POST POSTACI
Vera Umberto
Nie miała prawa spodziewać się takiego zrywu bestii, jakiego doświadczyła siedząca obok niej Joe. Bo skąd miała wiedzieć, że to się może wydarzyć? Mogła po dotychczasowym zachowaniu kobiety podejrzewać, że coś jest z nią mocno nie tak, ale nie sądziła, że do tego stopnia. Przecież teraz dla odmiany wszystko było w porządku. Przekonanie karczmarza do współpracy nie było proste, ale Vera wierzyła w swoją siłę przekonywania i argumenty, które mogła mu zaprezentować. Wcześniej czy później któryś okazałby się wystarczający, a do tych fizycznych odwołałaby się na sam koniec, o ile w ogóle.
Gdy Joe wybuchła, Vera zamarła, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. Powiedzieć, że była zaskoczona, to za mało. Takich gróźb nasłuchała się już przedtem, ale tym razem, w przeciwieństwie do większości podobnych, z jakiegoś powodu w nie wierzyła. A kiedy najemniczka doskoczyła do Fernanda i złapała go za krtań, kapitan poderwała się i dobyła broni. Wściekłość w jej oczach mieszała się z przerażeniem. Nie dlatego, że bała się o własne życie, albo tak bardzo zależało jej na spanikowanym, podduszanym teraz wzorowym mężu i ojcu. Przerażenie wynikało z myśli, że zabrała ją na statek. Przyprowadziła tę psychopatkę bezmyślnie na własny statek i do tego posłała ją na dół z Tripem, który w razie czego nie potrafiłby się przecież obronić. Iloma ofiarami by się to skończyło, gdyby Joe straciła resztki cierpliwości na Siostrze?
Prawdopodobnie to właśnie strach, który zobaczyła w oczach Josephine, gdy ta odwróciła się do niej, sprawił, że Umberto nie zaatakowała. Odprowadziła ją spojrzeniem do wyjścia, a potem przypięła sejmitar z powrotem do biodra. Po jej plecach przeszły ciarki i kobieta miała już pewność co do dwóch rzeczy: pierwsza, że w końcu znalazły argument, który przekonał Fernanda do wyplucia z siebie tego, co wiedział. Druga - że współpraca z Joe była błędem, a wpuszczenie jej na statek ostateczną głupotą. Sięgnęła do sakiewki, którą dostała od Rappego jako zapłatę i wyciągnęła z niej garść monet; pięciokrotną może wartość tego, co zjadły i wypiły. Nie liczyła. Spokojnym gestem położyła je na blacie stołu, tuż obok nieopróżnionego do końca kufla.
-
Przepraszam - odezwała się w końcu. -
Tak czy inaczej przyślę kogoś, żeby obserwowali twoją karczmę i dom. Fakt, jestem przyjezdna, ale dopóki pozostaję tutaj, postaram się zapewnić bezpieczeństwo twojej rodzinie - zerknęła w stronę drzwi. -
Ona też już tu nie wróci.
Złapała kufel za ucho i duszkiem dopiła zawartość, by odstawić go z głośnym stuknięciem i opuścić lokal.
I tym razem miała już dość. Nie zamierzała w nieskończoność trzymać Josephine na krótkiej smyczy, jak wściekłego psa, który mógł się wyrwać w każdej chwili i narobić więcej szkód, niż pożytku. Dostała swoją odpowiedź. Jeśli kobieta chciała iść za nią, świetnie, droga wolna. Gdy jednak spojrzała na opartą o ścianę, zaciągającą się dymem Joe, jedyne co była w stanie z siebie wykrzesać, to bliżej nieokreślony grymas, pełen wściekłości i niechęci. Nawet nie miała ochoty opierdalać jej za ten wybuch. Vera nie była w stanie tak pracować. Tak się nie dało funkcjonować. Od rana zastanawiała się, co musiało się wydarzyć, by uznała, że pierdoli tę współpracę i chyba właśnie uzyskała odpowiedź na to pytanie.
-
Snu - zwolniła, gdy zauważyła orczycę. Uśmiechnęła się krzywo. -
Jak twoja twarz?
Nie zamierzała się wdawać w dyskusję, pytanie wynikało z uprzejmości, którą o dziwo wciąż w sobie jednak czasem miała. No i może z odrobiny instynktu samozachowawczego, którego ewidentnie nie miała jej dotychczasowa towarzyszka.
-
Idę stąd - poinformowała zebranych, w tym Josephine. -
Ty rób co chcesz, tylko do środka nie wracaj. Gówno mnie to już obchodzi.
O ile nikt jej nie zatrzymał, odwróciła się w stronę, z której przyszły i ruszyła w stronę doków. Najpierw do Siódmej Siostry, wysłać tu kilka osób w ramach tymczasowej ochrony. Potem do stoczni. Znaleźć kontakt. A potem, może, jakimś cudem znaleźć Levanta, załatwić temat i wypierdalać z tego miasta.