zawsze i tę jedyną rzecz, w której był tak naprawdę dobry. Jedynym, co mogłoby go zdradzić, był ten najszczerszy, nieposkromiony uśmiech. Uśmiech wojowników. Bogowie, dziękuję. Nawet jeśli was to nie obchodzi. Dziękuję, że stworzyliście wojnę. Napawał się chwilą tak, jak gdyby miała być jego ostatnią. Bo mogła być.
Obrazek

Mowa jest srebrem, milczenie złotem.
Mówiąc, jest łatwiej wyjść na idiotę.

Re: Rybie Grzbiety

44
Płonący miecz zaskwierczał nad głową wojowniczki. Wysoko wzniesiony ponad poziomy najemników czy nieumarłych, rozbłysnął własnym światłem. Ogniste węże wrzały, duplikując się na krańcach. Z każdego ognistego pasma wyrosły dwie głowy, a z każdej z tych głów kolejne dwie. Świętych płomieni przybywało, było ich coraz więcej, aż w pewnej chwili kobieta nie dzierżyła pokrytego warstwą ognia ostrza, lecz ogromną kulę gorąca. Trzasków, blasków a także ciepła, którego nie tłumił wszechobecny mróz. W ludzkiej dłoni spoczęła najprawdziwsza broń samego Sakira. Akt ostatecznego oddania nagrodzono niepokonaną bronią, zdolną zniszczyć wszystko to, co plugawe i zepsute.

Chwyciła więc oręż w dwie ręce, mocno zaciskając dłonie na rękojeści. Kroczyła pewnie, szybko, ale bezszelestnie. W te pędy stanęła nad elfim mordercą, który nie wiedząc czemu, nie podejmował obrony. Lub - co gorsza - podjął ją nieumiejętnie. Być może przygotowany na odmienne zagranie umiłowanego przez Sakira narzędzia. Bo ono znajdowało się tuż nad Maeglinem. Zaplamiona juchą jaka nie przestawała sączyć się z kikuta po odciętym uchu, przypominała skąpanego krwią przeciwników gladiatora. Jeszcze raz wzniosła oręż, rychło w czas okręcony między sprawnymi paliczkami mierzył wierzchołkiem w dół. Krzyknęła. Świst tnącego powietrza rozległ się dookoła, a tuż po nim swąd palonego mięsa. Płomienny strzał tonął prosto w piersi nieumarłego elfa. Ogień zajmował całe jego ciało. Idąc od serca, jakoby siecią wielkich naczyń trafił do głowy. Zajął kończyny górne i nogi. Płonęły nawet podeszwy stóp. Siwe włosy ulatywały jako czarny dym, a wbite w serce ostrze nie przestawało buchać językami gorąca. Część z nich, jakoby zerwana ze smyczy, odłączona wędrowała na pobliskich nieumarłych. Niegasnący płomień zajmował kolejnych ożywieńców, dopóki wszystkie nie padły obrócone w pył.

Wtedy pozostał tylko nekromanta. Zagoniony w kozi róg, odbijał nadlatujące płomienne lance. Czarownik zdolny był opierać się magii, lecz nie nadchodzącym najemnikom. Wówczas padł na kolana i ku zdziwieniu reszty, wchłonął przez usta odkrytą spod śniegu ziemie. Czarne grudy wilgotnego gruntu wpadały przez nienaturalnie szeroko otwartą gębę. Wsysał wszystko, a zmrożeni tym jakże odrażającym widokiem ludzie stali niczym zaczarowani. Zamknął usta i powtórnie je otworzył. Coś zabrzęczało, gdy z głębi gardzieli ulotniła się chmara much. Brzęczące insekty wypełniały przestrzeń dookoła, latały wszędzie. Zrobiło się ciemno, a nikt nie był w stanie zachować spokoju. Nikt nie widział niczego poza cuchnącą trupim cuchem chmarą owadów. Jedni próbowali z tym walczyć, pozostali zasłaniali usta czy uszy.

Światło przebiło się raz czy dwa, natenczas rozpraszając falę robali. Te bowiem zniknęły. Przepadły tak jakby nigdy nie istniały. Przepadł też nekromanta i miecz, którym walczył jego upadły wybraniec - Maeglin Elensar.

Postać gracza zostaje zniszczona/umiera.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Salu”